Afryka z lotu ptaka

Akcja przeprowadzki nosorożców, o której pisałam w poprzednim poście, nie ukrywając, była bardzo kosztownym przedsięwzięciem. Jej realizacja byłaby trudna bez wsparcia osób postronnych. Nie wiem, w jakim stopniu dokłada się do tego południowoafrykański rząd, ale sporą część wydatków pokrywali… turyści. Zamożni przedsiębiorcy, którzy mieli ochotę wyskoczyć na weekend i przeżyć przygodę, mogli towarzyszyć nam w akcji i robić zdjęcia. Oczywiście za sporą opłatą. Natomiast ci jeszcze bogatsi podglądali nas z powietrza. Z przodu helikoptera siedział pilot i weterynarz, który wychylał się niebezpiecznie, gdy obierał cel. Za nimi natomiast były jeszcze 4 miejsca dla pasażerów, zawsze zajęte. Nawet nie wiem, ile kosztowała taka przyjemność, ale zważywszy, że zwykłe safari helikopterem, który tylko zatoczy kółko nad parkiem, kosztuje około 1500 zł za 15 minut, to sądzę, że naprawdę sporo.

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Znów jednak dopisało mi szczęście. Jednego dnia były dwa wolne miejsca w helikopterze i dr Buss zaproponował, że razem z drugą studentką Jo możemy lecieć razem z nim. Może to śmieszne, ale z podniecenia nie mogłam zasnąć pół nocy! 🙂

Tuż przed startem :)

Tuż przed startem 🙂

Podczas gdy cała reszta musiała się wcześnie zrywać z łóżek i o 3 rano cały sznur samochodów terenowych oraz ciężarówek przetaczał się przez busz, ja mogłam się wreszcie wyspać i wyruszyć dopiero w ostatniej chwili. Razem z doktorem pojechaliśmy na małe lotnisko w Krugerze, gdzie już czekał na nas kolorowy helikopter i jego pilot. Zajęłam miejsce z przodu i przeszedł mnie dreszczyk emocji, gdy tylko zaczęliśmy wznosić się w powietrze wykonując przy tym ostry skręt i przechylając się prawie o 90 stopni.

Lecimy!

Lecimy!

P1110754

5 rano, słońce dopiero wschodziło rozświetlając sawannę swoją ognisto – czerwoną poświatą. Nie wiem, czy znajdę takie słowa, które oddadzą piękno tamtych widoków, wspaniałych przeżyć. Okna w helikopterze były mocno porysowane i matowe, więc zdjęcia nie wyszły najlepiej. Jednak… po raz pierwszy słonie wydały mi się małe, gdy całe stado przepłoszone rozbiegło się tuż pod nami. Tylko jeden wielki samiec pozostał niewzruszony i spoglądał w górę unosząc swoje potężne kły, zupełnie jakby chciał dać nam do zrozumienia, że on jest tu szefem i dba o bezpieczeństwo swoich krewnych. Dalej stado antylop gnu i zebr galopowało ile sił przez busz. Wystające ponad korony drzew antenki to żyrafy, które również przestraszyły się hałasu śmigieł. Słońce wyszło wreszcie zza horyzontu. Wylądowaliśmy, koniec wycieczki. Trzeba było wracać do pracy i złapać kilka nosorożców.

Dzień dobry

Dzień dobry

Kartka z dziennika wolontariusza w Afryce

Ot, taki zwyczajny dzień w afrykańskim buszu. Wtorek, środa czy czwartek, tego nie wiem, nie liczyłam czasu. Budzik dzwonił bezlitośnie o 5.31 rano, bo lubię dać sobie minutę więcej snu (jakieś takie przyzwyczajenie). Szybka toaleta i po omacku wrzucałam na siebie ciuchy robocze – 10 minut wystarczyło, żeby być gotowym do karmienia zwierząt. Po drodze odwiedzałam koty (lwy oraz lamparty) i nalewałam im świeżej wody, podobnie u Deli – dwuletniej samicy nosorożca. Do przydziału dostałam też ptaki drapieżne, którym każdego dnia przygotowywałam w psich miskach specjały z kurczaczków. Nie należało to do moich ulubionych zajęć, ale pocieszałam się, że za pół godziny będę się delektować wyśmienitym śniadaniem, takim, jakie można zjeść chyba tylko w RPA. Cóż, nie ukrywam, że jedzenie wyjątkowo bardzo mi tam smakowało 🙂 Tak więc dzień zaczynałam od góry soczystych owoców z jogurtem i lodami, co wprawiało mnie w wyśmienity nastrój.

