VII. Kanchanaburi.
Nie łatwo się tu dostać i nie prędko. Chyba, że wyjeżdżalibyśmy z Bangkoku- wtedy nie ma problemu. Jeśli jednak wyruszalibyście z innej części kraju, tak jak ja z Sukhothai, wtedy nie jest to już takie proste. W tym kraju bowiem rządzi zasada, że… wszystkie drogi prowadzą do Bangkoku. Więc żeby dostać się z jednego miasta do drugiego, nie można pojechać bezpośrednio, bo takie połączenie nie istnieje. Trzeba wrócić się do stolicy i dopiero stamtąd jechać dalej nadkładając w ten sposób sporo kilometrów. Dlatego właśnie dotarcie do Kanchanaburi zajęło mi niemalże cały dzień 😉
Już na dworcu tradycyjnie targuję się o dojazd do hotelu. W końcu wsiadam do rikszy i za 40B trafiam do hotelu, który znalazłam na starej ulotce. Ponieważ teraz jestem już sama, zależy mi na tanim noclegu, ale oczywiście chcę także pomieszkać przez chwilę w domku na rzece 🙂 I udało się- decyduję się zatrzymać w- jak sama ją nazwałam- chatce na kurzej stopie. Dlaczego? Po pierwsze- jest bardzo wysoko. Trzeba się wspiąć po niemal pionowych wąskich stopniach (i uważać, by nie spaść- pod spodem płynie rzeka!), żeby dotrzeć do łazienki. Sam pokój natomiast znajduje się jeszcze wyżej i tam już trzeba włazić po drewnianej drabinie. Z ciężkim plecakiem jest to nie lada wyzwanie 😉 I choć pokój jest bardzo skromny, bo znajduje się w nim zaledwie duży materac i wiklinowy regalik, to mam niesamowity widok z balkonu i nieco prywatności.

Wyśmienite śniadanie- ananas nadziewany smażonymi owocami morza, kawałkami ananasa i orzechami 🙂 MNIAM!
Wieczorem przechadzam się jeszcze po ulicy pełnej hoteli, guesthouse’ów i barów. Można łatwo dostrzec, że wszędzie poza Bangkokiem i wybrzeżem jest zdecydowanie taniej. Szybko decyduję się na masaż (150B/h) i manicure (70B) korzystając z atrakcyjnej promocji miejscowego salonu kosmetycznego. Jeszcze tylko naleśnik bananowy oraz sok owocowy i mogę wracać do hotelu. Na miejscu kupuję wycieczkę, której już nigdy nie zapomnę i która ukierunkuje moje dalsze życie- jadę na spotkanie z tygrysem!
Kiedy wstaję wczesnym rankiem i tak skaczę między łazienką a pokojem, uznaję że chatka na kurzej stopie jednak nie jest zbytnio komfortowa i że trzeba się przenieść. Ponieważ wycieczka zaczyna się dopiero o 13, mam jeszcze sporo czasu, żeby znaleźć coś lepszego. Udaję się zatem do najbliższego biura turystycznego i przeglądam oferty. W końcu proszę, żeby zaproponowano mi coś w okolicy i w atrakcyjnej cenie. Dziewczyna zaprasza mnie na skuter i zabiera do guesthouse’u pełnego backpackers’ów z całego świata. Słyszę wiele obcych języków na raz, co mnie przekonuje, żeby się tu zatrzymać. Jak się później okazuje, był to dobry wybór. W Jolly Frog oprócz czystych pokoi, wi-fi i pysznego jedzenia w niskiej cenie można spotkać ciekawych ludzi i zawrzeć nowe znajomości. Polecam!
Ponieważ jest jeszcze wcześnie, postanawiam przespacerować się nad słynny most na rzece Kwai. Miejsce to ma upamiętniać tragedię tysięcy jeńców alianckich, którzy zginęli w niewyobrażalnych warunkach przy budowie kolei, jak ją później nazwano- kolei śmierci. Znajdują się tam tablice, na których można przeczytać o wydarzeniu. Szkoda tylko, że powagę upamiętniającego tragedię miejsca dobitnie psuje kolorowa, śmieszna wręcz kolejka, która zabiera turystów (a raczej starych, dzianych dziadków) na drugą stronę rzeki i z powrotem. A sam most? W dzień zwyczajny, za to po zmroku już nieco bardziej przerażający. Chociaż może to i dlatego, że w okolicy zbiera się wówczas sporo Tajów, którzy popijają mocniejsze trunki i zaczepiają zbłąkanych podróżników..
Wracając kupuję wreszcie płytę mojej ulubionej Tracy Chapman za zaledwie 100B. Rozglądam się i dostrzegam przy ulicy coś jakby dużego pluszowego kota. Przyglądam mu się nieco uważniej i nagle.. „zabawka” podniosła łepek i spojrzała na mnie najsłodszymi oczętami jakie dotąd widziałam (coś w stylu tych ze Shreka :)) Oczarowana już po chwili bawię się z małym lamparciątkiem i tygryskiem! Karmię je z butelki i czuję, że dzikie koty są moją przyszłością. Wiem, że w tym kierunku powinna podążać moja kariera i że chcę się zajmować światem dzikich zwierząt, ponieważ odnajduję w nim swoje miejsce i szczęście. Ten dzień to mój pierwszy bezpośredni i bliski kontakt z tym światem. I chociaż kociaki urodziły się w niewoli, więc trudno nazwać je całkiem dzikimi, to udomowione na pewno też nie są. Nasze spotkanie traktuję jako zaproszenie do ich świata, z którego oczywiście zamierzam skorzystać. Ale o tym napiszę już kiedy indziej…
Konkrety:
Nocleg: Jolly Frog- jak najbardziej polecam! 200B za dwuosobowy pokój/noc. Przy tak niskiej cenie jest na prawde czysto, cicho i przyjemnie, a oprócz tego wi-fi i bardzo smaczne jedzenie 🙂
Transport: Bus z dworca zachodniego w Bangkoku za 150B (jedzie około dwóch godzin).
Przykladowe ceny: riksza z dworca autobusowego do hotelu 40B, wycieczka do Świątyni Tygrysów ok. 100B + opłata za wstęp 500B (w tej cenie można sobie robic wiele zdjęć z tygrysami, jednakże za specjalne zdjęcie z głową drapieżcy trzeba juz zapłacić 1000B), jedzenie znacznie tańsze niż w stolicy, czy na wyspach, masaż 150B/h, manicure 70B.
* 10B=ok. 1zł
Mar 09, 2011 @ 23:02:25
Bardzo fajny blog! Zazdroszczę trochę takiego wyjazdu bo widać jak fajna jest Nasza Ziemia!
Lu 09, 2012 @ 19:11:35
Fajny blog. Rowniez kocham zwierzeta a koty to moja pasja od zawsze. W Tajlandii rowniez bylam w Tiger Temple i kazdego roku podczas nastepnych podrozy staram sie zobaczyc jakies dzikie zwierzeta, ktore kiedys ogladalam tylko w ksiazkach. Tobie rowniez tego zycze i pozdrawiam:))
Paźdź 12, 2013 @ 19:33:20
Ja również miałem przyjemność przytulać się do tygrysków i muszę przyznać, że dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak wielkie są te zwierzęta 🙂