Bulawayo to drugie po Harare największe miasto w Zimbabwe. Nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, dlatego turyści rzadko tam zaglądają. Ja również uznałam je tylko za przystanek na odpoczynek przed dalszą drogą. W przeciwieństwie do zmiksowanego pod względem etnicznym RPA, w którym żadna kultura nie robi na nikim wrażenia, w Zimbabwe od razu poczułam, że moja blada twarz przyciąga uwagę. Jeszcze nie wysiadłam z autobusu, a już byłam powodem kłótni taksówkarzy, z których każdy chciał zaoferować mi swoje usługi. Było samo południe, skwar już dawał się we znaki – w końcu rozpoczynał się najgorętszy miesiąc w tym regionie. Niechętnie czułam od siebie własny smród i byłam padnięta po wyczerpującej, pełnej emocji podróży. Podeszłam do Pana, który pierwszy mnie wypatrzył i chwilę się z nim potargowałam, jednak bez żadnego sukcesu, po czym poddałam się i podreptałam za nim do samochodu.
Pan taksówkarz miał skromne autko i bardzo szeroki uśmiech. Nie wiem, czy to tylko pozory i gra przed przyjezdnym, czy ten ubogi człowiek naprawdę był tak szczęśliwą osobą, ale jego pogoda ducha wywarła na mnie wrażenie. Słyszałam już wcześniej, że Zimbabweńczycy to bardzo przyjazny naród. Oczy kierowcy emanowały radością, a afrykańskie bębenki w radiu włączonym na full wróciły we mnie pozytywną energię. Jestem na wakacjach, a to jest to, czego szukałam – prawdziwa czarna Afryka! – pomyślałam. Czułam, że nadchodzi Ona – moja Przygoda 🙂 Kierowca podjechał na stację, zatankował za 3$ i podwiózł mnie za trzy razy tyle do jedynego w mieście hostelu dla podróżnych z niskim budżetem (pokój 15-25$). Żegnaliśmy się długo, po czym wreszcie mogłam oddać się rozkoszy zimnego prysznica, upichcić coś a’la spaghetti i ułożyć do snu w mojej małej celi.

Ręcznie wykonane afrykańskie pamiątki nie cieszyły się zainteresowaniem. Trudno się dziwić – przez cały dzień nie spotkałam w mieście żadnego podróżnika.
Nazajutrz pełna sił i ciekawości świata ruszyłam w dalszą drogę. Nie powiem, żebym radziła sobie świetnie. Dłuższą chwilę błądziłam po mieście szukając właściwego autobusu, a miejscowi nie byli zbytnio pomocni. Wręcz przeciwnie, widząc we mnie żywe dolary i okazję do łatwego zarobku, proponowali mi swoje usługi i zaciągali do najróżniejszych sklepików. Niełatwo było mi się w odnaleźć w tym bałaganie, a w efekcie dałam się oszukać na ponad 20$. Biorąc pod uwagę mój skromny budżet postawiłam wziąć się w garść, zwiększyć czujność i włączyć pierwszy alarm programu oszczędzania. Nie zmienia to faktu, że zjadłam skromny obiad w jednym z fast foodów za 15$ i kupiłam bilet na autobus za 30$. Spędziłam dobre 40 minut w kolejce do bankomatu – dwukrotnie. Chociaż czytałam już wcześniej o Zimbabwe, gdy przygotowywałam się do podróży, to jednak nie spodziewałam się aż takich wydatków w, jakby nie patrzeć, biednym, afrykańskim kraju. Nawet przewodnik Lonely Planet okazał się być tym razem wyjątkowo nieprzydatny – zauważyłam, że podane w nim ceny z 2011 roku wzrosły nawet o 50%!
Jeszcze parę lat temu w Zimbabwe panowała hiperinflacja, a 1 polski złoty wart był 8 miliardów dolarów zimbabweńskich. W 2009 roku waluta ta przestała obowiązywać i wprowadzono dolary amerykańskie. To tłumaczy ceny, które mnie wydały się spore, więc dla wielu miejscowych Afrykanów muszą być kosmiczne. Zimbabwe w moim odczuciu to piękny, dziki kraj z wielkim potencjałem. Turystyka jest jednak uśpiona, w Victoria Falls po godzinie 20 wszystkie restauracje były pozamykane, a jedyna główna ulica miasteczka świeciła pustkami. Malaria, słaba infrastruktura, niepewna sytuacja polityczna pod rządami prezydenta Roberta Mugabe od lat wybieranego w nielegalnych wyborach, bezprawie i drożyzna na pewno nie zachęcają do podróży po Zimbabwe. Mimo pewnych trudności nie żałuję jednak przebytej drogi i nie patrzę wstecz. Tamte doświadczenia wiele mi uświadomiły.
1300 km za plecami – późnym wieczorem dojechałam wreszcie do Victoria Falls, maleńkiego miasteczka położonego, jak sama nazwa wskazuje, przy samych Wodospadach Wiktorii. Poziom ekscytacji wzrósł jeszcze bardziej, gdy w ciemnościach po omacku rozkładałam swój namiot w tle słysząc potężny szum spadającej wody, tak jakby była tuż za moimi plecami. Zaplanowałam wczesną pobudkę i śniadanie przy wschodzie słońca nad wodospadami. Prawie mi się to udało.
Prawie, bo znowu mój portfel świecił pustkami i spędziłam pół godziny szukając bankomatu, który obsługuje mało popularną Visę. Kolejne 20 minut tłumaczyłam serdecznemu Panu, że nie chcę kupić od niego tryliona dolarów zimbabweńskich za jednego amerykańskiego ani dwóch drewnianych żyrafek. Gdy już wreszcie dotarłam do kas, ospała kasjerka dłuższą chwilę szukała czegoś pod ladą plotkując z koleżanką. Słońce wzniosło się już nad horyzont, a mnie uciekał czas. Możliwe, że to była moja jedyna okazja w życiu zobaczyć opiewany przez doktora Livingstone’a cud natury, więc zależało mi, żeby jak najszybciej opłacić 30$ wstępu i znaleźć się wreszcie za bramkami. Gdy tylko dostałam swój bilet, wskoczyłam pędem do środka i… zgubiłam się na moment w gęstwinie bujnej, egzotycznej roślinności. Podążając jednak za hukiem wodospadu, dotarłam na pierwszy z 16-stu tarasów i… rażona promieniami górującego słońca oślepłam na jedną, małą sekundę. Gdy wreszcie przejrzałam na oczy, oniemiałam z zachwytu.
Gru 21, 2013 @ 23:04:10
Natalio, czy Ty tam sama, tak zupełnie sama?? i jeszcze w namiocie?? Uwielbiam czytać Twoje opowieści z Afryki i zazdroszczę bardzo, ale tak pozytywnie, choć nie zrozumiem, że sama tam byłaś, a może jesteś znów? toz to straszliwie niebezpieczne jest…
Gru 22, 2013 @ 16:17:56
Byłam i już wróciłam w jednym kawałku, w namiocie spałam na polu namiotowym, więc bezpiecznie (z jednym wyjątkiem, gdy nocowałam na dziko nad Deltą Okavango, ale o tym jeszcze będę pisać). To fakt, że zwykle wyjeżdżam sama, ale nie patrzę tak na to, bo zawsze poznaję w drodze nowych ludzi. Na praktykach w RPA poznałam Jo i Tinę, później natomiast dołączył do mnie Andrzej. Jednak traktuję bloga jako taki mój pamiętnik, więc piszę w pierwszej osobie o swoich odczuciach, przemyśleniach itp. Może trochę się tak wydawać, że moje podróże są niebezpieczne, ale zawsze przygotowuję się odpowiednio przed wyjazdem, wiem, na co mogę sobie pozwolić w danym kraju, a gdzie lepiej się nie zapuszczać. Nauczyłam się radzić sobie w różnych sytuacjach i nie narażam się bez potrzeby. Staram się zachować zdrowy rozsądek w każdej sytuacji, więc bez obaw! 🙂