Uwodzicielka Uyuni

Wycieczka zaczęła się w nieciekawym, sennym miasteczku Uyuni, do którego dojechaliśmy autobusem szutrówką z La Paz. Takie pojęcie jak „infrastruktura drogowa” zdecydowanie jeszcze nie dotarło w ten rejon świata. Cała noc jazdy po drobnych wybojach (łącznie 18 godzin) , chyba tylko po to, żebym rano poobijana i skołowana nie umiała się targować z przewodnikiem. Na szczęście doszliśmy do porozumienia i już po paru godzinach pobudzona widokami z pędzącego jeepa poczułam nawrót sił i energii. Pierwszy przystanek – cmentarzysko pociągów – kupa złomu pośrodku niczego.

Okej, trochę mnie fantazja poniosła, ale kto nie marzył, żeby poskakać po pociągach jak prawdziwi westernowcy?

Okej, trochę mnie fantazja poniosła, ale kto nie marzył, żeby poskakać po pociągach jak prawdziwi westernowcy?

Nasz jeep i punkt startowy wycieczki

Nasz jeep i punkt startowy wycieczki

Dalej było tylko piękniej. Sceneria zmieniała się jak w filmie przyrodniczym, jeep nabierał prędkości. Wreszcie zrobiło się całkiem biało. I choć śnieg na tej wysokości nie byłby niczym dziwnym, tym razem było to coś innego. Wszędzie pod nami i dookoła bielą skrzyła się sól. Największe solnisko świata – Salar de Uyuni – jest jednocześnie jedynym takim płaskim obszarem na Ziemi – powierzchnia równa niemalże województwu świętokrzyskiemu o różnicy wzniesień zaledwie 41 cm!

kopczyki soli

kopczyki soli

Salar de Uyuni

Salar de Uyuni

Usiedliśmy na „drodze” – ja, Andrzej, dwie Szwedki, Japończyk, Hiszpan i nasz przewodnik, starszy dziadzio, który nie mówił po angielsku. Zjedliśmy prowiant podziwiając bezkresny horyzont i solne kopczyki, przy których pracowali Boliwijczycy. Było mi zimno i gorąco jednocześnie – promienie słońca odbijały się od solnej tafli wyciskając pot i mrużąc moje oczy, z drugiej strony zimny wiatr przeszywał mnie chłodem i kazał dopinać kurtkę. Czapka to obowiązkowy ekwipunek na Salar, najlepiej taka z indiańskimi wzorami – mam swoją do dziś i noszę również po Warszawie 🙂

Takie pejzaże...

Takie pejzaże…

Wspólny posiłek - kto by siedział w knajpie?

Wspólny posiłek – kto by siedział w knajpie?

Trudno było mi oderwać wzrok od tamtych widoków. Robiłam to tylko dlatego, że wiedziałam, że czekają na mnie coraz większe zaskoczenia. Coraz głośniejsze achy i ochy. Po co lecieć na Księżyc, skoro można wybrać się do Boliwii? – myślałam, siedząc pod kaktusem na wyspie niegdyś otoczonej jeziorem, po którym dziś pozostała już tylko sól. Fotografując ujrzałam w obiektywie dwie alpaki pasące się w oddali na skrawku szarożółtych traw. Skąd się tam wzięły? – nie miałam pojęcia – jak okiem sięgnąć dookoła nie było nic, tylko biel soli i błękit nieba oddzielone cienką kreską horyzontu.

Wyspa gigantycznych kaktusów

Wyspa gigantycznych kaktusów

IMG_7420

Pierwszy nocleg był jeszcze przyzwoity. Mieliśmy nawet prysznic do dyspozycji, ale ze względu na wyłącznie zimną wodę i lodowatą temperaturę otoczenia spasowałam po samym umyciu stóp. Hotel pośrodku wielkiego pustkowia zbudowany był, a jakżeby inaczej, z soli. Ściany, stoły, łóżka – wyłącznie z białego kruszcu. Drugiej nocy przemarznięci trafiliśmy do nory, gdzie nawet skorzystanie z toalety było wyczynem, gdyż drzwi się nie domykały lub wcale ich nie było, a smród… jak to smród. Na pewno nie byliśmy tam pierwszą wycieczką. Trzeciej nocy natomiast czekało nas kolejne 18 godzin telepania po wybojach drogi powrotnej. To był bardzo wyczerpujący wypad, ale kto by myślał o takich drobnych niedogodnościach, gdy za oknem tyle się działo?

Za plecami już Chile!

Za plecami już Chile!

IMG_7517

Wulkany i księżycowe krajobrazy

Najbardziej fascynowały mnie laguny – niebieskie, zielone, czerwone, uwodziły dyskretnie zaczepiając odbiciami promieni słońca. Przyciągały stada rozgadanych flamingów. Błyszczały na tle ośnieżonych szczytów wulkanów. Niektóre romantycznie parowały za sprawą podziemnych, gorących źródeł. Wszystkie olśniewały, zapierały dech w piersiach. Gdybym mogła tam wrócić i samodzielnie zaplanować trasę, spędziłabym po jednym dniu nad każdym z nich. Natura jest prawdziwą artystką, wobec której padam na kolana.

IMG_5351

IMG_5354

IMG_5366

IMG_7538

IMG_7547

IMG_7555

IMG_7565

IMG_7574

IMG_7600

IMG_7564

IMG_7621

Jak zwykle mało mi było czasu na Salarze. Dymiące gejzery niebezpiecznie bulgotały, wiatr urywał głowę, a słońce dawało popalić. Pod koniec podróży zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki „cywilizacji” – senne wioski, gdzie lamy przechadzały się leniwie po pustych boiskach. Podobno w porze deszczowej powierzchnia solniska tworzy ogromne lustro, w którym niebo i ziemia zlewa się w całość. To znaczy, że już wiem, kiedy wrócę do Uyuni.

IMG_7329

IMG_7328

Typowe, boliwijskie podwórko

IMG_7333

IMG_5434

IMG_7640

IMG_7641

IMG_7617

IMG_7610

IMG_7613

Jej wysokość La Paz

Wyjeżdżałam i wracałam do tego miasta wielokrotnie. Przyciągało mnie od samego początku i chociaż napawało grozą, to ciekawość była silniejsza. Krok po kroku poznawałam kolejne zaułki najwyżej położonej stolicy świata – La Paz i jej cztery tysiące metrów nad poziomem morza w Środkowych Andach – ależ tam było wspaniale!

IMG_7123

Przed przyjazdem naczytałam się sporo w Internecie o boliwijskiej stolicy i często natrafiałam na niezbyt pochlebne wiadomości. Ich bohaterami byli głównie taksówkarze-porywacze, gwałciciele, złodzieje, mordercy. Poszkodowani lub rodziny zmarłych poszkodowanych. Autobusy próbujące przemierzyć wątłe drogi Andów i tonące w otchłani przepaści. Mało przyjemnie… Na szczęście mój autokar dotarł na dworzec w jednym kawałku po 34 godzinach jazdy z Limy. Jedyne, co mnie dotknęło w La Paz, to delikatna postać choroby wysokościowej. W tym przypadku jednakże, lekarstwo na ową przypadłość jest całkowicie legalne i powszechnie dostępne. Liście koki – nie mylić z kokainą – żuje się pod policzkiem z dodatkiem proszku, który wyciska z nich sok. Niesmaczne, ale skuteczne. Kokę można również dostać na każdym targu pod postacią herbatek lub cukierków, podobnych do tych z kofeiną sprzedawanych u nas na stacjach benzynowych. Tyle tylko, że w La Paz mieści się chyba największe targowisko świata, więc żeby znaleźć pożądaną rzecz, trzeba wiedzieć, gdzie szukać lub nastawić się na wielogodzinne błądzenie.