Kuglarz czczony jest przez afrykańskie plemiona jako symbol szczęścia.

Później to już bywało różnie, każdy dostawał swój przydział obowiązków, a niekiedy wszyscy byliśmy zaangażowani np. w łapanie krokodyla, o czym już pisałam. Ponieważ wówczas byłam jedyną wolontariuszką, która miała związek z weterynarią, wobec tego miałam szczęście asystować weterynarzowi i czuwać nad zdrowiem pacjentów w szpitalu. Już pierwszego dnia w Moholoholo uczyłam się ładować broń, którą następnie szczepiliśmy gepardy. Robi się to tak, jak na zdjęciu poniżej:

broń załadowana

cel -pal! i kotek zaszczepiony

W skromnej klinice oprócz mojego małego nosorożca przebywały jeszcze inne maleństwa, z których każdy miał swojego opiekuna. Zajmowałam się również młodą antylopką, która miała złamaną nogę. Dostała opatrunek usztywniający, który zmieniałam co parę dni, a także karmiłam ją mlekiem i podawałam antybiotyk. Była jeszcze bardzo malutka, prawdopodobnie potrącił ja samochód. Na szczęście, kiedy wyjeżdżałam, jej stan znacznie się polepszył, mam więc nadzieję, że wyzdrowieje na tyle, aby móc żyć na wolności. Jeśli jednak nie będzie na tyle sprawna, aby uciekać przed drapieżcami, to z pewnoscią będzie mogła wieść beztroski żywot na terenie ośrodka. Przebywa tam bowiem mnóstwo antylop różnych gatunków, które niemalże włażą do domu wolontariuszy lub przechadzają się po tarasie i zaglądają przez okna.

młoda antylopa ze złamaną nogą

przed domem wolontariuszy biegały króliki, antylopy i góralki

W Moholoholo można poznać z bliska nie tylko roślino- i mięsożerców, ale także… padlinożerców – hieny i sępy. Jeśli chodzi o te drugie, to ich populacja w ostatnich czasach znacznie podupadła na liczebności, oczywiście na skutek działalności człowieka. Z jednej strony przyczyniają się do tego wierzenia dzikich plemion afrykańskich, gdzie zjada się fragmenty ciał tych ptaków lub wróży przyszłość z ich wnętrzności. Niebezpieczeństwo czyha na nie również ze strony słupów i drutów elektrycznych. Najistotniejsze znaczenie mają jednak zatrucia. Sępy, jako wrażliwe na różne grupy leków, padają z powodu jedzenia wcześniej leczonego nimi bydła. Stwarza to zagrożenie także dla innych zwierząt, które zajmują kolejne miejsca w łańcuchu pokarmowym.

bufet dla sępów

W RPA podjęto zatem kroki, aby chronić te choć szkaradne, to jednak niezwykle istotne dla nas ptaki, które oczyszczają środowisko z odpadków, jakimi jest padlina i zapobiegają w ten sposób rozprzestrzenianiu się chorób. Zarówno w Moholoholo, jak i wielu innych ośrodkach, prowadzi się tak zwaną stołówkę dla sępów. Można je dzięki temu obserwować, ustalić liczebność poszczególnych gatunków (tam żyje ich aż 9, z czego 7 jest zagrożonych) i przede wszystkim ograniczyć zatrucia dostarczając wyłącznie zdrowe mięso. Niektóre z sępów z okaleczonymi skrzydłami pozostają pod dożywotnią opieką Moholoholo. Nauczyłam się przycinać im pazury i dziób, który nadmiernie wyrasta przez to, iż nie zdobywają samodzielnie pokarmu. Brian Jones stwierdził wówczas, że sępy to najpiękniejsze ptaki na ziemi. Przez grzeczność, nie zaprzeczyłam…

