Przystanek na żądanie

Spakowałam się. Pożegnałam ze wszystkimi wolontariuszami w Parque Machia. Ostatni raz ostry jak tarka język Millie przejechał po mojej ręce. Ostatnie „Adios amigos! „. Oddałam moje ubrania robocze do miejscowego second-handu, zarzuciłam na siebie parę kilo lżejszy plecak i wyszłam na ulicę. Plan był prosty – machać na wszystkie autobusy i zatrzymać pierwszy jadący do La Paz. O tej porze ulice były bardzo ruchliwe, więc spodziewałam się szybko znaleźć podwózkę i do rana znaleźć się w stolicy kraju. Po pierwszej godzinie czekania zaczęłam się jednak zastanawiać, dlaczego wszystkie autobusy kierują się wyłącznie do Cochabamby. Po kolejnych dwóch pewien łaskawy kierowca wyjaśnił, że właśnie tego dnia zaczęły się strajki. W związku z tym droga do La Paz była zablokowana i nieprzejezdna. Jako, że w Boliwii generalnie dróg zbyt wielu nie ma, a stan tych, które są, pozostawia bardzo wiele do życzenia, nie było mowy o objeździe. Zbliżała się północ, ulice popustoszały. Zgarnęłam więc swoje bambetle i wróciłam do domu wolontariuszy zastanawiając się, jak ja się stąd teraz wydostanę. Nawet miejscowi nie wiedzieli, jak długo może potrwać strajk, a za dwa dni miałam się spotkać z Andrzejem w La Paz.

Moje ulubione miasto - La Paz

Moje ulubione miasto – La Paz

Następnego dnia z samego rana pozytywnie nastawiona zaczęłam wszystko od nowa. Szybko okazało się jednak, że nie ma najmniejszych szans na dostanie się do La Paz w ciągu kilku najbliższych dni, może nawet tygodnia. Utknęłam na dobre, a moje plany szlag trafił. Postanowiłam jednak zaryzykować  i pojechałam do Cochabamby – miasta, o którym przewodnik Lonely Planet wypowiadał się niezbyt łaskawie. Szczególnie utkwiło mi w głowie jedno zdanie, w którym autorzy przestrzegają przed samodzielnym opuszczaniem dworca autobusowego, który znajduje się w najbardziej niebezpiecznej części miasta. Po zmroku kierowcy wręcz nie wypuszczają pasażerów z autobusu i każą im czekać do świtu. Cochabamba w przeciwieństwie do wioski, w której się znajdowałam, miała jednak pewną zaletę – lotnisko.

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! - wciąż słyszę

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! – wciąż słyszę te nawoływania naganiaczy na dworcu 😉

Złapałam mini busa, który miał mnie podwieźć do samego budynku dworca. Miałam zamiar prosto stamtąd złapać taksówkę na samolot, nie narażając się dzięki temu na potencjalne niebezpieczeństwa, które mogą czyhać na samotną podróżniczkę w Ameryce Południowej. Wciąż nie mogłam się nauczyć, że snucie jakichkolwiek planów w Boliwii jest po prostu bezsensowne. Kierowca busa wysadził mnie nie wiadomo gdzie, wskazując jedynie palcem, w którym kierunku jest dworzec. Zrobiłam groźną minę i przyjęłam pewną siebie postawę, choć nie wiem ile z tego mi wyszło. Zatrzymał się samochód. Przypomniała mi się historia Austriaków, którzy zostali porwani przez fałszywą taksówkę, a następnie okradzeni i zamordowani. Wsiadłam. Nie miałam przecież innego wyjścia. Ten kierowca szczęśliwie okazał się być bardzo miły.

IMG_5166

IMG_5175

Na dworcu potwierdzono informacje, które uzyskałam już wcześniej. Wszystkie autobusy do La Paz zostały odwołane. Na szczęście w tym samym budynku znajdowało się biuro lotnicze. Na nieszczęście wszystkie miejsca zostały wyprzedane. Udało mi się kupić bilet dopiero na następny dzień. Chcąc nie chcąc, musiałam się pogodzić z przymusowym przystankiem w Cochabambie. Sprzedawca pomógł mi zarezerwować nocleg, bardzo się przejął, że jestem sama i zorganizował mi bezpieczny dojazd do hostelu. O dziwo wszystko udało mi się załatwić w języku hiszpańskim, chociaż znałam może z dziesięć słów. To jednak bardzo prosty język, w którym nawiązywanie kontaktów z ludźmi potrafi być łatwiejsze niekiedy niż w języku ojczystym.

IMG_5173

W hostelu byłam jedyną białą. Chociaż pokoje były obskurne, to sam budynek miał w sobie coś uroczego, co kojarzyło mi się ze starymi folderami wakacyjnymi. Wybrałam się na rekonesans okolicy i przekonałam się, że Cochabamba niekoniecznie jest taka straszna, jak ją malują. Zielone trawniczki, pomniki, czyste alejki i kolorowe restauracje w centrum sprawiały wrażenie ogólnego ładu i porządku, w przeciwieństwie do okolic dworca autobusowego. Większość lokali oferowała danie dnia składające się z trzech posiłków za około 7 zł. Zajęłam stolik, długo jednak nie siedziałam sama. Dołączyła do mnie życzliwa rodzina oraz Peruwiańczyk rosyjskiego pochodzenia. Gdy tylko dowiedzieli się, że jestem z Polski, wszyscy wybuchnęli śmiechem z powodu… słynnego pomnika w Świebodzinie. Okazuje się, że do tej pory największy pomnik Chrystusa znajdował się nie w Rio lecz w Cochabambie właśnie. Musisz go zobaczyć! – zaczepiali mnie podekscytowani. Nie mogłam więc odmówić. Pomyślałam, że ten nieplanowany przystanek zaczyna mi się podobać.

mój hotelik :)

mój hotelik 🙂

IMG_5116

Pomnik Chrystusa w Cochabambie – drugi największy po Świebodzinie

Nie byłam co prawda w Świebodzinie, ale boliwijski Chrystus faktycznie był wielki. Z samej góry zaś rozpościerał się piękny widok na miasto spowite mgłą zachodzącego słońca i otoczone górami z beżu. Wróciłam do hostelu, zrobiło się ciemno. Rano miałam samolot, ale jakoś nie chciało mi się jeszcze spać. Miasto mnie ciągnęło. Wychynęłam więc nosa z pokoju. Stwierdziłam, że przespacerują się jeszcze jedną alejką, może zjem coś dobrego i grzecznie wrócę. Za rogiem ulicy okazało się, że miasto właśnie ożyło. Na chodnikach wszędzie porozstawiane były garkuchnie, za którymi ciągnęły się gigantyczne kolejki. Ryneczki, sklepiki, latynoska muzyka i tłumy ludzi. Podświetlone kamieniczki, stary teatr, który z daleka zapraszał gości na spektakl. Zaczęłam błąkać się od jednej alejki do następnej, zaglądać na stragany, kupować pamiątki, kosztować dziwnych zup i szaszłyków.  Totalnie mnie wciągnęło.

IMG_5149

Rano śpiąca stawiłam się na lotnisko. Dwie godziny przed odlotem wedle naszych norm, w Boliwii oznacza dużo przed czasem. Byłam więc pierwszą pasażerką. Odprawiłam się i przysnęłam w poczekalni wspólnej dla czterech bramek na całym tym maleńkim lotnisku. Kiedy zauważyłam, że zbiera się już kolejka do samolotu, również się ustawiłam. Poproszono mnie o paszport. Co prawda był to tylko lot krajowy, ale jako że jestem obcokrajowcem, mieli przecież prawo sprawdzić moją tożsamość. Zastanowiło mnie dopiero, kiedy kontrolerzy przeszli do kolejnych współpasażerów. Wreszcie okazało się, że… o mały włos poleciałabym do Rio de Janeiro!

IMG_5196

1 komentarz (+add yours?)

  1. Lunatris
    Maj 08, 2014 @ 21:02:43

    Twój blog i twojej koleżanki Natalii jest dla mnie wielką inspiracją, odkryłam niedawno i w wolnych chwilach czytam z przyjemnością! Sama studiuję weterynarię na SGGW, póki co jestem na pierwszym roku. Fascynują mnie równiez podroze i mam zamiar tak jak Wy polaczyc praktyki ze zwiedzaniem świata. Może w przyszlosci uda mi się podązyc waszymi sciezkami 😉
    Mam pytania do Ciebie:
    kiedy zaczęłaś myslec (na ktorym roku), wpadlas na pomysl takich podrozy w formie wolontariatu? (i jak to się rozwijało?) Należysz do jakiś Kół czy Stowarzyszen typu IVSA? I jakim aparatem robisz te swietne zdjecia? Pozdrawiam 🙂

    Odpowiedz

Dodaj odpowiedź do Lunatris Anuluj pisanie odpowiedzi