IMG_5233

Lubię zwiedzać lokalne ryneczki. Zwłaszcza w Azji na dziale spożywczym można spotkać przedziwne artykuły, które nie wiadomo czym są, jak smakują ani co się z nich robi. W Boliwii czekało mnie inne zaskoczenie. Miejscowy targ jest tak ogromny, że zajmuje kilka przecznic miasta. Z jednej uliczki, na której można kupić elementy hydrauliczne, przechodzi się do kolejnej z bananami i tak dalej i tak dalej. Można zwiedzać cały dzień, stracić zawartość kieszeni i niespodziewanie znaleźć ją na jednym z bazarków. Pewna część tego centrum handlowego jest uważana za magiczną. To tak zwany Targ Czarownic. Można na nim dostać różnorakie amulety, które przyniosą powodzenie w konkretnych dziedzinach życia. Na przykład zasuszone płody lam, które należy wmurować w dom – tak na szczęście. Są też podkowy, kadzidła, zioła, ołtarzyki i dary dla Pachamamy. Dodam, że Boliwia to kraj chrześcijański. Miejscowym jednak wiara w Chrystusa nie przeszkadza wielbić Matki Ziemi, której kult jest silnie zaznaczony w każdej miejscowości. Prócz tego wszystkiego, na Targu Czarownic można nabyć coś jeszcze – eliksiry na rozmaite przypadłości. Nie wiem, czy wśród nich był eliksir miłości, ale na pewno znalazł się napój dodający siłę. Taki odpowiednik naszego energetyka, ale z dodatkiem liści koki. Co mnie zaskoczyło najbardziej, to postać na etykiecie…. sami zobaczcie 😉

Pudzian jako reklama boliwijskiego energetyka ;)

Pudzian jako reklama boliwijskiego energetyka 😉

Targ Czarownic i jego magiczny asortyment

Targ Czarownic i jego magiczny asortyment

Płody lam

Płody lam

Trochę dziwny ołtarzyk

Trochę dziwny ołtarzyk – też do nabycia

Lubię także uliczne jedzenie. Rano na śniadanie – salteñas, czyli świeżo wypiekane bułeczki z farszem mięsnym lub jajecznym oraz bliżej mi nieznanymi dodatkami i przyprawami. Na drugie śniadanie zdarzyło mi się raz zatrzymać w ulicznej jadłodajni. Ot, mała budka, parę desek, starych stolików i całe mnóstwo ludzi – w dodatku sami miejscowi. Z resztą spacerując zaułkami La Paz raczej rzadko trafiałam na gringo, czyli białych. Skuszona ciekawością przysiadłam się do jednego ze stolików i zamówiłam to samo, co sąsiad obok. Jeśli kiedykolwiek uważałam żurek za kwaśny, zmieniłam zdanie gdy tylko spróbowałam zupy, którą mi wówczas zaserwowano. Zimna, zielonkawa, z dodatkiem małych suszonych rybek, które kojarzyły mi się z karmą dla żółwi. Do dziś nie potrafię określić, czy właściwie smakowało mi to danie czy też nie. Ale talerz opróżniłam do dna. Na obiad natomiast wybierałam codziennie inne restauracje, które w wyznaczonych godzinach wystawiały na ulicę tablice, na których opisane było danie dnia, czyli almuerzo, które składało się zwykle z zupy, dania głównego i deseru za cenę około 7-10 zł. Do popicia – chicha – ulubiony napój ze sfermentowanej czarnej kukurydzy.

Dziwna zupa - boliwijski chłodnik?

Dziwna zupa – boliwijski chłodnik?

Naprawdę bardzo lubię zwiedzać miasta na piechotę. Zważywszy na niepewne taksówki – w La Paz nie miałam większego wyboru. Próbowałam raz skorzystać z zawsze kolorowych autobusów, ale nie dojechałam nim tam, gdzie chciałam, pewnie z powodu mojej słabej znajomości hiszpańskiego. Zostały mi więc własne nogi, choć i te niekiedy odmawiały mi posłuszeństwa, gdy tylko czułam nawrót choroby wysokościowej. Dlatego La Paz poznawałam bardzo powoli, tylko przypadkiem wpadając na śliczne place z fontannami, pomnikiem Kolumba lub kolonialnymi budynkami, zza których wyłaniały się ośnieżone szczyty wulkanów. Czasem przesiadywałam na takich skwerkach lub na schodach pod kościołem, próbując ukradkiem zrobić zdjęcie paniom w kolorowych sukniach, indiańskich chustach, długich warkoczach i tradycyjnych melonikach. W Boliwii ludowe stroje po dziś dzień są powszechnie noszone, co czyni miasto jeszcze bardziej niezwykłym. Będąc tam i słuchając starych hitów puszczanych przez ulicznych sprzedawców pirackich płyt, czułam się, jakbym faktycznie cofnęła się o dobrych 50 lat. La Paz żyje w innej czasoprzestrzeni. La Paz jest autentyczne.

IMG_5223

IMG_7074

Miejscowi wierzą, że wraz ze zdjęciem kradnie się ich duszę, a można za to nieźle oberwać!

Panorama miasta

Panorama miasta

Lubię tajemnice. Przypadkiem zostałam powiernikiem jednej z nich. Zaczęło się od tego, że marzyła mi się wyprawa do dżungli. W La Paz funkcjonuje całkiem sporo hosteli i biur podróży dla tak zwanych backpackersów. Szybko zorientowałam się jednak, że wszystkie oferują ten sam rodzaj wycieczek w jedno miejsce. Tłum ludzi, spływ łodzią, zdjęcie z anakondą, łowienie piranii i nocleg na łonie na natury, a wszystko słono płatne. Jakoś to do mnie nie przemawiało. Po przygodach, jakie sama sobie zafundowałam na spacerach z ocelotką po dżungli, program wycieczek wydawał mi się mało atrakcyjny i nie spodziewałam się tam zobaczyć „prawdziwego lasu amazońskiego”. Choć przecież dwie trzecie Boliwii to właśnie dżungla, więc musiał istnieć inny sposób. Zapragnęłam wyprawy a’la Cejrowski (chociaż po części) i postanowiłam znaleźć przewodnika. W La Paz żyje przynajmniej jeden, a dowiedziałam się o tym od przypadkiem poznanego Izraelczyka. Żeby go znaleźć, trzeba jednak wiedzieć, jak do niego trafić…

IMG_5239

„Skrzyżowanie ulic Illampu z Tarija. Po 50 metrach zobaczysz po lewej stronie czarną bramę z hebrajskim napisem. Litery oznaczają Shaul. Naciśnij dzwonek. Z okna ktoś spuści plastikową butelkę. Odwiąż klucz. Otwórz bramę i idź na pierwsze piętro.” -„Żartujesz?!”- niedowierzałam.- „To brzmi jak fragment książki kryminalnej.” Nie żartował. Poszłam tam i odnalazłam bramę. Wszystko było dokładnie tak, jak w opisie. „Prawdziwy trekking po dżungli z miejscowym przewodnikiem, to by było coś” – myślałam. Niestety, jak to zwykle bywa, potrzebne były jeszcze co najmniej dwie chętne osoby. A ja chciałam wyruszyć najdalej nazajutrz, nie mogłam pozwolić sobie na dłuższe oczekiwanie, zwłaszcza, że sama wyprawa miała trwać co najmniej tydzień (nie było wiadomo ile dokładnie). A tu już zaczął się kolejny semestr na studiach, podczas gdy ja jeszcze chciałam zobaczyć pustynię solną, jezioro Titicaca i słynne Machu Picchu. Kto wie, może przy kolejnej okazji? A może Wy tam kiedyś zapukacie i opowiecie mi, jak było?

IMG_7253

IMG_7099

IMG_5209

Punkt widokowy - po lewej w tle ośnieżone wulkany

Punkt widokowy – po lewej w tle ośnieżone wulkany

Przystanek na żądanie

Spakowałam się. Pożegnałam ze wszystkimi wolontariuszami w Parque Machia. Ostatni raz ostry jak tarka język Millie przejechał po mojej ręce. Ostatnie „Adios amigos! „. Oddałam moje ubrania robocze do miejscowego second-handu, zarzuciłam na siebie parę kilo lżejszy plecak i wyszłam na ulicę. Plan był prosty – machać na wszystkie autobusy i zatrzymać pierwszy jadący do La Paz. O tej porze ulice były bardzo ruchliwe, więc spodziewałam się szybko znaleźć podwózkę i do rana znaleźć się w stolicy kraju. Po pierwszej godzinie czekania zaczęłam się jednak zastanawiać, dlaczego wszystkie autobusy kierują się wyłącznie do Cochabamby. Po kolejnych dwóch pewien łaskawy kierowca wyjaśnił, że właśnie tego dnia zaczęły się strajki. W związku z tym droga do La Paz była zablokowana i nieprzejezdna. Jako, że w Boliwii generalnie dróg zbyt wielu nie ma, a stan tych, które są, pozostawia bardzo wiele do życzenia, nie było mowy o objeździe. Zbliżała się północ, ulice popustoszały. Zgarnęłam więc swoje bambetle i wróciłam do domu wolontariuszy zastanawiając się, jak ja się stąd teraz wydostanę. Nawet miejscowi nie wiedzieli, jak długo może potrwać strajk, a za dwa dni miałam się spotkać z Andrzejem w La Paz.