Piękność czy szkarada? Sępy nie mają dobrej opinii, choć są niezwykle potrzebne w środowisku.

zabieg przycięcia dzioba

Piętnasta po południu – z nieba lał się żar, czułam, że topię się w moich zakurzonych ciuchach (zakryte ramiona i kolana to wymóg ośrodka). Było ze 40 stopni w cieniu i męczyło mnie nawet samo stanie w miejscu, a co tu dopiero mówić o pracy na wysokich obrotach. Na szczęście piętnasta oznacza czas na lekki obiad i sjestę – wszyscy wolontariusze padali jak muchy na swoje łóżka, tylko nowicjusze biegali wokoło z aparatami korzystając z wolnej chwili na robienie mnóstwa zdjęć ( też tak miałam na poczatku 😉 ). Wieczorem zostawało już tylko karmienie i sprzątanie kliniki, która musiała być sterylnie czysta o każdej porze dnia i nocy. A potem… ruszamy w miasto!

też mają kolację – trzy razy w tygodniu

No dobra, miasto to za dużo powiedziane. Raz w tygodniu ładowaliśmy się do super samochodu dla wolontariuszy i jechaliśmy do restauracji w najbliższej wiosce. Można było skorzystać z internetu, zrobić drobne zakupy i napić się zimnego, orzeźwiającego, południowoafrykańskiego piwa – och, jak nam wszystkim brakowało tej odrobiny cywilizacji! I tak do północy, czasem nawet do 1.00, a później powrót do naszych tymczasowych domów, do dziczy, do ryku lwów na powitanie, drewnianych łóżek  i ciem błądzących po pokoju. Rano znów przywitało nas gorące słońce i nowa afrykańska przygoda.

Takim autkiem 20 wolontariuszy jedzie przez busz do… restauracji!

Jak rozzłościć słonia i przeżyć – krótki poradnik

Kiedy Brian Jones (założyciel Moholoholo), każe rzucać miski, szczotki i wszystko inne oraz natychmiast się szykować (chociaż nie wiadomo na co), to znak, że coś się dzieje… Chociaż nie zawsze jest to coś niezwykłego – pierwszym razem pojechaliśmy zobaczyć węża intruza z sąsiedniej wioski, który zakradł się do jednego z pomieszczeń i właśnie trawił trzy świnki morskie. No tak, węże to w tym regionie codzienność, sam syn Briana stracił rękę przez takiego jednego. Dlatego byliśmy odpowiednio przeszkoleni, jak zachować się w obecności jadowitego gada, na które trzeba szczególnie uważać, a ukąszenie których będzie dla nas zabójcze, bo do najbliższego szpitala był kawałek drogi. Dobrze wiedzieć, zwłaszcza, jak się wraca po ciemku z małą latareczką…

Pokaż kotku, co masz w środku?

Dysfolid – wystarczy jedna kropla jadu do zabicia człowieka, chociaż działanie trucizny jest wystarczająco wolne, aby podać surowicę. Tego samca znaleźliśmy na terenie ośrodka, samice są brunatne.

Kolejnym razem polowaliśmy na innego gada-ludojada, mianowicie na krokodyla. Z niewiadomych powodów (chociaż można się domyśleć) upodobał on sobie ludzkie siedliska, gdzie czaił się na swoje ofiary. Miejscowi chcieli się już z nim rozprawić po swojemu, ale udało się ich przekonać, abyśmy mogli schwytać drapieżcę i wywieźć daleko na bezludzie. Założyliśmy specjalną pułapkę, ale niestety tego dnia nie udało się go schwytać. Cóż, może następnym razem – oby tylko wcześniej, zanim on sam przechytrzy ludzi.

Ten krok stracił kawałek pyska w walce z innym samcem.

