Afryka z lotu ptaka

Akcja przeprowadzki nosorożców, o której pisałam w poprzednim poście, nie ukrywając, była bardzo kosztownym przedsięwzięciem. Jej realizacja byłaby trudna bez wsparcia osób postronnych. Nie wiem, w jakim stopniu dokłada się do tego południowoafrykański rząd, ale sporą część wydatków pokrywali… turyści. Zamożni przedsiębiorcy, którzy mieli ochotę wyskoczyć na weekend i przeżyć przygodę, mogli towarzyszyć nam w akcji i robić zdjęcia. Oczywiście za sporą opłatą. Natomiast ci jeszcze bogatsi podglądali nas z powietrza. Z przodu helikoptera siedział pilot i weterynarz, który wychylał się niebezpiecznie, gdy obierał cel. Za nimi natomiast były jeszcze 4 miejsca dla pasażerów, zawsze zajęte. Nawet nie wiem, ile kosztowała taka przyjemność, ale zważywszy, że zwykłe safari helikopterem, który tylko zatoczy kółko nad parkiem, kosztuje około 1500 zł za 15 minut, to sądzę, że naprawdę sporo.

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Znów jednak dopisało mi szczęście. Jednego dnia były dwa wolne miejsca w helikopterze i dr Buss zaproponował, że razem z drugą studentką Jo możemy lecieć razem z nim. Może to śmieszne, ale z podniecenia nie mogłam zasnąć pół nocy! 🙂

Tuż przed startem :)

Tuż przed startem 🙂

Podczas gdy cała reszta musiała się wcześnie zrywać z łóżek i o 3 rano cały sznur samochodów terenowych oraz ciężarówek przetaczał się przez busz, ja mogłam się wreszcie wyspać i wyruszyć dopiero w ostatniej chwili. Razem z doktorem pojechaliśmy na małe lotnisko w Krugerze, gdzie już czekał na nas kolorowy helikopter i jego pilot. Zajęłam miejsce z przodu i przeszedł mnie dreszczyk emocji, gdy tylko zaczęliśmy wznosić się w powietrze wykonując przy tym ostry skręt i przechylając się prawie o 90 stopni.

Lecimy!

Lecimy!

P1110754

5 rano, słońce dopiero wschodziło rozświetlając sawannę swoją ognisto – czerwoną poświatą. Nie wiem, czy znajdę takie słowa, które oddadzą piękno tamtych widoków, wspaniałych przeżyć. Okna w helikopterze były mocno porysowane i matowe, więc zdjęcia nie wyszły najlepiej. Jednak… po raz pierwszy słonie wydały mi się małe, gdy całe stado przepłoszone rozbiegło się tuż pod nami. Tylko jeden wielki samiec pozostał niewzruszony i spoglądał w górę unosząc swoje potężne kły, zupełnie jakby chciał dać nam do zrozumienia, że on jest tu szefem i dba o bezpieczeństwo swoich krewnych. Dalej stado antylop gnu i zebr galopowało ile sił przez busz. Wystające ponad korony drzew antenki to żyrafy, które również przestraszyły się hałasu śmigieł. Słońce wyszło wreszcie zza horyzontu. Wylądowaliśmy, koniec wycieczki. Trzeba było wracać do pracy i złapać kilka nosorożców.

Dzień dobry

Dzień dobry

Moja Księga Dżungli cz. III

Dżungla to taki las,  który nie zna ciszy. Cykady niekiedy doprowadzają mnie do szaleństwa, ale z czasem przyłapuję się na tym, że już ich w ogóle nie słyszę i stają się tłem innych dźwięków. Zabawne, ale z początku automatycznie utożsamiałam różne odgłosy z tymi znanymi mi z „normalnego życia”. I tak wydawało mi się, że słyszę wibrację komórki, krajalnicę do chleba lub czyjeś kroki bądź szepty. Zupełnie to ignorowałam w pierwszej sekundzie; dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, że to jednak musi być coś innego – przecież jestem w dżungli i nikogo poza mną z pewnością tu nie ma.

Moja wioska i lokalna dyskoteka po lewej

Cóż, w zdecydowanej większości źródła tychże dźwięków nie jestem w stanie zobaczyć, ale jeden z nich napawał mnie lękiem. Tak jakby pomruk kota, ale zdecydowanie większego niż Millie. Miałam więc wrażenie, że to puma skrada się gdzieś w bujnej roślinności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wreszcie odkryłam, skąd dobiega ów hałas – był to trzepot skrzydeł kolibra. Niesamowicie głośny! Pojawiają się i znikają tak prędko, że zrobienie im zdjęcia niemal graniczy z cudem. Jednak nawet te pięć sekund, kiedy mały, kolorowy ptak zawiśnie gdzieś nad moją głową i kiedy mogę patrzeć mu prosto w długi dzióbek, stały się dla mnie chwilami wręcz magicznymi, których wypatruję każdego dnia.

Siedzi taka małpa na drzewie i rzuca swoimi odchodami we wszystkich, którzy się pojawią w pobliżu…

Druga sprawa – motyle. Je również bardzo ciężko ująć w obiektywie aparatu. Zwłaszcza te granatowe, których jedno skrzydło jest wielkości mojej dłoni. Mam takie swoje ulubione miejsce, które nazwałam Gniazdem Motyli, a gdzie zawsze pełno jest tych owadów. Kiedy przechodzimy tamtędy z Millie, wszystkie nagle się unoszą i zaczynają krążyć, tworząc jakby wir dookoła nas. Te akurat są identycznie żółte z lekko pomarańczowym odcieniem. Przepiękne! To jednak nie koniec motylich wariacji i możliwości kolorystycznych. Spotkałam bowiem także i takie, których skrzydła były… przezroczyste. Miały tylko lekko brązowy odcień, co z bliska wyglądało jak rozciągnięta rajstopa. Inne zaś przypominały uschnięte liście, niekiedy nawet z plamami imitującymi wygryzione dziury 🙂

Gdzie jest motyl?

Skoro są motyle, to muszą być też ich mroczniejsze kuzynki – ćmy. Po moim pokoju zawsze jakieś latają i można je podzielić na pewne kategorie: te mniejsze, większe, ogromne i dziwne, na przykład ze szczypcami wystającymi złowieszczo z aparatu gębowego. Pewien wyjątkowy gatunek ćmy, dodam że bardzo popularny w tym regionie, jest wektorem robaka o wdzięcznej nazwie boro-boro. Pierwszy raz natknęłam się na informację o nim w plikach w naszej klinice weterynaryjnej. Okazuje się, że owa ćma przenosi larwę, która to zadomowia się w naskórku nowego żywiciela i zaczyna się tam rozwijać. Gato, czyli puma żyjąca w ośrodku jakiś czas temu miała coś takiego na swoim nosie. Spore uwypuklenie z małą dziurką na szczycie i sączącą się zeń ropą z krwią. Leczenie jest proste – wystarczy zatkać tę dziurkę maścią z iwermektyną i taki robaczek, jak już nie ma czym oddychać, to szybko umiera, a później można go wycisnąć (wcześniej nie, bo ma haczyk na końcu, którym zaczepia się w tkankach i nie ma szansy go ruszyć, jedynie chirurgicznie).

Ktoś wie, co to za żabka?

