V. Autthaya
Z wielkim żalem opuszczam wyspę, ładuję się „na pakę” samochodu i jadę na północ. W tym momencie kończy się opowieść o rajskim wybrzeżu. Zaczynam przygodę innego rodzaju, choć nie mniej ciekawą. Podróż trwa dość długo, bo jakieś półtorej dnia, ale w końcu Tajlandia nie jest małym krajem. W drodze podziwiam krajobrazy przez okno i przypominam sobie o trwającej właśnie porze deszczowej. Po raz pierwszy od mojego przyjazdu pada deszcz, który dudni w szyby i działa usypiająco.
Przyjeżdżamy do Bangkoku na drugi dzień rano. Chcemy się dostać do Ayutthayi- dawnej stolicy Tajlandii. Pytamy zatem w różnych biurach turystycznych, ale oferują taką cenę, jaką płaciliśmy za całonocną podróż na samo południe, mimo że miasto jest oddalone zaledwie o godzinę drogi! Jesteśmy jednak już troszkę bardziej doświadczeni i wiemy jak sobie poradzić. Jedziemy na dworzec- okazuje się, że właśnie odjeżdża nasz pociąg. Mimo to Pani z okienka sprzedaje nam bilety (śmiesznie tanie oczywiście), a my biegniemy na peron. Spokojnie, pociągi w Tajlandii się spóźniają, z resztą tak jak i nasze. Jednak na tym podobieństwa się kończą, a sam przejazd tajskim pociągiem to nie lada frajda. Okien nie ma, bo trudno jest tak nazwać dziury w oknach, które można sobie zasłonić drewnianą deseczką a’la okiennicą. U góry podwieszone są wiatraczki, natomiast w środku panuje ogólny nieład, jest brudno, wszystko jest poniszczone i stare. To nic, siadamy na fotelach i czujemy, że jesteśmy w Azji 🙂 Jestem strasznie głodna i kupuję coś od przechodniego sprzedawcy. Jest okropnie ostre i nie mogę przełknąć zbyt wiele. Kiedy w końcu pociąg rusza, toczymy się powoli przez środek Bangkoku. Przejeżdżamy nawet przez samo targowisko, a ludzie zaglądają do nas przez okna i próbują coś wcisnąć, coś sprzedać. Podchodzi konduktor i prosi nas o bilety. Pokazujemy grzecznie, ale niestety zostajemy poinformowani, że… jesteśmy w pierwszej klasie, a nasze bilety są na drugą i musimy się przesiąść! 😉 Uśmiecham się pod nosem i zaciekawiona idę zobaczyć jakim cudem może być jeszcze gorzej. Otóż może- trafiamy do wagonu, pośrodku którego stoi jedynie drewniana ławka. I tyle. Mnisi mają wydzieloną specjalną przestrzeń, więc siadamy gdzieś z boku. Nie jest najwygodniej, zwłaszcza po kilkudziesięciu godzinach jazdy autokarem, ale w końcu jesteśmy na wakacjach! W Azji! 🙂
W końcu dojeżdżamy na zatłoczony dworzec w Ayutthayi. Próbujemy się zorientować co i jak, na szczęście w Tajlandii nie ma z tym problemu. Biała skóra i europejski wygląd działa tu jak lep na muchy. Już ktoś nam wciska mapkę miasta, ktoś inny ciągnie do tuk tuka, a jeszcze jeden w innym, sobie tylko znanym kierunku. Pytamy się o ceny- przejażdżka tuk tukiem to nie lada wydatek! Jest znacznie drożej niż w Bangkoku i przeczuwamy, że ktoś chce nas naciągnąć. Targujemy się, ale idzie dość opornie. W końcu ustalamy 600B za cztery godziny obwożenia po ruinach. Trochę dużo, ale trudno- deszcz nadal pada i nie mamy ochoty błądzić pieszo i moknąć. A kierowcy wykorzystują tą okazję, bo jakżeby inaczej 😉 Zostawiamy zatem plecaki w „skrytce” na dworcu. Nie jest zamykana, ani jakoś specjalnie chroniona- ot, metalowa, stara szafa gdzieś w kącie. Kierowca zapewnia nas gorączkowo, że na pewno nic nie zginie, my jednak odchodzimy z pewną dozą niepewności.
Aytthaya przez niemal cztery wieki była największym miastem Azji Południowo- Wschodniej. Niestety po dawnej stolicy zostały tylko ruiny, w dodatku dość mocno już zniszczone na skutek wojen z Birmą. Ja jednak, kiedy stoję po środku wielkiego kompleksu świątynnego wyobrażam sobie jak wyglądał w czasach świetności i widzę ludzi, którzy się tu modlą. Nieśpiesznie odwiedzam każdy zakamarek i fotografuję orientalne zabytki. Podgryzam przy tym przysmak, którego koniecznie trzeba spróbować w tym miejscu. Jest to kolorowa, włochata wata cukrowa owinięta w zielony naleśnik. Wygląda dość dziwnie, czyli normalnie, bo w Tajlandii wszystko jest dla mnie inne i nie przypomina nic z europejskich stołów.
Nasz kierowca kończy wycieczkę o godzinę za wcześnie, więc płacimy mu odpowiednio mniej nie dając się oszukać. Obraża się i odjeżdża- trudno. Za bardzo przyzwyczaili się już do wyciągania pieniędzy od białych turystów. Później spacerujemy jeszcze po mieście włócząc się głównie po targu. Przyznaję, że lubię przyglądać się miejscowym ludziom, tym nieznanym mi znikąd produktom, które sprzedają i próbować wszystkiego, co wydaje się być smakowite. Choć nie zawsze takie jest. Ale ponad wszystko uwielbiam banany. Są tutaj tak tanie- kiść około 2 zł- a do tego przepyszne 🙂 Wieczorem pakujemy się do autobusu obładowani różnym jedzeniem i lokalnymi przysmakami. Nasze plecaki na szczęście nie zginęły, więc jeszcze tego samego dnia opuszczamy miasto i kierujemy się do Sukhothai!

Jak widać na załączonym obrazku pora deszczowa nie powinna sprawiać trudności w zwiedzaniu Tajlandii. To nasz najbardziej deszczowy dzień podczas całej wyprawy 😉 I jedyny.
Dodatkowe informacje:
Nocleg: okazał się niekonieczny. Jeden dzień na Ayutthayę spokojnie wystarczy, wobec tego przyjechaliśmy rano z Bangkoku, a wieczorem już jechaliśmy do Sukhothai.
Transport: Z Bangkoku najtaniej można się tu dostać pociągiem. Co prawda na Kao San Rd. oferują przejazd autokarem, ale cena jest nawet 3-4- krotnie większa.
Przykładowe ceny: zwiedzanie tuk tukiem 600-800B (ale można również wynająć rower, co przy dobrej pogodnie polecam- znacznie taniej i przyjemniej), ciastko na targu, suszone banany, ośmiornice na patyku, tudzież kiełbasa, kawałki ananasa, naleśnik z watą cukrową- wszystko w okolicach 10-25B, obiad (phad thai) 60-70B, bilety wstępu na teren ruin 50B
Na co uważać: nie dajcie się oszukać kierowcom tuk tuków i nie pozwólcie im kończyć przejażdżki przed ustalonym czasem, a cenę koniecznie trzeba ustalić wcześniej. Dworzec autobusowy i kolejowy niestety nie są koło siebie- trzeba dojechać tuk tukiem albo taksówką. Warto poprosić na dworcu albo w agencji turystycznej o darmową mapkę miasta, gdzie zaznaczone są wszystkie atrakcje.
Koniecznie: trzeba spróbować kolorowej waty cukrowej zawiniętej w pszenny naleśnik- bardzo słodkie i nie każdemu się spodoba, ale tak bardzo charakterystyczne dla Ayutthayi. 🙂
*10B=ok.1zł
Sty 18, 2012 @ 06:21:44
Z calym szacunkiem,ale daliscie sie naciagnac na tuk tuk(600bht sic!):( Ja za cala wycieczke z bangkoku(przejazd w obie strony, lunch, bilet, ogolnie wszystko, nie wyddalam ani jednego bahta wiecej) zaplacilam 400 bht. Tez myslalam o wyprawie do ayutthayi na wlasna reke, ale obawialam sie,ze koniec koncow wyjdzie mnie to drozej niz zorganizowana wycieczka …
Sty 18, 2012 @ 07:06:03
Droga Izo! Tego dnia akurat padał nieustannie deszcz i podejrzewam, że dlatego właśnie ceny tuk-tuków tak drastycznie wzrosły. Mieliśmy wtedy mało czasu i „tylko” jakieś 40 minut na negocjacje 😉
Ze zorganizowanej wycieczki raczej nie chcieliśmy korzystać, bo jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy dalej – do Sukhothai, które mnie osobiście o wiele bardziej zauroczyło.
Fajnie, że udało Ci się zwiedzić Aytthayę taniej; dobrze, że piszesz o takiej możliwości. Myślę, że w Azji tak to już jest, że nie ma stałej ceny – wszystko zależy od sezonu, zdolności negocjacyjnych i innych okoliczności.
Pozdrawiam!
Sty 18, 2012 @ 07:10:11
P.S. Nie mogłam też sobie odmówić przejażdżki pociągiem 🙂