Moje ulubione miasto - La Paz

Moje ulubione miasto – La Paz

Następnego dnia z samego rana pozytywnie nastawiona zaczęłam wszystko od nowa. Szybko okazało się jednak, że nie ma najmniejszych szans na dostanie się do La Paz w ciągu kilku najbliższych dni, może nawet tygodnia. Utknęłam na dobre, a moje plany szlag trafił. Postanowiłam jednak zaryzykować  i pojechałam do Cochabamby – miasta, o którym przewodnik Lonely Planet wypowiadał się niezbyt łaskawie. Szczególnie utkwiło mi w głowie jedno zdanie, w którym autorzy przestrzegają przed samodzielnym opuszczaniem dworca autobusowego, który znajduje się w najbardziej niebezpiecznej części miasta. Po zmroku kierowcy wręcz nie wypuszczają pasażerów z autobusu i każą im czekać do świtu. Cochabamba w przeciwieństwie do wioski, w której się znajdowałam, miała jednak pewną zaletę – lotnisko.

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! - wciąż słyszę

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! – wciąż słyszę te nawoływania naganiaczy na dworcu 😉

Złapałam mini busa, który miał mnie podwieźć do samego budynku dworca. Miałam zamiar prosto stamtąd złapać taksówkę na samolot, nie narażając się dzięki temu na potencjalne niebezpieczeństwa, które mogą czyhać na samotną podróżniczkę w Ameryce Południowej. Wciąż nie mogłam się nauczyć, że snucie jakichkolwiek planów w Boliwii jest po prostu bezsensowne. Kierowca busa wysadził mnie nie wiadomo gdzie, wskazując jedynie palcem, w którym kierunku jest dworzec. Zrobiłam groźną minę i przyjęłam pewną siebie postawę, choć nie wiem ile z tego mi wyszło. Zatrzymał się samochód. Przypomniała mi się historia Austriaków, którzy zostali porwani przez fałszywą taksówkę, a następnie okradzeni i zamordowani. Wsiadłam. Nie miałam przecież innego wyjścia. Ten kierowca szczęśliwie okazał się być bardzo miły.

IMG_5166

IMG_5175

Na dworcu potwierdzono informacje, które uzyskałam już wcześniej. Wszystkie autobusy do La Paz zostały odwołane. Na szczęście w tym samym budynku znajdowało się biuro lotnicze. Na nieszczęście wszystkie miejsca zostały wyprzedane. Udało mi się kupić bilet dopiero na następny dzień. Chcąc nie chcąc, musiałam się pogodzić z przymusowym przystankiem w Cochabambie. Sprzedawca pomógł mi zarezerwować nocleg, bardzo się przejął, że jestem sama i zorganizował mi bezpieczny dojazd do hostelu. O dziwo wszystko udało mi się załatwić w języku hiszpańskim, chociaż znałam może z dziesięć słów. To jednak bardzo prosty język, w którym nawiązywanie kontaktów z ludźmi potrafi być łatwiejsze niekiedy niż w języku ojczystym.

IMG_5173

W hostelu byłam jedyną białą. Chociaż pokoje były obskurne, to sam budynek miał w sobie coś uroczego, co kojarzyło mi się ze starymi folderami wakacyjnymi. Wybrałam się na rekonesans okolicy i przekonałam się, że Cochabamba niekoniecznie jest taka straszna, jak ją malują. Zielone trawniczki, pomniki, czyste alejki i kolorowe restauracje w centrum sprawiały wrażenie ogólnego ładu i porządku, w przeciwieństwie do okolic dworca autobusowego. Większość lokali oferowała danie dnia składające się z trzech posiłków za około 7 zł. Zajęłam stolik, długo jednak nie siedziałam sama. Dołączyła do mnie życzliwa rodzina oraz Peruwiańczyk rosyjskiego pochodzenia. Gdy tylko dowiedzieli się, że jestem z Polski, wszyscy wybuchnęli śmiechem z powodu… słynnego pomnika w Świebodzinie. Okazuje się, że do tej pory największy pomnik Chrystusa znajdował się nie w Rio lecz w Cochabambie właśnie. Musisz go zobaczyć! – zaczepiali mnie podekscytowani. Nie mogłam więc odmówić. Pomyślałam, że ten nieplanowany przystanek zaczyna mi się podobać.

mój hotelik :)

mój hotelik 🙂

IMG_5116

Pomnik Chrystusa w Cochabambie – drugi największy po Świebodzinie

Nie byłam co prawda w Świebodzinie, ale boliwijski Chrystus faktycznie był wielki. Z samej góry zaś rozpościerał się piękny widok na miasto spowite mgłą zachodzącego słońca i otoczone górami z beżu. Wróciłam do hostelu, zrobiło się ciemno. Rano miałam samolot, ale jakoś nie chciało mi się jeszcze spać. Miasto mnie ciągnęło. Wychynęłam więc nosa z pokoju. Stwierdziłam, że przespacerują się jeszcze jedną alejką, może zjem coś dobrego i grzecznie wrócę. Za rogiem ulicy okazało się, że miasto właśnie ożyło. Na chodnikach wszędzie porozstawiane były garkuchnie, za którymi ciągnęły się gigantyczne kolejki. Ryneczki, sklepiki, latynoska muzyka i tłumy ludzi. Podświetlone kamieniczki, stary teatr, który z daleka zapraszał gości na spektakl. Zaczęłam błąkać się od jednej alejki do następnej, zaglądać na stragany, kupować pamiątki, kosztować dziwnych zup i szaszłyków.  Totalnie mnie wciągnęło.

IMG_5149

Rano śpiąca stawiłam się na lotnisko. Dwie godziny przed odlotem wedle naszych norm, w Boliwii oznacza dużo przed czasem. Byłam więc pierwszą pasażerką. Odprawiłam się i przysnęłam w poczekalni wspólnej dla czterech bramek na całym tym maleńkim lotnisku. Kiedy zauważyłam, że zbiera się już kolejka do samolotu, również się ustawiłam. Poproszono mnie o paszport. Co prawda był to tylko lot krajowy, ale jako że jestem obcokrajowcem, mieli przecież prawo sprawdzić moją tożsamość. Zastanowiło mnie dopiero, kiedy kontrolerzy przeszli do kolejnych współpasażerów. Wreszcie okazało się, że… o mały włos poleciałabym do Rio de Janeiro!

IMG_5196

Kraina Żubra

Tegoroczna zima, acz wyjątkowo krótka, dała mi mocno w kość. Kiedy dotarłam do jednego z najdzikszych zakątków Polski, właśnie rozkręciła się na dobre. Oznaczało to mozolne zakładanie niemal całej garderoby naraz przed każdym wyjściem ze stacji geobotanicznej, w której przyszło mi się zatrzymać. Bielizna termiczna, polary, męska kurtka, rękawiczki narciarskie, góralska czapa i trapery – wszystko to pozwoliło mi wytrzymać na zewnątrz maksymalnie pół godziny. Po tym czasie moje ciało zaczynało przechodzić chłodem z lasu. Nie byle jakiego, bowiem mowa o lesie pierwotnym, który zamieszkuje największa na świecie populacja żubra – Puszczy Białowieskiej.

P1130309

Jak to jest – wstajesz rano, wyglądasz przez okno… a tu żubr. Ten stary samiec znalazł schronienie przed zimnym wiatrem u kogoś na tarasie.

Szybko okazało się, że praca weterynarza w parku afrykańskim i polskim wcale aż tak bardzo się nie różni. Może gdyby tylko pominąć inne gatunki zwierząt i jakieś 50 stopni Celsjusza mniej… Przez dwa tygodnie poznawałam zasady hodowli żubrów i dbania o dobrostan pozostałych zwierząt zamieszkujących las. Ku mojej nieskrywanej uciesze mogłam nawet uczestniczyć w immobilizacji żubrów, którym założono obroże z GPS, a także kozła sarny. Ten drugi jeszcze jako młode koźlę został zauważony przez nazbyt troskliwych turystów, którzy postanowili „uratować” zwierzę i przywieźli je do ośrodka. Piszę w cudzysłowie, ponieważ w rzeczywistości sarna została tego dnia na zawsze pozbawiona możliwości życia na wolności. W naturze samice często zostawiają swoje młode, które nie ma jeszcze specyficznego zapachu mogącego przyciągnąć potencjalnych drapieżników.  Same zaś udają się w poszukiwaniu pożywienia. Podobnie rzecz ma się z zającami, które niejednokrotnie trafiają do lecznic weterynaryjnych, przyprowadzone przez nieświadomych ludzi. Dlatego widząc małe zwierzątko w lesie, lepiej oddalmy się i zostawmy je w spokoju, aby nie zaprzepaścić jego szans.