Boro-boro nie przenosi żadnych groźnych chorób i generalnie nie jest niebezpieczny, a jedynie niesamowicie obrzydliwy. W Boliwii zarażenie tym pasożytem to bardzo typowa przypadłość, więc lekarze nie mają z nim problemu. Gorzej, jeśli trafi się z czymś takim do Polski… No właśnie, bo larwa ta upodobała sobie ludzi równie mocno, co zwierzęta, a ja miałam to nieszczęście się o tym przekonać na własnej skórze (dosłownie). Z początku nie zauważyłam rany na moim podudziu z powodu licznych pogryzień przez komary, pszczoły i inne takie niemalże na całym moim ciele. Jednak kiedy wróciłam, a wszystko pozostałe się już zagoiło, zaniepokoiła mnie twarda masa z dziurką niedużej wielkości. Mając w pamięci przypadek pumy, udałam się natychmiast do lekarza specjalisty chorób tropikalnych. Najpierw pomylił Boliwię z Bali (przecież to niedaleko), a później ni stąd ni z owąd zaczął pokrzykiwać na mnie, że równie dobrze mogłam się udać do dermatologa, zamiast zawracać mu głowę (what?!?!). W ostateczności pełen łaski przepisał mi antybiotyk, a ja opuściłam gabinet z przekonaniem, że Pan doktor nie bardzo miał jakiekolwiek pojęcie, z czym ma do czynienia i jak się za to zabrać. Ba, nawet nie raczył obejrzeć mojej nogi. Skonsternowana wróciłam do siebie i postanowiłam wyleczyć się sama. Odcięłam dostęp powietrza i zgodnie z moimi obawami po 24 godzinach z mojej nogi wylazła wstrętna, 1,5-centymetrowa larwa, która męczyła mnie w koszmarach sennych jeszcze przez kilka następnych dni…

Południowo-amerkańska BIEDRONA 😛

Mój słodziak!

Moja Księga Dżungli cz. I

Przedzieram się przez gęste zarośla – 15 km w górę i w dół. Ścieżki są momentami tak wąskie, że przez pierwsze dni nawet ich nie zauważałam, a jeśli choć trochę odbiłam w bok, to nie potrafiłam ich już znaleźć. Dobrze, że dostałam chociaż prowizoryczną mapę, bo bez niej znając moje możliwości mogłabym się odnaleźć dopiero w Brazylii 🙂 Tak wygląda moja praca – wyprowadzam ocelota na spacer. Chociaż będę bliżej prawdy, jeśli stwierdzę, że to ona wyprowadza mnie, a ja tylko niezdarnie staram się nadążyć za kotką, która pomrukuje na mnie z wyraźnym poirytowaniem za każdym razem, kiedy zanadto zostaję w tyle.

Zwalone pnie to ulubione miejsca Millie

Każdy dzień jest inny i chyba to mi się tutaj najbardziej podoba. Jestem tak blisko natury, jak jeszcze nigdy dotąd i mogę bez końca podziwiać toczące się wokół dzikie życie, czyli to, co tak bardzo mnie fascynuje i co jeszcze do niedawna podglądałam tylko w telewizji. A tu proszę, znalazłam się w amazońskiej dżungli i mogę nasłuchiwać i podpatrywać ze wszystkich stron – trochę jak w kinie 5D, tylko że „tutaj i teraz” dzieje się naprawdę, a ja aż nie mogę uwierzyć we własne szczęście.

Z tych i innych rozmyślań oraz zachwytu brutalnie wyrywa mnie ukąszenie pszczoły oraz bzyczenie komarów. To ciemna strona mocy – insekty, które uparcie podążają za mną i nie dają spokoju, choćbym nie wiem jak bardzo spsikała się repelentem i opędzała machając rękami na wszystkie strony. Dochodzą naprawdę kosmicznych rozmiarów, np. czerwone mrówki z gigantycznymi, wyłupiastymi oczami i szczypcami na przedzie. Niektóre z nich o dziwo potrafią także latać. Nawet pasikoniki (czy coś w tym rodzaju) mają motyle skrzydła, na których szybują podczas skoku. Najgorsze są jednak włochate stawonogi, które parzą i pozostawiają nieładny ślad. Zwłaszcza kiedy chcę sobie pomóc podczas wspinaczki i chwycę najbliższą gałąź, a taki robal się czai po jej drugiej stronie – auć! Drzewa też są zdradliwe, niektóre mają kolce, które wbijają się głęboko w skórę i nie chcą wyjść. Czasem czuję się  jak małe dziecko, które nie wie, że ogień parzy. Ale jestem sama i wszystkiego uczę się na doświadczeniach każdego dnia – najczęściej dość bolesnych. Po dwóch tygodniach już wiem, które owady są najbardziej kąśliwe i pozostawiają największe bąble oraz żeby nie siadać na liściach, gdyż może pod nimi czaić się coś oślizgłego, na spotkanie z czym zdecydowanie nie mam ochoty.

