Na mojej podróżniczej liście marzeń znajduje się cały świat. Są jednak miejsca, którym nadałam priorytet z wykrzyknikiem. Jedno z nich mogę już odkreślić – to Delta Okavango w Botswanie, kraina dzikich zwierząt, afrykańskich wiosek i największe takie rozlewisko świata. Zostawiłam ją sobie na deser, jako ostatnią atrakcję tej podróży. I choć miałam tam chwile zwątpienia, kiedy natychmiast chciałam znaleźć się w domu, to teraz tylko uśmiecham się i odpływam we wspomnieniach na samą myśl o tym niezwykłym zakątku. Tam poczułam, że żyję. Żyję w świecie, który jest niewyobrażalnie piękny.
Ostatnie śniadanie przed wyjazdem musiało być bardzo syte, więc zjadłam tyle, ile mogłam. Wiedziałam, że następne trzy dni będę musiała przetrwać wyłącznie na tym, co mam w plecaku. Zapakowałam jedynie to, co nie zepsuje się przy 40 stopniach i będzie się nadawało do spożycia w stanie surowym lub po podgrzaniu na ognisku. Wzięłam więc suche bułki, ryż, parę ziemniaków, puszki z sosem oraz kilka z owocami i jabłka. Prócz tego 10 litrów wody i przenośna lodówka, która co prawda nie dawała rady temperaturom otoczenia i wcale nie chłodziła, ale przynajmniej chroniła przed przegrzaniem. Jako wyprawkę dostałam również garnek, łyżkę i widelec. Zabrałam też szczoteczkę do zębów, pastę i szczotkę do włosów. Więcej nie zmieściłoby się do mokoro – tradycyjnej, drewnianej łodzi, którą od lat poruszają się mieszkańcy tamtejszych wiosek.
Przygoda rozpoczęła się w jednej z niewielkich wiosek na obrzeżach delty. Tam poznaliśmy naszego przewodnika. Jayzee uprzedził nas, że zna angielski tylko na tyle, na ile sam się nauczył, gdyż nigdy nie chodził do szkoły. Nie umiał pisać ani czytać. Ukończył jedynie miesięczny kurs przewodnika. I znał swój busz jak własny dom. Bo to był jego dom. Wioska składała się z kilku chatek ulepionych z gliny na rusztowaniu ze zużytych puszek i butelek. Kiedy Jayzee się pakował, my poznawaliśmy jego rodzinę, a Andrzej dał się wciągnąć w grę w piłkę z jednym z dzieciaków. Widać sprawiło mu to ogromną radość, bo popisywał się przed nami sztuczkami. Gdy nasz przewodnik znów się pojawił, byłam mocno zdziwiona – młody chłopak w podartych jeansach i plastikowych klapeczkach z podartym namiotem w jednej ręce i małą siatką w drugiej. Spojrzałam na mój bądź co bądź wypchany do granic możliwości plecak i zapytałam, czy jest już gotowy. Nie, musimy jeszcze skoczyć na moment do sklepu – odpowiedział. Rozpoczęliśmy wędrówkę przez piach pośród skromnych domostw, którym przyglądałam się z nieskrywaną ciekawością. Szumnie zwany wiejski sklep okazał się być blaszaną budą z dosłownie trzema półkami, na których widniało może z dziesięć artykułów na sprzedaż. Jayzee poprosił o sok i zapałki, po czym oświadczył, że jest już gotowy na wycieczkę i zaprowadził nas do swojej łodzi.
Przewodnik długim kijem odepchnął się od brzegu i odpłynęliśmy na krystaliczne wody Delty Okavango. Słońce łagodnie koiło i obciążało powieki, które same się zamykały. Zanurzyłam dłonie w chłodnej wodzie, która przynosiła orzeźwienie. Sunęliśmy cicho pomiędzy zaroślami i liliami wodnymi, gdzieniegdzie tylko obsranymi przez hipopotamy. Niektóre ślady były całkiem świeże, ale postanowiłam na razie się tym nie przejmować i zaufać doświadczeniu Jayzee, który prowadził nas na jedną z maleńkich wysepek delty. Tam rozłożyliśmy nasze namioty i rozpaliliśmy ognisko. Byliśmy całkiem sami, z dala od cywilizacji, w świecie, gdzie królują zwierzęta. Wieczorem mieliśmy wyruszyć na pierwszy bush walk, czyli mówiąc po naszemu – na spacer.
Miałam ze sobą tylko jedną parę spodni i dwie koszulki w kolorach ziemi, gdyż jaskrawe barwy mogłyby zwracać uwagę zwierząt. 18 wieczór, z aparatem w jednej ręce i butelką wody w drugiej wsiadłam do mokoro, którym w parę minut dotarliśmy na drugi brzeg. Najpierw Jayzee pouczył nas o zasadach bezpieczeństwa i reagowania w sytuacji, gdybyśmy na przykład spotkali lamparta. Zdziwiona zapytałam, czy przypadkiem nie zapomniał broni. Otóż nie. Przyzwyczaiłam się już, że w RPA podczas pieszych wycieczek po parku przewodnik zawsze ma ze sobą broń. W razie zagrożenia prędzej będzie strzelał w powietrze próbując odstraszyć zwierzę, ale sam ciężar strzelby na ramieniu dawał ogromne poczucie bezpieczeństwa. W Botswanie było inaczej. To my byliśmy gośćmi i musieliśmy zgodzić się na warunki, jakie dyktowała przyroda, zdani na jej łaskę lub niełaskę. Oraz doświadczenie Jayzee, który wychował się w buszu. Doskonale odnajdywał tropy hien i lwów, wyczuwał zapach padliny i znak krążących nad nami sępów, które zdradzały obecność drapieżników. Wtedy zmienialiśmy kierunek o 180 stopni i szliśmy w inną stronę. Zwierzęta z natury omijają ludzi, więc nie wchodząc im w paradę mieliśmy być bezpieczni. Podobno.
Widziałam za to brykające zebry przy zachodzącym słońcu, galopujące żyrafy, które bacznie nam się przyglądały, leniwe hipki, wielkie stada gnu i innych antylop oraz wszechobecne słonie. Podczas jednego ze spacerów wycieńczona od 4-godzinnego marszu i uporczywego upału słaniałam się powoli za Jayzee. Kierowaliśmy się już do łodzi, kiedy około pół kilometra przed nami dostrzegliśmy stado słoni, które spokojnie się pasły. Uznałam to za dobrą okazję na krótki odpoczynek i wyjęłam aparat. Ustawiając go do zdjęcia zauważyłam, że mój obiekt fotograficzny zaczyna się powiększać. Spojrzałam przed siebie i zdębiałam. Całe stado ruszyło pełnym galopem prosto na nas! Zerwałam się do ucieczki, ale tylko wbiegłam na przewodnika, który wciąż szedł spokojnym krokiem przed siebie. Kiedy słonie były już niebezpiecznie blisko, w końcu i on przyspieszył lekkim truchtem odbijając w przeciwną stronę. W ten sposób zamiast uciekać, wyminęliśmy się ze słoniami znikając im z pola widzenia. Te zaś zatrzymały się w miejscu, gdzie poprzednio staliśmy i kontynuowały swoje drugie śniadanie. Podobno panikę miałam wymalowaną na twarzy. Uffff…
Takich pieszych wędrówek odbyliśmy z Jayzee wiele. Każdego ranka i każdego wieczora uczyłam się tropienia zwierząt i podziwiałam je z ukrycia. Przewodnik tylko pytał się, co chciałabym tym razem zobaczyć. – Zebry! A teraz żyrafy! W galopie! – odpowiadałam. Chłopak miał genialny wzrok i intuicję. Wystarczało mu 20 minut, po czym odpowiadał – Patrz, tam są. I faktycznie, gdzieś niemal na horyzoncie pośród drzew dały się dostrzec długoszyje piękności. Kolejną godzinę podchodziliśmy do nich, następne pół robiłam im zdjęcia i patrzyłam z zachwytem. Co teraz chcesz zobaczyć, Madame? – spytał Jayzee, gdy znudzone nami żyrafi odbiegły. Chciałabym igłę jeżozwierza na pamiątkę – odparłam trochę bez przemyślenia. Odpowiedź przewodnika była taka jak zawsze – Okej. Parę minut później odnalazł norę zwierza, a nieopodal w wysokiej trawie biało – czarną igłę. Byłam pod wrażeniem.
Jestem pewna, iż gdybym poprosiła Jayzee, żeby pokazał mi lwa, nie stanowiłoby to dla niego problemu. Zwłaszcza, że pierwszej nocy wyraźnie słyszałam wyjące hieny, a tam gdzie są hieny, na pewno można spotkać i lwy. Upewniłam się o ich obecności, gdy wracaliśmy z jednego z wieczornych spacerów. Byliśmy już blisko łodzi, kiedy przewodnik zatrzymał się i pokazał mi wyraźny ślad odbity w piasku. Wielka łapa, cztery palce. Nawet ja nie miałabym problemu, żeby zidentyfikować trop. Jakiś samiec musiał przechodzić dokładnie tą samą ścieżką, którą szliśmy raptem dwie godziny wcześniej! Było już dawno po zachodzie słońca i zbliżał się czas aktywności drapieżników, więc odetchnęłam z ulgą, gdy tylko znaleźliśmy się w mokoro.
W ciągu dnia upał był tak męczący, że całymi popołudniami wylegiwaliśmy się w cieniu odpoczywając od nicnierobienia. Czasem poczytało się książkę, popływało w chłodnej rzece (bacząc jednak na hipki i krokodyle), czasem razem z Jayzee zasypywaliśmy się nawzajem pytaniami ciekawi swoich światów. Po wieczornym spacerze rozpalaliśmy ognisko i pichciliśmy kolację. Niebo skrzyło się milionem gwiazd, których było tak dużo, że patrząc przed siebie miałam wrażenie, że widzę okrągłość Ziemi. Wreszcie myliśmy zęby w rzece i rozchodziliśmy się do swoich namiotów. Ja pełna wrażeń szybko zasypiałam, a Jayzee czuwał i doglądał ogniska przez całą noc. Pierwsza, prócz paru hien na sąsiednich wyspach, była bardzo spokojna. Przywykłam do ich wycia już podczas praktyk w Krugerze, więc spałam jak suseł. Drugiej nocy obudziło mnie… bulgotanie. Potem coś przebiegło tuż obok mojego namiotu. Spokojnie – pomyślałam – to pewnie tylko pawiany się wygłupiają. Spróbowałam zasnąć ponownie, ale tym razem usłyszałam spadającą sporych rozmiarów gałąź. Później jakieś szelesty, hałasy i znów cisza. Wtem rozległ się ryk i przeszył mnie dreszcz. Po chwili odpowiedział mu drugi, jeszcze potężniejszy. Skuliłam się ze strachu w swoim namiocie i leżałam nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy buszu i próbując ocenić odległość. Zamarłam jak posąg, a w głowie przelatywały mi czarno-białe scenariusze. Naszą jedyną bronią był ogień, nie miałam nawet zasięgu w telefonie. Trwałam tak dobrą godzinę wychwytując wszelkie odgłosy, gdy okazało się, że może być jeszcze gorzej. Zachciało mi się siku. Ciąg dalszy przemilczę…

Nasz przewodnik gotuje pap – typowo afrykański posiłek. Za łyżkę służy ostrugana gałąź. Jedliśmy zaś palcami.
Rano okazało się, że lwy upolowały tamtej nocy osiołka, a ich porykiwania niosły się ze sporej odległości. Przyczyną mojej nieprzespanej nocy były natomiast… słonie! Naliczyliśmy około 10 samców, które odwiedziły nasze obozowisko i zajadały się zaledwie parę metrów od mojego namiotu! To się nazywa nieoczekiwany gość 🙂 Kocham Afrykę!