P1130332

P1130340

Czego nauczyłam się w Białowieży? Tego, że cała populacja współcześnie żyjącego żubra została odtworzona w przewadze z zaledwie trzech osobników na przełomie niecałych 100 lat. Dzisiaj w Polsce jest ich ponad tysiąc. Genetyka ma jednak swoje prawa, a konsekwencją rozrodu w tak wąskiej grupie jest częsta przypadłość samców o nieznanym do końca pochodzeniu – nekrotyczne zapalenie napletka. W tej chwili Puszczę zamieszkuje ponad 500 żubrów nizinnych. Drugi współcześnie żyjący podgatunek to nieco mniejszy żubr kaukaski, którego spotkać można w Bieszczadach. Od XVIII wieku po dziś dzień stada żubrów są zimą dokarmiane i liczone przez leśniczych, w czym również miałam okazję uczestniczyć. Dzięki temu ogranicza się śmiertelność zwierząt oraz zapobiega ich żerowaniu na polach uprawnych.

P1130390

P1130399

W wolnych chwilach odwiedzałam również Ośrodek Hodowli Żubrów oraz Rezerwat Dzikich Zwierząt, gdzie między innymi widziałam po raz pierwszy żubronia, czyli hybrydę żubra z krową lub byka z żubrzycą. Zapoznałam się z  projektem „Ochrony in situ żubra w Polsce” oraz dowiedziałam się, że celem zachowania czystości gatunku prowadzi się Międzynarodową Księgę Rodowodową Żubrów. Są w niej umieszczone wszystkie żubry z hodowli zamkniętych o udokumentowanym pochodzeniu, którym nadaje się imiona. Wreszcie mogłam podziwiać te iście majestatyczne stworzenia, które przecież są naszą dumą narodową. Żałuję, że trafiłam do Białowieży dopiero teraz, ale przekonałam się, że jeszcze nieraz chciałabym tam wrócić. Na pewno warto zobaczyć ten piękny zakątek w letniej odsłonie, no co już nie mogę się doczekać. Tymczasem jednak muszę się zadowolić podglądaniem żubrów on-line – http://www.lasy.gov.pl/informacje/kampanie_i_akcje/zubryonline

P1130435

Żubronie

Żubronie

P1130486

P1130475

Biwak po afrykańsku

Na mojej podróżniczej liście marzeń znajduje się cały świat. Są jednak miejsca, którym nadałam priorytet z wykrzyknikiem. Jedno z nich mogę już odkreślić – to Delta Okavango w Botswanie, kraina dzikich zwierząt, afrykańskich wiosek i największe takie rozlewisko świata. Zostawiłam ją sobie na deser, jako ostatnią atrakcję tej podróży. I choć miałam tam chwile zwątpienia, kiedy natychmiast chciałam znaleźć się w domu, to teraz tylko uśmiecham się i odpływam we wspomnieniach na samą myśl o tym niezwykłym zakątku. Tam poczułam, że żyję. Żyję w świecie, który jest niewyobrażalnie piękny.

Delta Okavango w Botswanie

Delta Okavango w Botswanie

Ostatnie śniadanie przed wyjazdem musiało być bardzo syte, więc zjadłam tyle, ile mogłam. Wiedziałam, że następne trzy dni będę musiała przetrwać wyłącznie na tym, co mam w plecaku. Zapakowałam jedynie to, co nie zepsuje się przy 40 stopniach i będzie się nadawało do spożycia w stanie surowym lub po podgrzaniu na ognisku. Wzięłam więc suche bułki, ryż, parę ziemniaków, puszki z sosem oraz kilka z owocami i jabłka. Prócz tego 10 litrów wody i przenośna lodówka, która co prawda nie dawała rady temperaturom otoczenia i wcale nie chłodziła, ale przynajmniej chroniła przed przegrzaniem. Jako wyprawkę dostałam również garnek, łyżkę i widelec. Zabrałam też szczoteczkę do zębów, pastę i szczotkę do włosów. Więcej nie zmieściłoby się do mokoro – tradycyjnej, drewnianej łodzi, którą od lat poruszają się mieszkańcy tamtejszych wiosek.

P1120937

Przygoda rozpoczęła się w jednej z niewielkich wiosek na obrzeżach delty. Tam poznaliśmy naszego przewodnika. Jayzee uprzedził nas, że zna angielski tylko na tyle, na ile sam się nauczył, gdyż nigdy nie chodził do szkoły. Nie umiał pisać ani czytać. Ukończył jedynie miesięczny kurs przewodnika. I znał swój busz jak własny dom. Bo to był jego dom. Wioska składała się z kilku chatek ulepionych z gliny na rusztowaniu ze zużytych puszek i butelek. Kiedy Jayzee się pakował, my poznawaliśmy jego rodzinę, a Andrzej dał się wciągnąć w grę w piłkę z jednym z dzieciaków. Widać sprawiło mu to ogromną radość, bo popisywał się przed nami sztuczkami. Gdy nasz przewodnik znów się pojawił, byłam mocno zdziwiona – młody chłopak w podartych jeansach i plastikowych klapeczkach z podartym namiotem w jednej ręce i małą siatką w drugiej. Spojrzałam na mój bądź co bądź wypchany do granic możliwości plecak i zapytałam, czy jest już gotowy. Nie, musimy jeszcze skoczyć na moment do sklepu – odpowiedział. Rozpoczęliśmy wędrówkę przez piach pośród skromnych domostw, którym przyglądałam się z nieskrywaną ciekawością. Szumnie zwany wiejski sklep okazał się być blaszaną budą z dosłownie trzema półkami, na których widniało może z dziesięć artykułów na sprzedaż. Jayzee poprosił o sok i zapałki, po czym oświadczył, że jest już gotowy na wycieczkę i zaprowadził nas do swojej łodzi.

Wioska, w której mieszka Jayzee

Wioska, w której mieszka Jayzee

Przewodnik długim kijem odepchnął się od brzegu i odpłynęliśmy na krystaliczne wody Delty Okavango. Słońce łagodnie koiło i obciążało powieki, które same się zamykały. Zanurzyłam dłonie w chłodnej wodzie, która przynosiła orzeźwienie. Sunęliśmy cicho pomiędzy zaroślami i liliami wodnymi, gdzieniegdzie tylko obsranymi przez hipopotamy. Niektóre ślady były całkiem świeże, ale postanowiłam na razie się tym nie przejmować i zaufać doświadczeniu Jayzee, który prowadził nas na jedną z maleńkich wysepek delty. Tam rozłożyliśmy nasze namioty i rozpaliliśmy ognisko. Byliśmy całkiem sami, z dala od cywilizacji, w świecie, gdzie królują zwierzęta. Wieczorem mieliśmy wyruszyć na pierwszy bush walk, czyli mówiąc po naszemu – na spacer.

Kąpiel w Okavango

Kąpiel w Okavango

Miałam ze sobą tylko jedną parę spodni i dwie koszulki w kolorach ziemi, gdyż jaskrawe barwy mogłyby zwracać uwagę zwierząt. 18 wieczór, z aparatem w jednej ręce i butelką wody w drugiej wsiadłam do mokoro, którym w parę minut dotarliśmy na drugi brzeg. Najpierw Jayzee pouczył nas o zasadach bezpieczeństwa i reagowania w sytuacji, gdybyśmy na przykład spotkali lamparta. Zdziwiona zapytałam, czy przypadkiem nie zapomniał broni. Otóż nie. Przyzwyczaiłam się już, że w RPA podczas pieszych wycieczek po parku przewodnik zawsze ma ze sobą broń. W razie zagrożenia prędzej będzie strzelał w powietrze próbując odstraszyć zwierzę, ale sam ciężar strzelby na ramieniu dawał ogromne poczucie bezpieczeństwa. W Botswanie było inaczej. To my byliśmy gośćmi i musieliśmy zgodzić się na warunki, jakie dyktowała przyroda, zdani na jej łaskę lub niełaskę. Oraz doświadczenie Jayzee, który wychował się w buszu. Doskonale odnajdywał tropy hien i lwów, wyczuwał zapach padliny i znak krążących nad nami sępów, które zdradzały obecność drapieżników. Wtedy zmienialiśmy kierunek o 180 stopni i szliśmy w inną stronę. Zwierzęta z natury omijają ludzi, więc nie wchodząc im w paradę mieliśmy być bezpieczni. Podobno.

P1120814

Stado antylop gnu

Widziałam za to brykające zebry przy zachodzącym słońcu, galopujące żyrafy, które bacznie nam się przyglądały, leniwe hipki, wielkie stada gnu i innych antylop oraz wszechobecne słonie. Podczas jednego ze spacerów wycieńczona od 4-godzinnego marszu i uporczywego upału słaniałam się powoli za Jayzee. Kierowaliśmy się już do łodzi, kiedy około pół kilometra przed nami dostrzegliśmy stado słoni, które spokojnie się pasły. Uznałam to za dobrą okazję na krótki odpoczynek i wyjęłam aparat. Ustawiając go do zdjęcia zauważyłam, że mój obiekt fotograficzny zaczyna się powiększać. Spojrzałam przed siebie i zdębiałam. Całe stado ruszyło pełnym galopem prosto na nas! Zerwałam się do ucieczki, ale tylko wbiegłam na przewodnika, który wciąż szedł spokojnym krokiem przed siebie. Kiedy słonie były już niebezpiecznie blisko, w końcu i on przyspieszył lekkim truchtem odbijając w przeciwną stronę. W ten sposób zamiast uciekać, wyminęliśmy się ze słoniami znikając im z pola widzenia. Te zaś zatrzymały się w miejscu, gdzie poprzednio staliśmy i kontynuowały swoje drugie śniadanie. Podobno panikę miałam wymalowaną na twarzy. Uffff…

P1120807

P1120787

Takich pieszych wędrówek odbyliśmy z Jayzee wiele. Każdego ranka i każdego wieczora uczyłam się tropienia zwierząt i podziwiałam je z ukrycia. Przewodnik tylko pytał się, co chciałabym tym razem zobaczyć. – Zebry! A teraz żyrafy! W galopie! – odpowiadałam. Chłopak miał genialny wzrok i intuicję. Wystarczało mu 20 minut, po czym odpowiadał – Patrz, tam są. I faktycznie, gdzieś niemal na horyzoncie pośród drzew dały się dostrzec długoszyje piękności. Kolejną godzinę podchodziliśmy do nich, następne pół robiłam im zdjęcia i patrzyłam z zachwytem. Co teraz chcesz zobaczyć, Madame? – spytał Jayzee, gdy znudzone nami żyrafi odbiegły. Chciałabym igłę jeżozwierza na pamiątkę – odparłam trochę bez przemyślenia. Odpowiedź przewodnika była taka jak zawsze – Okej. Parę minut później odnalazł norę zwierza, a nieopodal w wysokiej trawie biało – czarną igłę. Byłam pod wrażeniem.

P1120841

Jestem pewna, iż gdybym poprosiła Jayzee, żeby pokazał mi lwa, nie stanowiłoby to dla niego problemu. Zwłaszcza, że pierwszej nocy wyraźnie słyszałam wyjące hieny, a tam gdzie są hieny, na pewno można spotkać i lwy. Upewniłam się o ich obecności, gdy wracaliśmy z jednego z wieczornych spacerów. Byliśmy już blisko łodzi, kiedy przewodnik zatrzymał się i pokazał mi wyraźny ślad odbity w piasku. Wielka łapa, cztery palce. Nawet ja nie miałabym problemu, żeby zidentyfikować trop. Jakiś samiec musiał przechodzić dokładnie tą samą ścieżką, którą szliśmy raptem dwie godziny wcześniej! Było już dawno po zachodzie słońca i zbliżał się czas aktywności drapieżników, więc odetchnęłam z ulgą, gdy tylko znaleźliśmy się w mokoro.

Trop lwa

Trop lwa

W ciągu dnia upał był tak męczący, że całymi popołudniami wylegiwaliśmy się w cieniu odpoczywając od nicnierobienia. Czasem poczytało się książkę, popływało w chłodnej rzece (bacząc jednak na hipki i krokodyle), czasem razem z Jayzee zasypywaliśmy się nawzajem pytaniami ciekawi swoich światów. Po wieczornym spacerze rozpalaliśmy ognisko i pichciliśmy kolację. Niebo skrzyło się milionem gwiazd, których było tak dużo, że patrząc przed siebie miałam wrażenie, że widzę okrągłość Ziemi. Wreszcie myliśmy zęby w rzece i rozchodziliśmy się do swoich namiotów. Ja pełna wrażeń szybko zasypiałam, a Jayzee czuwał i doglądał ogniska przez całą noc. Pierwsza, prócz paru hien na sąsiednich wyspach, była bardzo spokojna. Przywykłam do ich wycia już podczas praktyk w Krugerze, więc spałam jak suseł. Drugiej nocy obudziło mnie… bulgotanie. Potem coś przebiegło tuż obok mojego namiotu. Spokojnie – pomyślałam – to pewnie tylko pawiany się wygłupiają. Spróbowałam zasnąć ponownie, ale tym razem usłyszałam spadającą sporych rozmiarów gałąź. Później jakieś szelesty, hałasy i znów cisza. Wtem rozległ się ryk i przeszył mnie dreszcz. Po chwili odpowiedział mu drugi, jeszcze potężniejszy. Skuliłam się ze strachu w swoim namiocie i leżałam nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy buszu i próbując ocenić odległość. Zamarłam jak posąg, a w głowie przelatywały mi czarno-białe scenariusze. Naszą jedyną bronią był ogień, nie miałam nawet zasięgu w telefonie. Trwałam tak dobrą godzinę wychwytując wszelkie odgłosy, gdy okazało się, że może być jeszcze gorzej. Zachciało mi się siku. Ciąg dalszy przemilczę…

Nasz przewodnik gotuje pap - typowo afrykański posiłek

Nasz przewodnik gotuje pap – typowo afrykański posiłek. Za łyżkę służy ostrugana gałąź. Jedliśmy zaś palcami.

Rano okazało się, że lwy upolowały tamtej nocy osiołka, a ich porykiwania niosły się ze sporej odległości. Przyczyną mojej nieprzespanej nocy były natomiast… słonie! Naliczyliśmy około 10 samców, które odwiedziły nasze obozowisko i zajadały się zaledwie parę metrów od mojego namiotu! To się nazywa nieoczekiwany gość 🙂 Kocham Afrykę!

P1120859

Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi - Okavango!

Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi – Okavango!

Majestatyczny Chobe, czyli w królestwie słoni

Słońce, muzyka, śpiew, a ja w doskonałym humorze gnałam taksówką do granicy z Botswaną. Gdzieś po drodze myśliwi ćwiartowali żyrafę na niedzielny obiad, ktoś inny szedł szosą ze świeżo złowionymi rybami na rynek. Za oknami monotonny obraz spalonego słońcem buszu, z którego im dalej, tym częściej wyłaniały się one – dostojne, nieustraszone, dumne i spokojne olbrzymy. Stada słoni przywitały mnie od pierwszych chwil w magicznej Botswanie i towarzyszyły mi codziennie, dopóki nie opuściłam tego wspaniałego kraju. Podziwiałam je z rana przy śniadaniu na tarasie, gdy szukałam ochłody w basenie, a nawet gdy szłam do sklepu ulicą w centrum miasta. Widziałam ich setki, a wciąż nie mogłam się napatrzeć. Uwierzyłam natomiast, że Botswana to prawdziwe królestwo słoni – w Parku Narodowym Chobe żyje największa ich populacja w Afryce.

P1120246

P1120180

Kasane to mała mieścina na obrzeżach parku narodowego, który, w przeciwieństwie do parków w RPA, nie jest ogrodzony, więc jego granice są tylko umowne. To znaczy, że zwierzęta mogą się swobodnie przemieszczać, a guźce, pawiany, niekiedy nawet hieny czy inne drapieżniki błąkające się po miasteczku w poszukiwaniu łatwej zdobyczy nie są niczym dziwnym. Przynajmniej nie dla miejscowych, bo dla mnie z początku były. Pole namiotowe, które wybrałam, prezentowało względną czystość, a na drzewach porozwieszane były tabliczki z napisami „Uwaga krokodyle!” i „Uwaga hipopotamy!”. Mogłam tam bezpłatnie korzystać z basenu należącego do 4-gwiazdkowego hotelu obok oraz z tarasów widokowych, które zwykle emanowały pustkami. Kontemplowałam widoki do woli każdego dnia delektując się jednocześnie tanim, południowoafrykańskim winem (trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo smaczne wino). To mi wystarczało, nie musiałam robić nic więcej. Z resztą było za gorąco, żeby choćby kiwnąć palcem. Odnalazłam swój raj i było mi tam tak dobrze, że zasiedziałam się troszkę dłużej, niż pierwotnie planowałam.

P1120646

P1120615

Z safari jeepami w Parku Narodowym Chobe pamiętam szczególnie jeden obrazek. Wczesny świt, czochrający moje włosy chłodny wiatr podnosił poziom ekscytacji. Po prawej stronie ciągnęły się rozlewiska, na których żerowały już hipki, bawoły i antylopy. Za horyzontem wschodziło ogniste słońce, a po zielonej trawie dokładnie w moim kierunku kroczyły dumnie królowe sawanny. Trzy lwice, jedna obok drugiej, z uniesioną głową, równym krokiem podążały do najbliższych drzew, aby ukryć się w cieniu i zniknąć mi z oczu. Pewnie gdy znów nastał zmierzch, wyłoniły się, by zapolować na antylopy impala pasące się nieopodal…

P1120504

P1120304

Wieczorem tego samego dnia podpłynął po nas przewodnik małą motorówką. Razem z Andrzejem wskoczyliśmy na sam dziób i odpłynęliśmy w najbardziej niesamowity rejs, jaki mogłam sobie wymarzyć. Nawet nie spodziewałam się zobaczyć takiego bogactwa przyrody w jednym miejscu! Doskonałe oko przewodnika nawet z daleka dostrzegało najdrobniejszy ruch na powierzchni wody lub na naturalnych wysepkach. Słonie kąpały się w rzece i rozkoszowały soczystą zielenią, hipki zaś weszły w bardziej romantyczny nastrój – po raz pierwszy widziałam je kopulujące w naturze ( w zasadzie to mało co widziałam, bo robią to w wodzie, z resztą zbyt długo to nie trwało 😉 ). Za zakochaną parą krokodyl prezentował swoją paszczę, zaś bawoły zażywały błotnego spa z udziałem ptaków bąkojadów, które oczyszczały ich sierść z pasożytów. Na skraju rzeki rybołów wypatrywał zapewne swej przyszłej ofiary, a w oddali z gracją kroczyły żyrafy. Na domiar wszystko to działo się jednej chwili dookoła mnie, a nawet nade mną. Takiej różnorodności przyrody w całej jej okazałości jeszcze nigdy dotąd nie miałam szczęścia oglądać. Jest to niewątpliwa zaleta zwiedzania Botswany porą suchą, gdyż wówczas całe dzikie życie koncentruje się wokół nielicznych zbiorników wody, dzięki czemu tak łatwo się je obserwuje.

P1120288

P1120520

P1120536

Pozycja na hipka 😉 a w tle krokodyl i słonie

Kasane nie chciało mnie łatwo wypuścić. Kiedy już się napatrzyłam na te wszystkie cuda, kiedy nabrałam sił do kontynuowania włóczęgi i postanowiłam ruszyć w dalszą wędrówkę… okazało się, że w lokalnych autobusach nie ma miejsca dla dwóch białych z dużymi plecakami, bo jest święto niepodległości i ludzie jadą do rodzin. Żadna linia lotnicza nie miała miejsca na pokładzie swojego samolotu. Autostopem też nikt nie chciał nas zabrać – zrezygnowaliśmy po godzinie stania upieczeni na skwar. W tym czasie przejechały cztery samochody osobowe i dwie ciężarówki. Zdezorientowani pytaliśmy ludzi o radę, w restauracji, w hotelu, w biurach. Wreszcie okazało się, że ktoś zna kogoś, kto zna człowieka, który nazajutrz jedzie do Maun. Po kilku telefonach udało się namierzyć Pana, który za „drobną” opłatą zgodził się zabrać nas ze sobą. Umówiliśmy się na  4 rano i niepewni, czy facet dotrzyma słowa, cieszyliśmy się jeszcze jednym dniem po wschodniej stronie wspaniałego Parku Chobe.

P1120578

Mgła, która grzmi

David Livingstone mówił: Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie. Wodospady Wiktorii, jeden z siedmiu cudów natury, rozciągają się na szerokości 1,7 km. Można się nimi zachwycać od strony Zambii oraz Zimbabwe, gdyż znajdują się dokładnie na granicy tych dwóch państw. I chociaż w porze suchej, w której miałam okazję je podziwiać, spada ledwie niewielki procent wody w porównaniu z porą deszczową, to i tak trudno było mi oderwać wzrok od tej potęgi. Co więcej, razem z Andrzejem, który dołączył do mnie w połowie wyprawy, byliśmy jedynymi turystami w parku! Spodziewałam się tłumów na miarę Machu Picchu, które dziennie odwiedza 5 tysięcy osób i to tylko dlatego, że wprowadzono takie ograniczenie, a tymczasem… spokój, rześkie powietrze, piękne ptaki i kojący, rytmiczny szum. Błogość!

Mgła, która grzmi - tak w lokalnym języku nazywane są Wodospady Wiktorii

Mgła, która grzmi – tak w lokalnym języku nazywane są Wodospady Wiktorii

Wzdłuż rozpadliny, z której spływa wodospad, wśród egzotycznej roślinności utworzona jest ścieżka prowadząca do kolejnych tarasów. Z nich zaś z rozmaitych perspektyw rozpościera się widok na cud i Zambię po drugiej stronie. Chociaż odległość nie jest tak duża, to jednak drugi brzeg jest ledwo widoczny, a to z powodu kropli wody, które spadając, odbijają się od tafli i unoszą z powrotem do góry na wiele metrów. Stojąc blisko można doświadczyć orzeźwiającego prysznica z rzeki Zambezi, która tam wpada. Zwłaszcza ostatni taras pozwala znacznie zbliżyć się do krawędzi. Spędziłam tam grubo ponad godzinę, kontemplując widok i odprężając się tak, jak można tylko na łonie natury. Wschodzące słońce grzało mnie w plecy, a gdy całkowicie wzeszło, nad wodospadem pojawiła się tęcza. Za nią kolejna. A za nimi pierwsi turyści. Jednak przez dłuższą chwilę miałam cały wielki wodospad tylko dla siebie i bardzo to doceniam.

P1110966

Tęczowy wodospad

P1120043

Październik to najgorętszy miesiąc w Zimbabwe. Jeśli kiedykolwiek narzekałam na upał, to dopiero wtedy przekonałam się, czym jest prawdziwy gorąc. Moja skóra wyschła na wiór i nie pomagały mi żadne kremy. Z resztą kosmetyki, nawet jeśli leżały w cieniu, to były nagrzane tak, że żel do mycia musiałam najpierw chłodzić zimną wodą, bo inaczej parzył moje ciało. W samo południe w namiocie nie dało się wytrzymać, więc wzięłam przykład z hipciów i moczyłam się w basenie popijając słodki cydr (tego hipki mogą jeszcze nie znać). Wieczorem natomiast wybrałam się na rejs rzeką o wdzięcznej nazwie Zambezi, podczas którego wreszcie mogłam nabrać oddechu i cieszyć się tętniącą życiem przyrodą przy zachodzącym słońcu. Pożegnałam się wtedy z Zimbabwe i następnego dnia pojechałam do Botswany, która już od granicy przywitała mnie stadami słoni.

P1120007

Zimbabwe – biedny, drogi kraj

Bulawayo to drugie po Harare największe miasto w Zimbabwe. Nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, dlatego turyści rzadko tam zaglądają. Ja również uznałam je tylko za przystanek na odpoczynek przed dalszą drogą. W przeciwieństwie do zmiksowanego pod względem etnicznym RPA, w którym żadna kultura nie robi na nikim wrażenia, w Zimbabwe od razu poczułam, że moja blada twarz przyciąga uwagę. Jeszcze nie wysiadłam z autobusu, a już byłam powodem kłótni taksówkarzy, z których każdy chciał zaoferować mi swoje usługi. Było samo południe, skwar już dawał się we znaki – w końcu rozpoczynał się najgorętszy miesiąc w tym regionie. Niechętnie czułam od siebie własny smród i byłam padnięta po wyczerpującej, pełnej emocji podróży. Podeszłam do Pana, który pierwszy mnie wypatrzył i chwilę się z nim potargowałam, jednak bez żadnego sukcesu, po czym poddałam się i podreptałam za nim do samochodu.

Ratusz w centrum Bulawayo - pozostałości kolonialnej zabudowy

Ratusz w centrum Bulawayo – pozostałości kolonialnej zabudowy

Pan taksówkarz miał skromne autko i bardzo szeroki uśmiech. Nie wiem, czy to tylko pozory i gra przed przyjezdnym, czy ten ubogi człowiek naprawdę był tak szczęśliwą osobą, ale jego pogoda ducha wywarła na mnie wrażenie. Słyszałam już wcześniej, że Zimbabweńczycy to bardzo przyjazny naród. Oczy kierowcy emanowały radością, a afrykańskie bębenki w radiu włączonym na full wróciły we mnie pozytywną energię. Jestem na wakacjach, a to jest to, czego szukałam – prawdziwa czarna Afryka! – pomyślałam. Czułam, że nadchodzi Ona – moja Przygoda 🙂 Kierowca podjechał na stację, zatankował za 3$ i podwiózł mnie za trzy razy tyle do jedynego w mieście hostelu dla podróżnych z niskim budżetem (pokój 15-25$). Żegnaliśmy się długo, po czym wreszcie mogłam oddać się rozkoszy zimnego prysznica, upichcić coś a’la spaghetti i ułożyć do snu w mojej małej celi.

