Ot, taki zwyczajny dzień w afrykańskim buszu. Wtorek, środa czy czwartek, tego nie wiem, nie liczyłam czasu. Budzik dzwonił bezlitośnie o 5.31 rano, bo lubię dać sobie minutę więcej snu (jakieś takie przyzwyczajenie). Szybka toaleta i po omacku wrzucałam na siebie ciuchy robocze – 10 minut wystarczyło, żeby być gotowym do karmienia zwierząt. Po drodze odwiedzałam koty (lwy oraz lamparty) i nalewałam im świeżej wody, podobnie u Deli – dwuletniej samicy nosorożca. Do przydziału dostałam też ptaki drapieżne, którym każdego dnia przygotowywałam w psich miskach specjały z kurczaczków. Nie należało to do moich ulubionych zajęć, ale pocieszałam się, że za pół godziny będę się delektować wyśmienitym śniadaniem, takim, jakie można zjeść chyba tylko w RPA. Cóż, nie ukrywam, że jedzenie wyjątkowo bardzo mi tam smakowało 🙂 Tak więc dzień zaczynałam od góry soczystych owoców z jogurtem i lodami, co wprawiało mnie w wyśmienity nastrój.
Później to już bywało różnie, każdy dostawał swój przydział obowiązków, a niekiedy wszyscy byliśmy zaangażowani np. w łapanie krokodyla, o czym już pisałam. Ponieważ wówczas byłam jedyną wolontariuszką, która miała związek z weterynarią, wobec tego miałam szczęście asystować weterynarzowi i czuwać nad zdrowiem pacjentów w szpitalu. Już pierwszego dnia w Moholoholo uczyłam się ładować broń, którą następnie szczepiliśmy gepardy. Robi się to tak, jak na zdjęciu poniżej:
W skromnej klinice oprócz mojego małego nosorożca przebywały jeszcze inne maleństwa, z których każdy miał swojego opiekuna. Zajmowałam się również młodą antylopką, która miała złamaną nogę. Dostała opatrunek usztywniający, który zmieniałam co parę dni, a także karmiłam ją mlekiem i podawałam antybiotyk. Była jeszcze bardzo malutka, prawdopodobnie potrącił ja samochód. Na szczęście, kiedy wyjeżdżałam, jej stan znacznie się polepszył, mam więc nadzieję, że wyzdrowieje na tyle, aby móc żyć na wolności. Jeśli jednak nie będzie na tyle sprawna, aby uciekać przed drapieżcami, to z pewnoscią będzie mogła wieść beztroski żywot na terenie ośrodka. Przebywa tam bowiem mnóstwo antylop różnych gatunków, które niemalże włażą do domu wolontariuszy lub przechadzają się po tarasie i zaglądają przez okna.
W Moholoholo można poznać z bliska nie tylko roślino- i mięsożerców, ale także… padlinożerców – hieny i sępy. Jeśli chodzi o te drugie, to ich populacja w ostatnich czasach znacznie podupadła na liczebności, oczywiście na skutek działalności człowieka. Z jednej strony przyczyniają się do tego wierzenia dzikich plemion afrykańskich, gdzie zjada się fragmenty ciał tych ptaków lub wróży przyszłość z ich wnętrzności. Niebezpieczeństwo czyha na nie również ze strony słupów i drutów elektrycznych. Najistotniejsze znaczenie mają jednak zatrucia. Sępy, jako wrażliwe na różne grupy leków, padają z powodu jedzenia wcześniej leczonego nimi bydła. Stwarza to zagrożenie także dla innych zwierząt, które zajmują kolejne miejsca w łańcuchu pokarmowym.
W RPA podjęto zatem kroki, aby chronić te choć szkaradne, to jednak niezwykle istotne dla nas ptaki, które oczyszczają środowisko z odpadków, jakimi jest padlina i zapobiegają w ten sposób rozprzestrzenianiu się chorób. Zarówno w Moholoholo, jak i wielu innych ośrodkach, prowadzi się tak zwaną stołówkę dla sępów. Można je dzięki temu obserwować, ustalić liczebność poszczególnych gatunków (tam żyje ich aż 9, z czego 7 jest zagrożonych) i przede wszystkim ograniczyć zatrucia dostarczając wyłącznie zdrowe mięso. Niektóre z sępów z okaleczonymi skrzydłami pozostają pod dożywotnią opieką Moholoholo. Nauczyłam się przycinać im pazury i dziób, który nadmiernie wyrasta przez to, iż nie zdobywają samodzielnie pokarmu. Brian Jones stwierdził wówczas, że sępy to najpiękniejsze ptaki na ziemi. Przez grzeczność, nie zaprzeczyłam…
Piętnasta po południu – z nieba lał się żar, czułam, że topię się w moich zakurzonych ciuchach (zakryte ramiona i kolana to wymóg ośrodka). Było ze 40 stopni w cieniu i męczyło mnie nawet samo stanie w miejscu, a co tu dopiero mówić o pracy na wysokich obrotach. Na szczęście piętnasta oznacza czas na lekki obiad i sjestę – wszyscy wolontariusze padali jak muchy na swoje łóżka, tylko nowicjusze biegali wokoło z aparatami korzystając z wolnej chwili na robienie mnóstwa zdjęć ( też tak miałam na poczatku 😉 ). Wieczorem zostawało już tylko karmienie i sprzątanie kliniki, która musiała być sterylnie czysta o każdej porze dnia i nocy. A potem… ruszamy w miasto!
No dobra, miasto to za dużo powiedziane. Raz w tygodniu ładowaliśmy się do super samochodu dla wolontariuszy i jechaliśmy do restauracji w najbliższej wiosce. Można było skorzystać z internetu, zrobić drobne zakupy i napić się zimnego, orzeźwiającego, południowoafrykańskiego piwa – och, jak nam wszystkim brakowało tej odrobiny cywilizacji! I tak do północy, czasem nawet do 1.00, a później powrót do naszych tymczasowych domów, do dziczy, do ryku lwów na powitanie, drewnianych łóżek i ciem błądzących po pokoju. Rano znów przywitało nas gorące słońce i nowa afrykańska przygoda.
Sier 14, 2012 @ 22:59:49
Strasznie zazdroszczę tego Moholoholo, szkoda że nie wiedziałam o tym mieście przed swoim wyjazdem 🙂