Rozstanie z pandami i ich opiekunami było trudniejsze, niż się początkowo spodziewałam. Każdy z Chińczyków chciał koniecznie mojego maila i numer telefonu, podarowali mi skromne upominki i przygotowali wyśmienitą kolację pożegnalną. Przy wyjeździe z hotelu uprzejmy właściciel poczęstował mnie ciasteczkiem z pandą. Poza tym zrobiło się jakby cieplej, nawet słońce wyjrzało zza gór, więc bardzo się ociągałam z tym wyjazdem, ale w końcu trzeba było zebrać manatki i ruszyć w drogę powrotną. Ponieważ byłam już obcykana w zasadach funkcjonowania miejscowych busów, więc nawet rozmawiając tylko na migi (chociaż mam wrażenie, że oni i tak rozumieją wszystko na opak) dość sprawnie i szybko dotarłam do Chengdu. Problem zaczął się zaraz po wyjściu z autobusu w tej ogromnej metropolii.
Dzień wcześniej zarezerwowałam sobie nocleg w miejscowym hostelu dla podróżników. Przepisywanie adresu w chińskich znaczkach nie miało sensu, więc tak jak do tej pory – zrobiłam zdjęcie aparatem, które później pokazałam taksówkarzowi. Pomyślał, pokiwał głową, coś burknął pod nosem i odjechał. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam machać na następnego – w tak ogromnym mieście taksówek przecież nie brakuje. Scenariusz jednak się powtórzył. Pięciokrotnie. Aż w końcu podszedł do mnie młody Chińczyk całkiem nieźle mówiący po angielsku i skoncentrowany na tym, żeby tylko mi pomóc. Okazało się, że hostel choć w centrum, to znajduje się na jednokierunkowej ulicy i kierowcom nie chciało się jechać naokoło. Tau zaproponował, że podjedzie ze mną taksówką do najbliższego punktu i dalej zaprowadzi mnie pieszo. Zaskoczona życzliwością obcego człowieka, wsiadłam razem z nim do auta.
W Chinach od samego początku czułam się bardzo bezpiecznie. Po ostatniej podróży po Ameryce Południowej różnica była kolosalna. Nie znam drugiego tak dużego i jednocześnie spokojnego miasta jak Szanghaj, co jest niewątpliwie sporą ulgą dla samotnie podróżującej kobiety. Tak jak obiecał, Tau zaprowadził mnie do samego hostelu. Tam kupiłam bilet na pociąg na następny dzień i zaczęłam dopytywać się o spektakle w miejscowej, z resztą słynnej na cały świat, operze syczuańskiej. Przypadkiem okazało się, że rodzina Tau prowadzi największą ( i najdroższą ) operę w całym Chengdu. Jeden telefon i byliśmy zaproszeni na wieczorny pokaz. W dodatku za darmo! Nie mogłam odmówić takiego zaproszenia 🙂
Do wieczora było jednak dużo czasu, więc kiedy Tau wrócił na zajęcia na uczelni, ja postanowiłam zjeść coś dobrego i powłóczyć się po okolicy. Z tym pierwszym udało mi tylko się w połowie. Każde menu było wyłącznie po chińsku, więc nie zostało mi nic innego jak wybierać dania na chybił trafił. Zazwyczaj trafiałam coś bardzo obrzydliwego, niepodpadającego pod europejskie smaki albo z kolei niezwykle pysznego, choć wciąż egzotycznego. Jedzenie było na szczęście bardzo tanie, więc mogłam sobie pozwolić na małe eksperymenty.
Świątynie i stare miasto wyglądały podobnie jak w Szanghaju. Co prawda klucząc po zakamarkach całego kompleksu wlazłam przez przypadek do sypialnio-jadalni mnichów, z której zostałam natychmiast przepędzona, ale poza figurkami rozmaitych bożków o bojowych minach nie znalazłam nic ciekawego. Zrobiłam zapasy chińskiej herbaty, którą z resztą oszczędnie popijam do dziś i odpoczywałam w parku, gdzie miejscowi ćwiczyli, grali w szachy lub inne, nieznane mi gry albo po prostu siedzieli i wsłuchiwali się w odgłosy przyrody puszczane z ukrytych w krzakach głośników.
Zupełnie nie tak wyobrażałam sobie operę w Chinach. W zasadzie nie ma ona nic wspólnego z wydarzeniem kulturalnym w naszym rozumieniu. Będę bliżej prawdy, jeśli powiem, że był to tak jakby pokaz sztuczek, choć niekiedy bardzo efektowny, ale jednak bardziej przypominający cyrk. Były i akrobacje, ale też głośne śpiewy (albo raczej przeszywające na wskroś niezrozumiałe jęki) oraz kabaret, z którego oczywiście niewiele zrozumiałam. Był też pan, który naśladował bzyczenie pszczół. I pani, która opowiadała historie za pomocą cienia jej własnych rąk. Gwoździem programu były jednak słynne maski, które aktorzy zmieniają w ułamku sekundy w sposób niedostrzegalny dla ludzkiego oka. Podczas całego występu pięknie ubrane Panie nieustannie dolewały gościom herbaty i częstowały orzeszkami. Na widowni zaś turyści stanowili zdecydowaną mniejszość, co świadczy tylko o tym, że tego rodzaju atrakcje są bardzo popularne wśród miejscowych. Dwie godziny występów upłynęły niespodziewanie prędko, a kiedy wyszliśmy na zewnątrz, całe miasto było już efektownie oświetlone.