Ręcznie wykonane afrykańskie pamiątki nie cieszyły się zainteresowaniem. Trudno się dziwić - przez cały dzień nie spotkałam w mieście żadnego podróżnika.

Ręcznie wykonane afrykańskie pamiątki nie cieszyły się zainteresowaniem. Trudno się dziwić – przez cały dzień nie spotkałam w mieście żadnego podróżnika.

Nazajutrz pełna sił i ciekawości świata ruszyłam w dalszą drogę. Nie powiem, żebym radziła sobie świetnie. Dłuższą chwilę błądziłam po mieście szukając właściwego autobusu, a miejscowi nie byli zbytnio pomocni. Wręcz przeciwnie, widząc we mnie żywe dolary i okazję do łatwego zarobku, proponowali mi swoje usługi i zaciągali do najróżniejszych sklepików. Niełatwo było mi się w odnaleźć w tym bałaganie, a w efekcie dałam się oszukać na ponad 20$. Biorąc pod uwagę mój skromny budżet postawiłam wziąć się w garść, zwiększyć czujność i włączyć pierwszy alarm programu oszczędzania. Nie zmienia to faktu, że zjadłam skromny obiad w jednym z fast foodów za 15$ i kupiłam bilet na autobus za 30$. Spędziłam dobre 40 minut w kolejce do bankomatu – dwukrotnie. Chociaż czytałam już wcześniej o Zimbabwe, gdy przygotowywałam się do podróży, to jednak nie spodziewałam się aż takich wydatków w, jakby nie patrzeć, biednym, afrykańskim kraju. Nawet przewodnik Lonely Planet okazał się być tym razem wyjątkowo nieprzydatny – zauważyłam, że podane w nim ceny z 2011 roku wzrosły nawet o 50%!

Przedmieścia - tutaj jeszcze "luksusowe", murowane domki

Przedmieścia – tutaj jeszcze „luksusowe”, murowane domki

Jeszcze parę lat temu w Zimbabwe panowała hiperinflacja, a 1 polski złoty wart był 8 miliardów dolarów zimbabweńskich. W 2009 roku waluta ta przestała obowiązywać i wprowadzono dolary amerykańskie. To tłumaczy ceny, które mnie wydały się spore, więc dla wielu miejscowych Afrykanów muszą być kosmiczne. Zimbabwe w moim odczuciu to piękny, dziki kraj z wielkim potencjałem. Turystyka jest jednak uśpiona, w Victoria Falls po godzinie 20 wszystkie restauracje były pozamykane, a jedyna główna ulica miasteczka świeciła pustkami. Malaria, słaba infrastruktura, niepewna sytuacja polityczna pod rządami prezydenta Roberta Mugabe od lat wybieranego w nielegalnych wyborach, bezprawie i drożyzna na pewno nie zachęcają do podróży po Zimbabwe. Mimo pewnych trudności nie żałuję jednak przebytej drogi i nie patrzę wstecz. Tamte doświadczenia wiele mi uświadomiły.

Kto by się połapał w tych zerach...

Kto by się połapał w tych zerach…

1300 km za plecami – późnym wieczorem dojechałam wreszcie do Victoria Falls, maleńkiego miasteczka położonego, jak sama nazwa wskazuje, przy samych Wodospadach Wiktorii. Poziom ekscytacji wzrósł jeszcze bardziej, gdy w ciemnościach po omacku rozkładałam swój namiot w tle słysząc potężny szum spadającej wody, tak jakby była tuż za moimi plecami. Zaplanowałam wczesną pobudkę i śniadanie przy wschodzie słońca nad wodospadami. Prawie mi się to udało.

Pomnik odkrywcy Davida Livingstone'a nad rzeką Zambezi

Pomnik odkrywcy Davida Livingstone’a nad rzeką Zambezi

Prawie, bo znowu mój portfel świecił pustkami i spędziłam pół godziny szukając bankomatu, który obsługuje mało popularną Visę. Kolejne 20 minut tłumaczyłam serdecznemu Panu, że nie chcę kupić od niego tryliona dolarów zimbabweńskich za jednego amerykańskiego ani dwóch drewnianych żyrafek. Gdy już wreszcie dotarłam do kas, ospała kasjerka dłuższą chwilę szukała czegoś pod ladą plotkując z koleżanką. Słońce wzniosło się już nad horyzont, a mnie uciekał czas. Możliwe, że to była moja jedyna okazja w życiu zobaczyć opiewany przez doktora Livingstone’a cud natury, więc zależało mi, żeby jak najszybciej opłacić 30$ wstępu i znaleźć się wreszcie za bramkami. Gdy tylko dostałam swój bilet, wskoczyłam pędem do środka i… zgubiłam się na moment w gęstwinie bujnej, egzotycznej roślinności. Podążając jednak za hukiem wodospadu, dotarłam na pierwszy z 16-stu tarasów i… rażona promieniami górującego słońca oślepłam na jedną, małą sekundę. Gdy wreszcie przejrzałam na oczy, oniemiałam z zachwytu.

To tylko niewielki fragment wspaniałych Wodospadów Wiktorii

To tylko niewielki fragment wspaniałych Wodospadów Wiktorii

Dlaczego należy omijać Beitbridge

Praktyki w Parku Krugera były niezwykle intensywne pod względem nowych doświadczeń. Uczestniczyłam czynnie w łapaniu hien oraz ponad trzydziestu nosorożców i nauczyłam się zasad znieczulania tych gatunków. Brałam udział w badaniach dotyczących gruźlicy w parku oraz w konferencji naukowców  prowadzących te badania, którzy debatowali nad przyszłością zwierząt  i niezbędnymi krokami, które muszą być podjęte przez współpracujących ze sobą weterynarzy. Dwukrotnie byliśmy wzywani przez turystów, którzy podczas safari dostrzegli ranne od postrzału nosorożce. Jednemu udało się pomóc, drugi uciekł i nie dał się złapać, co jednak daje nadzieję, że był w dobrej kondycji i prawdopodobnie poradzi sobie sam. Pomagałam zasadzić pułapkę na lamparta, który polował niebezpiecznie blisko ludzkich domów i trzeba było go przenieść. Natomiast w czasie wolnym od pracy razem z Jo i Tiną jeździłam po parku wypatrując dzikich zwierząt. Podglądałam lamparta ze świeżo upolowaną ofiarą i zebrę pożeraną przez sępy. Słyszałam ryk młodego lwa, który dopiero opuścił stado. Zostałam pogoniona przez słonie i uwięziona przez pawiany walczące na dachu samochodu. Utknęłam w półgodzinnym korku za gigantycznym stadem bawołów ciągnących do wodopoju i wsłuchiwałam się w wycie hien, które co noc kołysało mnie do snu. Wieczorami zaś czekałam na zachód słońca przy ulubionym jeziorku, gdzie kąpały się i chrumkały całe rodziny hipopotamów, obok których miejscowi wędkarze spokojnie łowili ryby. Było przecudownie! Kochałam każdą jedną sekundę spędzoną w Krugerze, a gdy przyszło się żegnać, łzy stanęły mi w oczach. Nie chciałam jeszcze wyjeżdżać, ale czekały już na mnie kolejne przygody.

1235108_488605324568572_477787963_n

581620_488970731198698_1533858676_n

1382021_501415469954224_947220205_n

1375720_501415483287556_222568219_n

Stado bawołów przy wodopoju. Przy tym powiększeniu jest to niewidoczne, ale po drugiej stronie rzeki wylegiwały się hipki, a pod jednym z krzaków odpoczywały lwy 🙂

Dopiero ostatniego dnia, gdy wyjeżdżałam z parku, udało mi się zobaczyć stadko likaonów.

Dopiero ostatniego dnia, gdy wyjeżdżałam z parku, udało mi się zobaczyć sforę likaonów.

* Po więcej zdjęć zapraszam do galerii na facebooku.

Wróciłam do Johannesburga, wyprałam ciuchy, przepakowałam plecak i wsiadłam do autobusu, który miał mnie w 14 godzin zabrać do Bulawayo w Zimbabwe. Wybrałam go spośród wielu innych przewoźników, bo według rozkładu jechał najkrócej, choć jakoś nie zastanowiło mnie wtedy, że był przy tym najtańszy. Wyjechaliśmy już na samym początku z godzinnym opóźnieniem. Wśród pasażerów nie było żadnego turysty ani białego, wszyscy mieli ze sobą wielkie torby i siaty wypchane dobytkiem do granic możliwości. Były tam nawet plastikowe kosze i pudełko z żywymi kurczaczkami. Jako, że nie wszystko zmieściło się do bagażnika, część załadunku kierowcy upchali pomiędzy pasażerami, nad ich głowami oraz pod siedzeniami. Było ciasno. Bardzo. I duszno. Zanim wyjechaliśmy, zdążyłam już dostać reprymendę, że zajmuję czyjeś miejsce. Okazało się, że do dziś nie wiem dlaczego, wszyscy mieli miejscówki oprócz mnie. W sumie musiałam się przesiadać trzy razy, tłumacząc, że nie wiem, o co chodzi i nie rozumiem po miejscowemu (nie wiem, jakim dialektem się posługiwali, ale podejrzewam, że różnymi, w końcu w samym RPA jest kilkanaście języków).

zimbabwe-2011-2012-164

Ledwo mieściłam się w swoim siedzeniu, ale powtarzałam sobie w myśli, że to tylko 14 godzin. Przecież jechałam dwa razy dłużej w Peru lawirując nad przepaściami w Andach, więc co to dla mnie. Nie jestem jednak pewna, czy zdecydowałabym się na tą podróż, gdybym wiedziała, co mnie czeka. Do granicy dojechaliśmy w miarę spokojnie, jeśli nie liczyć głośnych krzyków afrykańskich kobiet, które ledwo mieściły się na swoich siedzeniach (zajmując przy tym część mojego :/), płaczu ich dzieci, walających się po całym autobusie śmieci i uporczywego smrodu. Raz w jednej z wiosek, przez które przejeżdżaliśmy, wsiadł ksiądz i poprowadził modlitwę, a Pani obok szturchnęła mnie łokciem demonstrując, że mam pochylić głowę i złożyć ręce tak jak ona. Poza tym wszystko było okej. Do czasu.

Tłumy na granicy

Tłumy na granicy

O 1 w nocy dojechaliśmy do granicy RPA z Zimbabwe w Beitbridge. Jak się później dowiedziałam, turyści omijają z daleka to przejście, które jest królestwem korupcji i przemytu kości słoniowej, rogu nosorożców, broni i nie wiadomo czego jeszcze. Jak wspominam nasz przeładowany autobus, to aż boję się pomyśleć, co mogło być w tych wielkich torbach. Sytuacja z mojego punktu widzenia nie wyglądała ciekawie – ciemno, środek nocy, ja jedna i kilkuset czarnoskórych, którzy próbują pokonać granicę i są przy tym bardzo głośni. Schowałam to, co miałam najcenniejsze, czyli kartę kredytową, aparat, paszport i przemknęłam przez zdenerwowany, rozkrzyczany tłum do biura imigracji. Nie mam pojęcia, o czym rozmawiali, ale czuć było nerwową atmosferę, więc starałam się nie rzucać w oczy, choć z moim kolorem skóry nie było to łatwe. Prawdę mówiąc, miałam ochotę zapaść się pod ziemię i zniknąć…

Biuro imigracyjne

Biuro imigracyjne

Mam wrażenie, że im szybciej starałam się wypełnić niezbędne formalności, aby otrzymać wizę, tym dłużej to wszystko trwało. Urzędnicy byli tak uprzejmi, jak i powolni. Pozostali pasażerowie autobusu byli obywatelami Zimbabwe, więc dostali pieczątki od ręki. Bałam się, że odjadą beze mnie, więc gdy w końcu dostałam swój paszport z powrotem, popędziłam zaniepokojona na parking. Nie wiedziałam jeszcze, że przyjdzie mi spędzić tam kolejne 6 godzin! Pierwsza kontrola – trzeba było wyjąć cały załadunek autokaru. Zostaliśmy ustawieni w kolejce, każdy obok swojego bagażu. Dwie godziny czekaliśmy na strażnika, który przeszedł się obok, otworzył parę walizek i worków, jedna pani się popłakała, po czym znów wynikła kłótnia, a kierowca zniknął na kolejne dwie godziny. W tym czasie zdążyliśmy upchnąć wszystkie bambetle z powrotem do bagażnika oraz we wszelkie możliwe zakamarki. Władowaliśmy się na swoje miejsca i o 5 rano ruszyliśmy. Przejechaliśmy… może z 200 metrów. Na kolejną kontrolę, po drugiej stronie granicy. Wytaszczyliśmy się z autokaru, ustawiliśmy grzecznie w kolejce i czekaliśmy sennie aż jakiś strażnik raczy sprawdzić nam paszporty. Byłam już i tak okropnie brudna od stania w tumanach kurzu, więc usiadłam na ziemi i patrzyłam na snujące się osły oraz wschodzące słońce trzęsąc się z zimna i zastanawiając, jak długo jeszcze to wszystko potrwa. Wtedy nadszedł pan mundurowy, spojrzał z daleka na umęczonych ludzi i chyba jakimś skanerem w oczach sprawdził nasze dokumenty, bo tylko skinął ręką i kazał jechać. Sześć godzin później z „lekkim” opóźnieniem i ledwo trzymając się na nogach wysiadłam w Bulawayo – drugim największym mieście w Zimbabwe.

Zebra pożerana przez sępy w Parku Narodowym Krugera

Zebra pożerana przez sępy w Parku Narodowym Krugera

*Ponieważ w obawie o utratę aparatu w Beitbridge nie zrobiłam tam żadnego zdjęcia, wszystkie zamieszczone tu fotografie z przejścia granicznego pochodzą z Internetu.

Afryka z lotu ptaka

Akcja przeprowadzki nosorożców, o której pisałam w poprzednim poście, nie ukrywając, była bardzo kosztownym przedsięwzięciem. Jej realizacja byłaby trudna bez wsparcia osób postronnych. Nie wiem, w jakim stopniu dokłada się do tego południowoafrykański rząd, ale sporą część wydatków pokrywali… turyści. Zamożni przedsiębiorcy, którzy mieli ochotę wyskoczyć na weekend i przeżyć przygodę, mogli towarzyszyć nam w akcji i robić zdjęcia. Oczywiście za sporą opłatą. Natomiast ci jeszcze bogatsi podglądali nas z powietrza. Z przodu helikoptera siedział pilot i weterynarz, który wychylał się niebezpiecznie, gdy obierał cel. Za nimi natomiast były jeszcze 4 miejsca dla pasażerów, zawsze zajęte. Nawet nie wiem, ile kosztowała taka przyjemność, ale zważywszy, że zwykłe safari helikopterem, który tylko zatoczy kółko nad parkiem, kosztuje około 1500 zł za 15 minut, to sądzę, że naprawdę sporo.

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Znów jednak dopisało mi szczęście. Jednego dnia były dwa wolne miejsca w helikopterze i dr Buss zaproponował, że razem z drugą studentką Jo możemy lecieć razem z nim. Może to śmieszne, ale z podniecenia nie mogłam zasnąć pół nocy! 🙂

Tuż przed startem :)

Tuż przed startem 🙂

Podczas gdy cała reszta musiała się wcześnie zrywać z łóżek i o 3 rano cały sznur samochodów terenowych oraz ciężarówek przetaczał się przez busz, ja mogłam się wreszcie wyspać i wyruszyć dopiero w ostatniej chwili. Razem z doktorem pojechaliśmy na małe lotnisko w Krugerze, gdzie już czekał na nas kolorowy helikopter i jego pilot. Zajęłam miejsce z przodu i przeszedł mnie dreszczyk emocji, gdy tylko zaczęliśmy wznosić się w powietrze wykonując przy tym ostry skręt i przechylając się prawie o 90 stopni.

Lecimy!

Lecimy!

P1110754

5 rano, słońce dopiero wschodziło rozświetlając sawannę swoją ognisto – czerwoną poświatą. Nie wiem, czy znajdę takie słowa, które oddadzą piękno tamtych widoków, wspaniałych przeżyć. Okna w helikopterze były mocno porysowane i matowe, więc zdjęcia nie wyszły najlepiej. Jednak… po raz pierwszy słonie wydały mi się małe, gdy całe stado przepłoszone rozbiegło się tuż pod nami. Tylko jeden wielki samiec pozostał niewzruszony i spoglądał w górę unosząc swoje potężne kły, zupełnie jakby chciał dać nam do zrozumienia, że on jest tu szefem i dba o bezpieczeństwo swoich krewnych. Dalej stado antylop gnu i zebr galopowało ile sił przez busz. Wystające ponad korony drzew antenki to żyrafy, które również przestraszyły się hałasu śmigieł. Słońce wyszło wreszcie zza horyzontu. Wylądowaliśmy, koniec wycieczki. Trzeba było wracać do pracy i złapać kilka nosorożców.

Dzień dobry

Dzień dobry

Previous Older Entries

%d blogerów lubi to: