W Parku Machia spędziłam równe cztery tygodnie. Dotychczasowe doświadczenia pokazały mi, że dwutygodniowe wyjazdy nie mają sensu. Zanim się człowiek nauczy pracy w nowych warunkach, pozna miejscowych i wkręci w odmienny tryb funkcjonowania, to już musi właśnie wracać. Dlatego wszystkim wyjeżdżającym na jakiekolwiek wolontariaty polecam zostać przynajmniej miesiąc. Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłby pobyt jeszcze dłuższy, może pół roku, może nawet cały, ale niestety w moim przypadku obecnie jest to niemożliwe ze względu na studia. Mimo wszystko próbuję korzystać z dostępnego czasu tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dlatego oprócz opieki nad Millie, starałam się również pomagać lokalnym weterynarzom w klinice.

Skromnie, acz czysto – po krajach azjatyckich ogólny porządek w Boliwii był dla mnie sporym zaskoczeniem
Zadanie nie było łatwe, ponieważ na czterech lekarzy tylko jeden mówił po angielsku. Był on jednocześnie dyrektorem całego ośrodka, więc do kliniki zaglądał tylko czasami, zaś większość czasu spędzał przy papierkowej robocie. Musiałam sobie jakoś radzić i pomagała mi w tym znajomość łaciny oraz pomysłowość w rozmawianiu „na migi”. Około 17.00 każdego dnia wracałam z dżungli, jadłam obiad i szłam prosto do kliniki. Wszelkie dzikie zwierzęta do najprostszych nawet czynności, jak osłuchanie czy omacanie, trzeba każdorazowo znieczulać. Dlatego pacjenci nie przychodzą zbyt licznie do lecznicy, tak jak to bywa z naszymi domowymi pupilami. Weterynarze decydują się na interwencję wyłącznie, kiedy jest to konieczne i starają się wówczas za jednym razem wykonać wszelkie możliwe badania potrzebne w dalszej diagnostyce. Wobec tego w dniach wolnych od pacjentów, zajmowałam się programem antyparazytologicznym zwierząt. Mówiąc kolokwialnie – oglądałam kupy pod mikroskopem w poszukiwaniu robali, które najczęściej znajdowałam. Mimo, że co do standardów higienicznych w ośrodku nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, to ciężko jednak było uniknąć gości z zewnątrz. Całymi chmarami przybywały zwłaszcza kapucynki, które bawiły się z tymi mieszkającymi w parku, a przy każdej możliwej sposobności podkradały owoce i warzywa. Myślę, że to główna przyczyna częstego zarobaczenia zwierząt, jednakże biorąc pod uwagę, że zwierzęta mają żyć kiedyś na wolności, lepiej, aby znały panującą w dżungli mikroflorę.
Niekiedy do naszej lecznicy przychodzili miejscowi z okolicznych wiosek wraz ze swoimi psami, które przynosili zawsze… w workach na ziemniaki. Dobrze jednak, że w ogóle szukali pomocy dla swoich podopiecznych, co było ciężkie do przetłumaczenia właścicielom zwierząt w Indiach. Tutaj ludzie byli bardzo mili i żyli w pewnej symbiozie z otaczającą przyrodą oraz zwierzętami. Raz późnym wieczorem, kiedy właśnie mieliśmy zamykać klinikę, przybiegł pan ze szczeniakiem pogryzionym przez węża w podgardle (!). Ogromna opuchlizna powodowała, że pies z trudem łapał oddech, chociaż poza tym był w dobrej kondycji. Dostał antytoksynę, a ja czuwałam przy nim niemal do rana. Na drugi dzień właściciel przyszedł podziękować za pomoc, powiedział, że pies ma się świetnie. A mnie, przyszłemu weterynarzowi stojącemu na samym początku swojej kariery, zrobiło się cieplutko w serduchu 🙂
Wspominałam już na blogu o ostronosach. To takie niewielkie drapieżne ssaki o bardzo długich ryjkach, które wszędzie wścibiają. Łatwo dają się oswoić, choć mają ostre pazury i zęby, dzięki którym jedna wolontariuszka nabawiła się szwów na ręce. Spośród całego stada sześć osobników zostało uznanych za gotowe do wypuszczenia do dżungli. Przedtem jednak konieczne było pobranie im krwi do laboratorium, aby nowy rozdział w życiu mogły rozpocząć zdrowe i w pełni sił. Dwa inne samce z kolei miały całkowicie wyłysiałe ogony, jak się później dowiedziałam, na skutek stresu. Często trafiają do ośrodka w takim właśnie stanie, ale przy odpowiednich warunkach z powrotem porastają rudym włosem.
Większość zwierząt do parku trafiła z marketów, gdzie nielegalnie handluje się żywym towarem. Chociaż park jest już pełny, a środki finansowe są niewystarczające, to jednak podopiecznych wciąż przybywa. Tylko podczas mojego pobytu przywieziono dwie papugi, w tym jedną, przepiękną arę, pekari – świniowatą krewną hipopotama, a także młode małpki . Jedna, z gatunku saimiri (ang. squirell monkey) została dokładnie przebadana, a kiedy po dwóch dniach ukończono budowę nowej klatki specjalnie dla niej, uciekła przeciskając się przez niedostatecznie wąskie kraty. Zajęło jej to około dwóch sekund. Druga, nieśmiała i przestraszona, z gatunku czepiaków, szybko ujęła serca wszystkich wolontariuszy. Małpy te nazywa się po angielsku spider monkey (małpa pająk), ze względu na ich nieproporcjonalnie długie, czarne kończyny. Część z nowo przybyłych zwierząt, po badaniu weterynaryjnym, zostaje odesłana do innego parku wgłąb dżungli. Jest to kolejny, trzeci już w trakcie budowy park należący do tej samej organizacji. Położony głębiej w tropikalnym lesie dysponuje znacznie większą powierzchnią, a kiedy zostanie całkowicie ukończony, będzie mógł pomieścić wiele zwierzęcych sierot z szansą na nowe, lepsze życie.
List 26, 2012 @ 22:08:50
Twoje przygody są fascynujące. To dobrze, że te sierotki trafiły na takich ludzi, jak Ty. Oby więcej takich zapaleńców.
List 26, 2012 @ 22:12:07
Niezłą miałaś harówkę, ale jakoś nie wyczuwam z lektury, żebyś się tym przejmowała. Grunt to wiedzieć, czego się chce. Brawo.