„drzewo pancerne” – kolejna pułapka w dżungli

Dzień zaczynam od śniadania i spakowania ekwipunku, czyli prowiantu, zapasu wody, apteczki, latarki, aparatu i zapasowej smyczy oraz telefonu, który dostałam na pilne wypadki. Później 20 minut wspinam się wgłąb parku, aby dotrzeć do klatki Millie. Niekiedy na drodze staje mi wataha kapucynek, które koniecznie chcą mi COŚ ukraść, dlatego muszę mieć przy sobie kij, którym opędzam się od natrętów (jak widać na zdjęciu nie zawsze skutecznie). Są to małpy odchowane przez ośrodek i wypuszczone na teren parku, dlatego nie czują lęku przed ludźmi i niekiedy pozwalają sobie na zdecydowanie więcej, niż powinny. Kiedy dotrę już do kotki, podaję jej lekarstwa i sprzątam kuwetę. A później czekam, aż Millie wybierze trasę na dziś i podążam jej śladem.

Skutki uboczne pracy ze zwierzętami – ugryzienie małpy i kilka drobnych zadrapań ocelota

Niekiedy biegniemy przez pięć godzin niemal nieprzerwanie, ale czasem, a zwłaszcza w wyjątkowo upalne dni, ocelotka preferuje kocią drzemkę i odpoczywamy gdzieś pod drzewem przez większość czasu. Bywa, że akurat zatrzymamy się nad rzeczką, która momentami tworzy jakby naturalne baseny. Millie co prawda nie lubi wody i przysypia na spróchniałym pniu, ja jednak mogę skorzystać z chwili orzeźwienia i kąpać się w chłodnej wodzie. Ach, jak ja uwielbiam te chwile tylko we dwie, cała dżungla należy do nas i mogę się nią cieszyć bez skrępowania. W końcu uczę się kocich ścieżek, a towarzystwo Millie daje mi poczucie, że staję się częścią natury – świata, któremu oddałam moje serce.

Hello world!

Witam na moim nowym blogu. Powstał z myślą o świecie dzikich zwierząt, których naturalne piękno jest zagrożone wyginięciem. Wierzę, że wspólnymi siłami, można jeszcze wiele zdziałać i ocalić skarb dzikości i wolności nieskażonej ludzką ingerencją.

Studiuję weterynarię, a miłość do zwierząt łączę z pasją podróżowania. Realizuję kolejne projekty, których celem jest ochrona dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Dzięki działalności o charakterze wolontariatu, nie tylko pomagam w realizacji zadań konkretnych organizacji ratujących zwierzęta na całym świecie, ale również mam możliwość podniesienia swoich kwalifikacji i umiejętności praktycznych niezbędnych w przyszłej pracy zawodowej. Po ukończeniu studiów planuję dłuższy wyjazd w nieznane, gdzie będę mogła się w pełni realizować z zakresu medycyny i ochrony dzikich zwierząt oraz wciąż powiększać swoją wiedzę na ten temat.

Na blogu możecie przeczytać o tych wyjazdach, które już się odbyły, ale również o tych, które dopiero planuję. Jak już pisałam, jestem także zapalonym podróżnikiem i podczas realizacji każdego projektu staram się zobaczyć i zwiedzić jak najwięcej w kraju, do którego przyjechałam. Dlategoteż z myślą o podróżnych wybierających się z plecakiem w odwiedzone już przeze mnie miejsca, zamieszczam tutaj także informacje praktyczne i relacje z wyjazdów. Mam nadzieję, że komuś się przydadzą 🙂

Zapraszam!

Małe małpiątko w Tajlandii

 

%d blogerów lubi to: