Kraina Żubra

Tegoroczna zima, acz wyjątkowo krótka, dała mi mocno w kość. Kiedy dotarłam do jednego z najdzikszych zakątków Polski, właśnie rozkręciła się na dobre. Oznaczało to mozolne zakładanie niemal całej garderoby naraz przed każdym wyjściem ze stacji geobotanicznej, w której przyszło mi się zatrzymać. Bielizna termiczna, polary, męska kurtka, rękawiczki narciarskie, góralska czapa i trapery – wszystko to pozwoliło mi wytrzymać na zewnątrz maksymalnie pół godziny. Po tym czasie moje ciało zaczynało przechodzić chłodem z lasu. Nie byle jakiego, bowiem mowa o lesie pierwotnym, który zamieszkuje największa na świecie populacja żubra – Puszczy Białowieskiej.

P1130309

Jak to jest – wstajesz rano, wyglądasz przez okno… a tu żubr. Ten stary samiec znalazł schronienie przed zimnym wiatrem u kogoś na tarasie.

Szybko okazało się, że praca weterynarza w parku afrykańskim i polskim wcale aż tak bardzo się nie różni. Może gdyby tylko pominąć inne gatunki zwierząt i jakieś 50 stopni Celsjusza mniej… Przez dwa tygodnie poznawałam zasady hodowli żubrów i dbania o dobrostan pozostałych zwierząt zamieszkujących las. Ku mojej nieskrywanej uciesze mogłam nawet uczestniczyć w immobilizacji żubrów, którym założono obroże z GPS, a także kozła sarny. Ten drugi jeszcze jako młode koźlę został zauważony przez nazbyt troskliwych turystów, którzy postanowili „uratować” zwierzę i przywieźli je do ośrodka. Piszę w cudzysłowie, ponieważ w rzeczywistości sarna została tego dnia na zawsze pozbawiona możliwości życia na wolności. W naturze samice często zostawiają swoje młode, które nie ma jeszcze specyficznego zapachu mogącego przyciągnąć potencjalnych drapieżników.  Same zaś udają się w poszukiwaniu pożywienia. Podobnie rzecz ma się z zającami, które niejednokrotnie trafiają do lecznic weterynaryjnych, przyprowadzone przez nieświadomych ludzi. Dlatego widząc małe zwierzątko w lesie, lepiej oddalmy się i zostawmy je w spokoju, aby nie zaprzepaścić jego szans.

P1130332

P1130340

Czego nauczyłam się w Białowieży? Tego, że cała populacja współcześnie żyjącego żubra została odtworzona w przewadze z zaledwie trzech osobników na przełomie niecałych 100 lat. Dzisiaj w Polsce jest ich ponad tysiąc. Genetyka ma jednak swoje prawa, a konsekwencją rozrodu w tak wąskiej grupie jest częsta przypadłość samców o nieznanym do końca pochodzeniu – nekrotyczne zapalenie napletka. W tej chwili Puszczę zamieszkuje ponad 500 żubrów nizinnych. Drugi współcześnie żyjący podgatunek to nieco mniejszy żubr kaukaski, którego spotkać można w Bieszczadach. Od XVIII wieku po dziś dzień stada żubrów są zimą dokarmiane i liczone przez leśniczych, w czym również miałam okazję uczestniczyć. Dzięki temu ogranicza się śmiertelność zwierząt oraz zapobiega ich żerowaniu na polach uprawnych.

P1130390

P1130399

W wolnych chwilach odwiedzałam również Ośrodek Hodowli Żubrów oraz Rezerwat Dzikich Zwierząt, gdzie między innymi widziałam po raz pierwszy żubronia, czyli hybrydę żubra z krową lub byka z żubrzycą. Zapoznałam się z  projektem „Ochrony in situ żubra w Polsce” oraz dowiedziałam się, że celem zachowania czystości gatunku prowadzi się Międzynarodową Księgę Rodowodową Żubrów. Są w niej umieszczone wszystkie żubry z hodowli zamkniętych o udokumentowanym pochodzeniu, którym nadaje się imiona. Wreszcie mogłam podziwiać te iście majestatyczne stworzenia, które przecież są naszą dumą narodową. Żałuję, że trafiłam do Białowieży dopiero teraz, ale przekonałam się, że jeszcze nieraz chciałabym tam wrócić. Na pewno warto zobaczyć ten piękny zakątek w letniej odsłonie, no co już nie mogę się doczekać. Tymczasem jednak muszę się zadowolić podglądaniem żubrów on-line – http://www.lasy.gov.pl/informacje/kampanie_i_akcje/zubryonline

P1130435

Żubronie

Żubronie

P1130486

P1130475

Veterinary Student Workshop, Kolmården ZOO, Sweden

Medycyna dzikich zwierząt to nie tylko dalekie podróże, niesamowite przygody i świetna zabawa, choć tak mogłoby się czasami zdawać czytając mojego bloga. W końcu najchętniej dzielimy się z innymi naszymi sukcesami, a najdłużej pamiętamy te przyjemne chwile, wymazując porażki i potknięcia. Prawda jest jednak taka, że nie ja pierwsza zapragnęłam zostać weterynarzem dzikich zwierząt. Dlatego ta dziedzina nauki jest bardzo BARDZO konkurencyjna, zwłaszcza że miejsc pracy w ogrodach zoologicznych czy parkach narodowych jest niewiele. Szansę na praktykę lub rezydencję w renomowanym ośrodku mają nieliczni. W dodatku zdobycie doświadczenia zawodowego w tak szerokiej specjalizacji jest nie tylko niezwykle czasochłonne, ale przede wszystkim kosmicznie kosztowne. Tylko pomyślcie, ile lat ludzki lekarz musi się uczyć, aby poznać jeden organizm, a jak tu zostać ekspertem od ssaków, płazów, gadów i ptaków jednocześnie??? Że nie wspomnę o bezkręgowcach. Czasem mam wrażenie, że życia mi nie starczy. Zasoby portfela już dawno się skończyły, ale szczęśliwie udaje mi się zarazić innych tą pasją i pozyskać sponsorów. Tak więc czekają mnie jeszcze lata ciężkiej nauki i życia za skromny budżet, wiecznego inwestowania w swoją edukację. Czy gdy już osiągnę wymarzony poziom, mogę mieć nadzieję, że całe lata poświęceń zwrócą mi się finansowo? Raczej nie. Dlaczego więc wciąż podążam tą drogą? Bo pasja. Bo najpiękniejszy zawód świata. Bo ta satysfakcja, kiedy ocali się choćby jednego osobnika z gatunku zagrożonego wyginięciem i jeszcze większa, gdy odbierze się poród takiego zwierza. Bo nie ma nigdy dwóch takich samych przypadków. Bo wciąż trzeba szukać, dociekać, dowiadywać się. Bo jest sens.

pomarzyć zawsze można...

Marzenia przecież się spełniają…

Właśnie dlatego wszystkiego postanowiłam wygrzebać moje stypendialne oszczędności i pojechać na tydzień do Szwecji, aby wziąć udział w warsztatach dla studentów weterynarii w Kolmården. Do udziału zostało zaproszonych tylko 20 osób z całej Europy, dlatego aplikowałam dużo wcześniej i aż podskoczyłam z radości, kiedy wreszcie dostałam informację, że zostałam przyjęta. Tematem przewodnim była anatomia i fizjologia zwierząt w zoo oraz dzikich. Przez kilka dni uczestniczyliśmy w wykładach prowadzonych przez znanych specjalistów. Był wśród nich między innymi profesor Rob Shave, który choć z wykształcenia jest ludzkim kardiologiem, to interesuje się chorobami serca dużych małp i teraz dzieli się wynikami swoich wieloletnich badań na światowych kongresach. Tematyka okazała się bardzo obszerna – od fizjologii krążenia u nurkujących fok, przez komunikację wśród delfinów i tracheotomię mrówkojada, po budowę prącia u krokodyli i znieczulenie żyrafy. Wszyscy studenci również mieli za zadanie zaprezentować artykuł naukowy w postaci postera lub aplikacji power point. Mnie przypadła hibernacja baribali (takie niedźwiedzie na Alasce), a że odbyłam niedawno praktyki w chińskim ośrodku dla pand, zostałam jeszcze poproszona o wykonanie drugiej prezentacji odnośnie fizjologii rozrodu pand wielkich w niewoli. Miałam więc podwójną okazję, żeby się wykazać, ale też większe obciążenie, dlatego przed wyjazdem spędziłam tydzień wyłącznie przed komputerem. To było moje pierwsze wystąpienie w języku angielskim, więc włożyłam w moje prezentacje dużo pracy i wysiłku, żeby tylko obezwładnić stres i dobrze wypaść przed tak zacnym gronem. Oprócz zajęć w sali konferencyjnej przygotowano też dla nas część praktyczną, obejmującą m. in. tresurę delfinów i budowę słoniowej stopy oraz metod korekcji. W zaledwie parę dni bardzo dużo się nauczyłam i poznałam osobiście ludzi, o których dokonaniach do tej pory mogłam tylko poczytać w internecie. Dla mnie BOMBA! 🙂

słoniowa stópka

słoniowa stópka i pięć palców

zajęcia praktyczne

zajęcia praktyczne

pobieranie krwi od nosorożca

pobieranie krwi od nosorożca

sala wykładowa - w tle szkielet delfina

sala wykładowa – w tle szkielet delfina

P1100088

Jeszcze słów parę o samym zoo w Kolmården. Muszę przyznać, że byłam pod wielkim wrażeniem. Duże wybiegi, naturalnie ogrodzone fosą lub skałkami i położone w samym lesie pośród jezior dawały wrażenie, że jest się częścią natury. Żadnych pordzewiałych krat, za to liczne łączone ekspozycje, na których przebywało nieraz 12 różnych gatunków. Niektóre mogliśmy oglądać z ziemi, inne zaś podziwiać z góry w specjalnej kolejce linowej. Podczas przejażdżki przypadkiem dostrzegłam lwy bawiące się iPhonem – zguba raczej nie trafi już do właściciela… I jeszcze gwóźdź programu – pokaz delfinów! Coś niesamowitego, wzruszyłam się do tego stopnia, że po skończonym przedstawieniu zauważyłam, że mam mokre policzki. Zwierzęta nie tylko popisywały się skokami, ale też pływały razem ze swoimi opiekunami i wyrzucały ich spod wody na parę metrów. Całość idealnie zgrana z muzyką oraz filmem na ekranie okalającym basen. Podświetlana woda dodatkowo odbijała obrazy jak w zwierciadle uzyskując efekt lepszy niż w kinie 3D – magia! Co zastanawiające, zoo otwarte jest tylko 4 miesiące w roku, jakim więc cudem utrzymuje tylu pracowników i zwierzęta przez cały rok? Cóż, na pewno ZOO w Kolmården może służyć za przykład innym ogrodom, nie tylko w Polsce. Zdecydowanie warto je zobaczyć.

egzotyczny wybieg dla sześciu tygrysów, które mogą przeskakiwać przez wodę na drugą stronę lądu

egzotyczny wybieg dla sześciu tygrysów

ogromne wybiegi i różne gatunki zwierząt razem to nie lada wyzwanie dla opiekunów i weterynarzy

ogromne wybiegi i różne gatunki zwierząt razem to nie lada wyzwanie dla opiekunów i weterynarzy

surykatka - jak zawsze bardzo fotogeniczna

surykatka – jak zawsze bardzo fotogeniczna

pantera śnieżna

pantera śnieżna

Nie żadne prosche ani farrari - ja marzę tylko o takim samochodzie! Jest w nim wszystko czego potrzebuję :)

Nie żadne prosche ani farrari – ja marzę tylko o takim samochodzie! Jest w nim wszystko czego potrzebuję 🙂

Ach te oczy!

Ach te oczy!

basen delfinów

basen delfinów

gdyby nie weterynaria, chyba chciałabym pracować z delfinami...

gdyby nie weterynaria, chyba chciałabym pracować z delfinami…

P1090954

mama z rocznym potomkiem

kolejką przez zoo

kolejką przez zoo

Ostatniego dnia pojechałam jeszcze na szybkie zwiedzanie do Sztokholmu. Żeby obniżyć koszty nocowałam oczywiście na couchu u Włocha Marcello, który od dwóch lat tam studiuje. Chociaż w tym mieście nie ma spektakularnych zabytków, to myślę, że jest to jedno z tych miejsc, w których dobrze się żyje. Zeszliśmy pieszo wszystkie centralne wyspy i wspięliśmy się na jeden z punktów widokowych.  Co mnie uderzyło od samego początku, to wszechobecna zieleń – liczne parki, ścieżki dla biegających i rowerzystów. Między tym morze, plaże i jeziora, po których pływają kajakarze i surferzy. Wszystko scalają ze sobą kolorowe uliczki zabytkowych kamienic i liczne kawiarnie, w których można odpocząć, spotkać znajomych czy załatwić sprawy biznesowe. Świetnie oznakowane metro oraz liczne autobusy, w których można płacić wyłącznie kartą kredytową, dowożą mieszkańców w każdą część miasta. Restauracje drogie – ale nie dla miejscowych, tak przynajmniej można sądzić po lokalach pełnych gości o każdej porze dnia. Ja jednak w ramach oszczędności zaproponowałam Marcello wspólne gotowanie – sama przyrządziłam żurek (Made in Poland), on z kolei risotto z gruszką i gorgonzolą na winie. Na deser zaś – tiramisu! I TO właśnie, a nie cena, jest wyższością couchsurfingu nad najlepszym nawet 5-gwiazdkowym hotelem. W zamian z przyjemnością będę kiedyś gościć Marcello u siebie w Warszawie 🙂

kajakowanie w niedzielne południe

kajakowanie w niedzielne południe

panorama miasta

panorama miasta

P1100108

to wciąż centrum miasta

kawiarnie i irlandzkie puby na każdym kroku

kawiarnie i irlandzkie puby na każdym kroku

parlament

parlament

P1100189

P1100213

Marcello z koleżanką i nasza wspólna kolacja

Marcello z koleżanką i nasza wspólna kolacja

tiramisu made by italian :)

tiramisu made by italian 🙂

pięknie tam!

pięknie tam!

Po dobry humor do Mediolanu!

Nie lubię jesieni. Owiewa chłodem jeszcze przed chwilą rozgrzane słońcem  i burzą pomysłów umysły. Wprowadza w monotonię codziennych obowiązków i ciągły pośpiech, który i tak nie przyspieszy nadejścia następnych wakacji. Prócz tego szarówka za oknem sprawia, że nieustannie chce mi się spać. Najchętniej zakopałabym się w swojej norce i zapadła w niedźwiedzi, zimowy sen marząc o letnim podmuchu wiatru, uderzeniu morskiej fali i soli na ustach. Na szczęście znalazłam lepszy sposób na rozwianie pochmurnych nastrojów…

Nad rzeką Adygą

Bez konkretnego planu wybrałyśmy się  razem z koleżanką Ulą na spacer do Mediolanu. Jeszcze na lotnisku w Bergamo stałyśmy jak wygłodniałe psy pod McDonaldem, który we Włoszech jest czynny dopiero od 9.30. Akurat tego dnia stoliki były bardziej brudne i uprzejmy Pan musiał je dokładniej szorować, więc lokal otwarto jeszcze później. Uśmiechnęłyśmy się do siebie i bez protestu przyjęłyśmy na ten weekend włoski licznik czasu.

Oszałamiająca katedra Duomo o zmroku

Nocleg na couchu po raz kolejny okazał się być najlepszym wyborem. Bułgarka i dwie dziewczyny z Sycylii wprowadziły nas w cieplejszy, południowo-włoski klimat. Rozmowy o zwyczajach w kuchni zajęły nas do tego stopnia, że zapomniałyśmy na chwilę, po co tu przyjechałyśmy. Nieco później stałyśmy już oszołomione przed Duomo – gotycką katedrą z marmuru z mnóstwem zdobień, statui i witraży. Przy tak pięknej pogodzie i bezchmurnym niebie wejście na taras było koniecznością, pomimo dość wygórowanej ceny. Widoki na miasto i alpy – bezcenne 🙂

Na tarasie Duomo...

... z Ulą

Mediolan, jak wiadomo, jest uważany za stolicę mody. Faktycznie najróżniejszych sklepów tu nie brakuje – zakupoholicy na pewno się tu nie znudzą. Natomiast dla turysty dwa dni na poznanie miasta zupełnie wystarczą. Ze względu na piłkarskie zainteresowania Uli wybrałyśmy się na San Siro – jeden z największych stadionów na świecie. I ja znalazłam tam coś dla siebie, ponieważ obok akurat miał miejsce trening kłusaków, które przypominają mi wyścigi rzymskich rydwanów. Niedaleko toru odnalazłyśmy wielkiego konia z brązu – konia Leonarda da Vinci.

Koń Leonarda da Vinci obok toru wyścigów konnych w Mediolanie

Wieczorne spacery po rozrywkowej dzielnicy Navigli w poszukiwaniu dobrego jedzenia z pewnością nie byłyby tak owocne, gdyby nie nasi bułgarsko- włoscy przewodnicy. Dwunastoosobowa grupa przyjaciół niemal w całości pochodziła z południowej części kraju, co dumnie podkreślali. Uważają się za cieplejszą, życzliwszą stronę Włoch i prawdopodobnie mają w tym dużo racji. Pokazali nam świetną knajpę, gdzie można było odpocząć po długich marszach przy dobrym piwie i wyśmienitym włoskim jedzeniu oraz przekąskach. Aperitivo, bo tak nazywa się ten mediolański zwyczaj, wciągnęło mnie od samego początku, kiedy zobaczyłam zastawione stoły. Co wieczór, zamawiając drinka lub też piwo, można częstować się do woli serwowanymi przysmakami. Nie zabrakło wśród nich kilku rodzajów pysznej pasty, wyjątkowo smacznej pizzy oraz sałatek z oliwkami i tuńczykiem. A na deser soczyste mandarynki w czekoladzie uwiodły moje kubki smakowe…

Aperitivo, czyli jak w tani sposób spróbować włoskiej kuchni i najeść się do syta 🙂

W samym Mediolanie brakowało mi południowego klimatu, wąskich uliczek i włoskiego gwaru. Wszystko to nadrobiłyśmy w niedalekiej Weronie, gdzie romantyczny nastrój nie gaśnie nawet w listopadzie. Miasteczko jest na tyle małe, że można spokojnie obejść je na piechotę w jeden dzień. Spacerując, nie sposób nie natknąć się na Arenę – trzeci największy amfiteatr we Włoszech. Za kilka euro można usiąść tam, gdzie przed dwudziestoma wiekami zasiadali kibice igrzysk  gladiatorskich.

Piazza Bra i Arena w Weronie

Spacerując dalej i klucząc między kolorowymi domkami oraz starymi kościołami, w końcu odnalazłyśmy dom Julii. Nawet poza sezonem jest tam mnóstwo ludzi, którzy na ścianach rzeźbią serca z… gumy do żucia. Na koniec Ula oblała się gorącą czekoladą i brudne, ale za to szczęśliwe, wróciłyśmy do domu 🙂

Skrzaty - Amorki mają w mieście miłości dużo pracy 😉

 Przewodnik:

Transport z lotniska w Bergamo: najtaniej kupić bilet autobusowy w informacji na lotnisku (2 eu), którym dojedziemy na dworzec kolejowy. Pociąg do Mediolanu odjeżdża co godzinę i kosztuje 5 eu. Wygodniej, choć nieco drożej jest wziąć bezpośredni autobus spod lotniska, który dojeżdża do dworca centralnego w Mediolanie (9-10 eu). Samo lotnisko jest malutkie i nie sposób się tam zgubić.

Pociąg do Werony: 10eu, rozkład jazdy można sprawdzić na trenitalia.com Uwaga! Pociągi we Włoszech często mają opóźnienia.

Arena di Verona: na co dzień dostępna do zwiedzania dla turystów, można też wybrać się na koncert operowy. Aktualne informacje na http://www.arena.it/

Aperitivo: codziennie między 18 a 22 kupując piwo lub drinka (8-10eu) można częstować się bez ograniczeń włoskim jedzeniem w formie szwedzkiego stołu. Wiele dobrych knajp można znaleźć w dzielnicy Navigli, polecam dotrzeć tam spacerem z Duomo Centrale.

Ceny: hamburger 1 eu, wejście na taras Duomo- 6 eu schody lub 10 eu winda, najtańsza pizza, jaką udało nam się znaleźć 4 eu, wino od 1,5 eu, bilet dobowy na komunikację 4,5 eu, jednorazowy 1,5 eu.

Nocleg: couchsurfing.com

Przelot: wizzair za 150 zł z Warszawy

Grazie! Dziękuję

Weekend listopadowy w Pradze.

Pomysł wycieczki zrodził się raczej nagle i niespodziewanie, chociaż już dawno chciałam zobaczyć słynną stolicę naszych sąsiadów. Ze względu na dość ograniczone fundusze trzeba było się spiąć i zorganizować wszystko jak należy. Promocja kolejowa okazała się być strasznym niewypałem, gdyż reklamowane bilety za 19 euro tak na prawdę od dawna już nie istniały, choć nad kasą nadal wyświetlała się taka informacja. Oczywiście nie mogło mnie to zniechęcić. Dziewięć godzin w PKP do Cieszyna i jeszcze pięć do Pragi- a cóż to jest! 🙂

Zamek na Hradczanach

Na moście Karola dało się słyszeć cudowne dźwięki- jak się okazało melodię wygrywał Pan na kieliszkach 🙂

Na zwiedzanie miałam tylko dwa dni, więc musiałam się sprężyć, ale też nie zagalopować przy tym i nie zapomnieć o największych urokach miasta. Chciałam poczuć tą magię, którą Praga roztacza po całej Europie przyciągając jak magnes podróżujących do małego kraju- Czech. I przyznaję, że udało mi się. Poddałam się całkowicie zniewalającej atmosferze miasta i zatraciłam w czasie odkrywając wąskie, urocze uliczki na Mala Strana. Przechodząc zaś we mgle mostem Karola czułam się, jak w magicznej krainie wprost z powieści Lewisa, by w końcu znaleźć się na Zamku Hradczańskim olśniewająco wzbijającym się ponad domostwa, które spowijał już tajemniczy mrok.

Zamek na Hradczanach po zmierzchu...

Jeździłam metrem bez biletu (przepraszam) i obowiązkowo kosztowałam knedliczków. Ostatniego dnia udało się jeszcze zwiedzić praskie zoo, które nie jest może niebywale wielkie, ale za to dobrze utrzymane i zadbane. Można tam zobaczyć rzadkie gatunki zwierząt, jak np. goryle, chociaż ja i tak nie mogłam oderwać się od szyby za którą beztrosko bawił się w wodzie miś polarny 😉

Miś pochłonięty zabawą nie zwracał na nas zbytnio uwagi 🙂

Groźny gad prezentuje swoje kły.

Nocleg jak zawsze na couchu okazał się być najtrafniejszym wyborem, a całkowity koszt trzydniowej wycieczki udało się zmieścić w 300zł. Jestem pewna, że jeszcze nieraz zawitam w Pradze, by ponownie poczuć ten smak, ten klimat, tą…

Magiczne miasto- Praga.

Plac Wacława

 

Norwegia-maj 2010

Któż nie słyszał opowieści o zapierających dech krajobrazach dziewiczych regionów i fiordów Norwegii? My słyszeliśmy i dlatego właśnie tam postanowiliśmy spędzić weekend majowy. Szybkie przygotowania, tanie połączenie z Bergen i wkrótce dotarliśmy do Krainy ze Snów.

Korzystaliśmy z gościny Norwega, który zgodził się być naszym przewodnikiem. Zwiedziliśmy urocze miasto wciśnięte między górami i jakby rozdarte przez wdzierający się w głąb lądu fiord. Zachwyceni spacerowaliśmy po Bryggen- hanzeatyckiej dzielnicy wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wspinaliśmy się po stromych, choć niewysokich górach, by podziwiać ze szczytów niezapomniany widok miasta. Później zmęczeni smakowaliśmy najświeższych owoców morza na targu w centrum miasta. Ostatniego dnia popłynęliśmy statkiem na rejs po największym fiordzie w Europie- Sognefjord. Oczarowani pięknem nieokiełznanej przyrody nie mogliśmy oderwać oczu od kolejnych imponujących wodospadów ani opromienianych nieśmiałym słońcem, zaśnieżonych szczytów nad nami. Na koniec jechaliśmy pośród gór słynną, starą kolejką Flamsbana podziwiając małe wioski w tak trudnodostępnej okolicy.

Wbrew pozorom pogoda nam dopisała i udało nam się nie zbankrutować. Szczęśliwi i pełni nowych wrażeń wróciliśmy do Polski.

Wycieczka na fiord: 350zł

Przelot: 100zł + 45zł bagaż

Taksówka z lotniska: 150zł

Czas trwania: 4dni

Nocleg: couchsurfing

 

Sognefjord

%d blogerów lubi to: