Dżungla to taki las, który nie zna ciszy. Cykady niekiedy doprowadzają mnie do szaleństwa, ale z czasem przyłapuję się na tym, że już ich w ogóle nie słyszę i stają się tłem innych dźwięków. Zabawne, ale z początku automatycznie utożsamiałam różne odgłosy z tymi znanymi mi z „normalnego życia”. I tak wydawało mi się, że słyszę wibrację komórki, krajalnicę do chleba lub czyjeś kroki bądź szepty. Zupełnie to ignorowałam w pierwszej sekundzie; dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, że to jednak musi być coś innego – przecież jestem w dżungli i nikogo poza mną z pewnością tu nie ma.
Cóż, w zdecydowanej większości źródła tychże dźwięków nie jestem w stanie zobaczyć, ale jeden z nich napawał mnie lękiem. Tak jakby pomruk kota, ale zdecydowanie większego niż Millie. Miałam więc wrażenie, że to puma skrada się gdzieś w bujnej roślinności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wreszcie odkryłam, skąd dobiega ów hałas – był to trzepot skrzydeł kolibra. Niesamowicie głośny! Pojawiają się i znikają tak prędko, że zrobienie im zdjęcia niemal graniczy z cudem. Jednak nawet te pięć sekund, kiedy mały, kolorowy ptak zawiśnie gdzieś nad moją głową i kiedy mogę patrzeć mu prosto w długi dzióbek, stały się dla mnie chwilami wręcz magicznymi, których wypatruję każdego dnia.
Druga sprawa – motyle. Je również bardzo ciężko ująć w obiektywie aparatu. Zwłaszcza te granatowe, których jedno skrzydło jest wielkości mojej dłoni. Mam takie swoje ulubione miejsce, które nazwałam Gniazdem Motyli, a gdzie zawsze pełno jest tych owadów. Kiedy przechodzimy tamtędy z Millie, wszystkie nagle się unoszą i zaczynają krążyć, tworząc jakby wir dookoła nas. Te akurat są identycznie żółte z lekko pomarańczowym odcieniem. Przepiękne! To jednak nie koniec motylich wariacji i możliwości kolorystycznych. Spotkałam bowiem także i takie, których skrzydła były… przezroczyste. Miały tylko lekko brązowy odcień, co z bliska wyglądało jak rozciągnięta rajstopa. Inne zaś przypominały uschnięte liście, niekiedy nawet z plamami imitującymi wygryzione dziury 🙂
Skoro są motyle, to muszą być też ich mroczniejsze kuzynki – ćmy. Po moim pokoju zawsze jakieś latają i można je podzielić na pewne kategorie: te mniejsze, większe, ogromne i dziwne, na przykład ze szczypcami wystającymi złowieszczo z aparatu gębowego. Pewien wyjątkowy gatunek ćmy, dodam że bardzo popularny w tym regionie, jest wektorem robaka o wdzięcznej nazwie boro-boro. Pierwszy raz natknęłam się na informację o nim w plikach w naszej klinice weterynaryjnej. Okazuje się, że owa ćma przenosi larwę, która to zadomowia się w naskórku nowego żywiciela i zaczyna się tam rozwijać. Gato, czyli puma żyjąca w ośrodku jakiś czas temu miała coś takiego na swoim nosie. Spore uwypuklenie z małą dziurką na szczycie i sączącą się zeń ropą z krwią. Leczenie jest proste – wystarczy zatkać tę dziurkę maścią z iwermektyną i taki robaczek, jak już nie ma czym oddychać, to szybko umiera, a później można go wycisnąć (wcześniej nie, bo ma haczyk na końcu, którym zaczepia się w tkankach i nie ma szansy go ruszyć, jedynie chirurgicznie).
Boro-boro nie przenosi żadnych groźnych chorób i generalnie nie jest niebezpieczny, a jedynie niesamowicie obrzydliwy. W Boliwii zarażenie tym pasożytem to bardzo typowa przypadłość, więc lekarze nie mają z nim problemu. Gorzej, jeśli trafi się z czymś takim do Polski… No właśnie, bo larwa ta upodobała sobie ludzi równie mocno, co zwierzęta, a ja miałam to nieszczęście się o tym przekonać na własnej skórze (dosłownie). Z początku nie zauważyłam rany na moim podudziu z powodu licznych pogryzień przez komary, pszczoły i inne takie niemalże na całym moim ciele. Jednak kiedy wróciłam, a wszystko pozostałe się już zagoiło, zaniepokoiła mnie twarda masa z dziurką niedużej wielkości. Mając w pamięci przypadek pumy, udałam się natychmiast do lekarza specjalisty chorób tropikalnych. Najpierw pomylił Boliwię z Bali (przecież to niedaleko), a później ni stąd ni z owąd zaczął pokrzykiwać na mnie, że równie dobrze mogłam się udać do dermatologa, zamiast zawracać mu głowę (what?!?!). W ostateczności pełen łaski przepisał mi antybiotyk, a ja opuściłam gabinet z przekonaniem, że Pan doktor nie bardzo miał jakiekolwiek pojęcie, z czym ma do czynienia i jak się za to zabrać. Ba, nawet nie raczył obejrzeć mojej nogi. Skonsternowana wróciłam do siebie i postanowiłam wyleczyć się sama. Odcięłam dostęp powietrza i zgodnie z moimi obawami po 24 godzinach z mojej nogi wylazła wstrętna, 1,5-centymetrowa larwa, która męczyła mnie w koszmarach sennych jeszcze przez kilka następnych dni…
List 09, 2012 @ 12:06:10
Czytając o motylach i kolibrach ma się wrażenie, że byłaś w raju, obrazy jak z filmu „Między niebem i piekłem” (lub odwrotnie) z Robinem Williamsem. No, ale z tą larwą to koszmar! Fuj, współczuję.