Jeden z moich ostatnich dni na miejscu, ktoś obudził mnie wcześnie rano. Zmęczona po poprzedniej nieprzespanej nocy z Danny (mały nosorożec, o którym pisałam w poprzednich postach), nawet o nic nie pytałam, tylko automatycznie spakowałam wszystko, co niezbędne i wgramoliłam się do jeepa. Słońce tego dnia piekło niemiłosiernie, co pamiętam doskonale, bo zapomniałam wziąć kremu ochronnego. Możecie się domyśleć, jak wyglądałam po całym dniu pracy na świeżym powietrzu.

Zimą studenci mają możliwość nocować w tym domku i obserwować zwierzęta podchodzące do wodopoju znajdującego się naprzeciwko.

Do Parku Krugera pojechaliśmy w konkretnym celu – mieliśmy zamienić taśmy i baterie w kamerach zastawionych na kłusowników. Kiedy Brian montował je w chaszczach i innych zakamarkach, ja miałam stać z jego bronią na czatach i pilnować, czy ktoś (a raczej coś) nie rozgląda się za posiłkiem w naszej okolicy. Na szczęście było zupełnie spokojnie, gdyż w razie potrzeby i tak nie umiałabym się obsłużyć strzelbą. Takie kamery to jeden ze sposobów walki z kłusownictwem, który przynosi wymierne rezultaty i niejednego oprawcę udało się już w ten sposób zidentyfikować i schwytać. Krążąc tak po okolicy natrafiliśmy na ślad, który nie powinien był się tam znajdować. Teren ten jest ściśle chroniony, a w ostatnich dniach nie było żadnych wycieczek. But, który zostawił tenże odcisk, z pewnością należał do dorosłego mężczyzny, który musiał przechodzić tamtędy około trzech dni wcześniej. W pobliżu nie było żadnych innych śladów (mam na myśli podejrzanych śladów, bo oczywiście było całe mnóstwo innych, należących do hien, hipopotamów czy nosorożców). Osoba ta najprawdopodobniej poruszała się po kamieniach, a ten jeden ślad powstał przez postawioną omyłkowo nie w tym miejscu stopę. Co w takiej sytuacji robić? Wystarczył jeden telefon i już w ciągu godziny grupa antykłusownicza była na miejscu i rozpoczęła poszukiwania. Tylko w zeszłym roku w tamtych okolicach znaleziono 16 zabitych nosorożców, więc było o co się martwić.

Ukryte kamery to sprawdzony środek w walce z kłusownikami.

A gdzie w tym wszystkim ten wściekły słoń? No właśnie, jadąc przez busz dostrzegłam w oddali samotnego olbrzyma zajadającego się w najlepsze przy wodopoju. Podjechaliśmy więc, aby przyjrzeć mu się z bliska. Zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości, zawróciliśmy samochód, aby w razie czego móc natychmiast odjechać i przyglądaliśmy się imponującemu samcowi. Ten, wyraźnie niezadowolony z naszej obecności, zaczął wymachiwać uszami i dawać znaki ostrzegawcze. Czekaliśmy dalej. Podszedł bliżej i zarzucił trąbą odganiając nas jak uporczywe muchy. Brian nadal nie ruszał, a mnie kamera zaczęła drżeć w rękach, kiedy słoń był już naprawdę blisko. Każdemu w końcu puszczają nerwy, zwłaszcza, kiedy ktoś nie daje mu spokoju. Samiec ruszył biegiem w naszym kierunku i… zatrzymał się 3 metry przed samochodem! Na to Brian spokojnie włączył silnik i odjechaliśmy.

Ewidentnie przyjechaliśmy nie w porę. Z ciekawostek – jądra słoni nie zstępują, pozostając w jamie brzusznej przez całe życie.

Dlaczego ten słoń był taki agresywny? Otóż samce osiągnąwszy dojrzałość wchodzą w okres zwany must. Wyrzut testosteronu sprawia, że rozwścieczone zwierzęta stają się nieobliczalne. Mniejsze mogą zaatakować te większe, co normalnie nie miałoby miejsca. Z reguły inne słonie schodzą takim z drogi. Można je rozpoznać po obfitej wydzielinie spływającej z gruczołu skroniowego, znajdującego się między uchem a okiem. Spotkany przez nas osobnik dopiero wchodził w tenże okres, inaczej moglibyśmy mieć niemały problem. Tak więc rada na przyszłość – jeśli kiedykolwiek zobaczycie słonia z plamą na twarzy jak u tego na zdjęciu poniżej, to bierzcie nogi za pas i uciekajcie jak najdalej!

Na tropie dzikich zwierząt

Będąc w Afryce nigdy nie miałam dość podziwiania i spoglądania na tętniącą zielenią przyrodę oraz jej dzikich mieszkańców, zajętych swoimi codziennymi sprawami. Na szczęście mieszkając w buszu takich okazji nie brakowało. Sam ośrodek położony był wewnątrz parku i odgrodzony siatką, co zapewniało względne bezpieczeństwo wolontariuszom, pracownikom i przede wszystkim trzymanym tam zwierzętom. Bardzo często dzicy goście podchodzili zaciekawieni pod samą bramę. Ja również odwiedzałam ich każdego dnia, choćby w drodze na śniadanie i kolację do oddalonej nieco restauracji.

Ile żyraf widzisz na obrazku? odp: 6!

Zwłaszcza wieczorami miałam doskonałą okazję przyjrzeć się zwierzętom, które prowadzą nocny tryb życia i nie sposób ich wypatrzeć za dnia. Z latarką w ręku i aparatem w pogotowiu przeczesywałam park szukając tajemnic, które kryją się w najciemniejszych jego zakamarkach. Raz szakal zabłysnął bystrymi oczami i ukrył się szybko w gęstej roślinności. To zaś napotkałam małą, śpiącą żyrafkę z szyją owiniętą wokół własnego ciała; nieco dalej odpoczywała reszta rodziny. Cisza i cierpliwość to zalety najlepszego tropiciela. W końcu po paru dniach udało mi się wypatrzyć małpiatkę galago. Jedną z nich opiekowaliśmy się w ośrodku, ale po raz pierwszy miałam okazję przyjrzeć się jej w naturalnym środowisku, gdyż są aktywne tylko nocą.

Galago lub też Bushbaby to małpiatka o nocnym trybie życia

Również weterynarz, a może zwłaszcza on, powinien umieć poruszać się po buszu i znać zasady, jakimi rządzi się ten świat. Dlatego jednym z elementów szkolenia, jakie przechodzili studenci w Moholoholo, był kurs tropienia zwierząt. Już o świcie podekscytowana czekałam na mojego przewodnika  w umówionym miejscu. U boku wprawnego tropiciela i jego broni, którą zawsze nosi w pogotowiu, mogłam się czuć bezpiecznie. Już po paru krokach szybkim marszem Jan nagle pochylił się i dostrzegł włos zebry. Na podstawie koloru piasku i ukrytych śladów określił, jak dawno temu stado przemierzało tę okolicę. To niesamowite, jak wiele wskazujących wniosków można wyciągnąć z otaczających nas i pozornie niezauważalnych drobiazgów. Kępki rozdartych liści pod drzewem – to znaczy, że tego dnia żyrafy były tu na śniadaniu. I faktycznie, już parę minut później między pniami drzew dały się zauważyć długie, zgrabne nogi afrykańskich „modelek”. Zamrugały zalotnie długimi rzęsami, kiedy znaleźliśmy się pośród całego ich stada. Jeden z samców miał wyraźnie ciemniejsze plamki – to oznaka starości. Żyrafy z wiekiem mogą stać się nawet całkiem czarne – w przyrodzie jednak rzadko można to zaobserwować, gdyż z reguły nie dożywają tak późnego wieku. Długoszyje zwierzęta przyglądały nam się przez pewien czas, jednakże szybko straciły zainteresowanie intruzami i pogalopowały z gracją w jakby zwolnionym tempie znikając w głębi zielonej gęstwiny.

Ciemne plamy tej żyrafy to wynik podeszłego wieku. Z tyłu natomiast kryje się maleństwo.

Rzekę trzeba było po prostu przejść, na szczęście nie było głęboko. Ze względu na liczne węże, tudzież skorpiony, nawet nie zdejmowałam butów. Po drugiej stronie natrafiliśmy na pozostałości po porannej kłótni jeżozwierzy – ich kolce. Zebrałam kilka na pamiątkę i nawet udało mi się je przewieźć później do Polski. Maszerując dalej odkrywaliśmy kolejne ślady zwierząt. Nauczyłam się je rozróżniać i interpretować. Podążając za odchodami trafiliśmy w końcu na ogromną polanę – miejsce z marzeń. Niemal ze wszystkich stron otaczały nas stada rozbrykanych zebr. Żyrafy zaś widoczne były nawet z oddali, a pomiędzy nimi pasły się spokojnie antylopy gnu. Po raz pierwszy miałam okazję patrzeć na taką ilość dzikich zwierząt w jednym miejscu i szybko zakochałam się  w tym widoku.

Innym razem brałam udział w polowaniu na hipopotamy – oczywiście bezkrwawym, ale za to na przynętę. Załadowaliśmy samochód worami z granulkami paszy i wyruszyliśmy nad jezioro w piękne, leniwe popołudnie. Zwierzęta tego dnia wzięły sobie za główny cel nicnierobienie i odmówiły współpracy – mimo wyczekiwania w ciszy przez ponad godzinę, nie chciały wyjść z wody. Natomiast skorzystać z tak znakomitej okazji, jaką jest bufet z dostawą do domu, postanowiły guźce – a dokładniej mama z młodymi. Zajadały się w najlepsze nic sobie z nas nie robiąc, aż w końcu zniechęceni postanowiliśmy odjechać. Wymagało to jednak dodatkowego wsparcia, jako że poprzedniej nocy miała miejsce ulewna burza i ciężki samochód zagrzebał się w błocie. Wobec tego wolontariusze musieli zmobilizować się w sprawnej akcji i przepchnąć auto tuż obok kąpiących się hipopotamów. Dodam, że te leniwe grubaski są bardzo niebezpieczne i odpowiadają  za liczne ataki śmiertelne na ludzi. Te na szczęście nie były nami zainteresowane, a po posiłek pofatygowały się zaraz potem, jak odjechaliśmy znad jeziorka. Nie dając za wygraną, zatrzymaliśmy się kawałek dalej i wysiedliśmy z samochodu. Postanowiliśmy skradać się wśród wysokiej trawy do najbliższego wzgórza, skąd mogliśmy podglądać te tłuściochy w całej ich okazałości.

Leniwe popołudnie leniwego hipka

Darmowa wyżerka? Guźce muszą tam być!

Na smakowitą przynętę dały się złapać również i zebry

Zachowując ciszę i starając się pozostać niewidoczną dla hipopotamów podziwiałam ten wciąż nowy dla mnie świat i brałam moje pierwsze lekcje przetrwania w dziczy. A czas… zatrzymał się dla mnie.

. . .

Jeśli podobał Wam się ten wpis i chcielibyście czytać więcej moich opowieści, to proszę, zagłosujcie na mnie w facebookowym konkursie: http://apps.facebook.com/jw_mojahistoria/p/586 Dziękuję! 🙂

Lekcja anatomii w buszu

Weterynaria, jak wiadomo, jest trudną nauką. Wymaga ogromnej wiedzy, ale też dobrej praktyki, wyczucia i wprawnego oka. Aby poznać bliżej naszych pacjentów, często uczymy się na martwych zwierzętach, zdobywając za każdym razem wiedzę, której nie zastąpią żadne książki czy zdjęcia. Na wieść o padłym słoniu w Moholoholo na moment zapanował popłoch i wielkie poruszenie. Mieliśmy raptem dziesięć minut, żeby przygotować się do wielu godzin pracy wśród uporczywych much i wyniszczającego upału. Z jednej strony zawsze napawa mnie smutek, kiedy spotykam się ze śmiercią zwierzęcia. Z drugiej zaś doceniam tę nieczęstą okazję zajrzenia do wnętrza tych osobliwych roślinożerców, zwłaszcza, że tylko czterej studenci mieli możliwość wzięcia udziału w sekcji.

Mówi się o nich łagodne olbrzymy, a potrafią być bardzo niebezpieczne

Jazda jeepem na miejsce przeznaczenia należała do wyjątkowo ekstremalnych, zważywszy na to, że staliśmy z tyłu na pace wyginając się na wszystkie strony, aby tylko uniknąć zderzenia z wystającymi w gęstym buszu gałęziami. Na miejscu pomagało nam dwudziestu miejscowych, którzy wykroili aż 2,5 tony mięsa dla kociaków i sępów w naszej klinice – przecież w przyrodzie nic nie może się zmarnować. Ja natomiast zniknęłam „w środku” poszukując narządów wewnętrznych pomiędzy ogromnymi wręcz jelitami i z fascynacją odkrywałam zagadki dzikiego świata zwierząt.

Zdaję sobia sprawę, że nie wszyscy mają ochotę oglądać martwego słonia i dlatego wstawiam tylko to jedno zdjęcie. A jak weterynarze są zainteresowani szczegółami, to zapraszam do kontaktu.

Ze względu na spore gabaryty ciała, cała akcja zajęła wiele godzin, chociaż nie pamiętam dokładnie ile. Wiem natomiast, że kiedy kończyliśmy, był już środek nocy, a wokół panowała zupełna ciemność, w której nie sposób było nic dostrzec. Wokoło rozstawione były samochody z włączonymi silnikami i światłami, co miało nie tylko ułatwić nam pracę, ale przede wszystkim odstraszyć potencjalnych intruzów, którzy zwabieni zapachem świeżego mięsa z pewnością czaili się w pobliżu i czekali na swoją kolej. W końcu kości i wnętrzności pozostawiliśmy w buszu – za pewne ku radości hien i innych mięsożerców.

W przyrodzie nic nie ginie - mięso martwego słonia starczy na co najmniej miesiąc, aby wyżywić kociaki w ośrodku

Jak się później okazało, intensywny zapach krwi martwego słonia zwabił nie tylko zainteresowanych tanim posiłkiem. Wracając samochodami załadowanymi mięsem, zostaliśmy zaskoczeni przez potężnego samca słonia – prawdopodobnie brata zmarłego, który pojawił się nagle z głuchej ciemności w świetle reflektorów. Olbrzym miał zdecydowanie nieprzyjazne nastawienie i ruszył w naszą stronę wachlując ogromnymi uszami i wymachując trąbą. Woń zmarłych krewnych wywołuje u słoni agresję, a że są od nas znacznie większe i o wiele szybsze oraz silniejsze, to jest się czego bać. Nasz kierowca bez żadnego ostrzeżenia wdepnął gwałtownie pedał gazu i wyminęliśmy zwierzę w ostrym zakręcie. Na szczęście nie miał ochoty nas gonić – ufff…

Jazda nocą przez busz z wonią świeżej krwi ciągnącą się za samochodem wiąże się z ryzykiem spotkania drapieżników, ale nie tylko

Walka z kłusownictwem, ekspansją cywilizacji i w związku z tym zagrożeniem wielu gatunków zwierząt jest bardziej skomplikowaną sprawą, niż zdawałam sobie dotąd sprawę. Stosuje się przy tym przeróżne techniki, mniej lub bardziej niebezpieczne. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że nad głowami niczego nieświadomych mieszkańców afrykańskiego buszu przelatują pociski i toczy się walka o życie i o fortunę oczywiście. Kenijski prezydent na znak protestu spalił całą odzyskaną kość słoniową wartą kilkanaście milionów dolarów. Niestety, niewiele to zmieniło w prostych umysłach zabijających, których nierzadko głód i bieda zmusza do tak okrutnych czynów. Z kolei południowoafrykański rząd zdecydował się sprzedać kość słoniową, co z początku wywołało u mnie zniesmaczenie. Okazuje się jednak, że kiedy olbrzymie kły zostały rozesłane w świat, ich cena spadła do tego stopnia, że kłusownikom przestały się opłacać dalsze polowania (a dodam, że wytropienie i postrzelenie słonia proste nie jest  i wymaga kosztownego sprzętu). W ten sposób w Kenii wciąż ratuje się pojedyncze sztuki, podczas gdy w RPA słoni jest obecnie za dużo jak na dostępną im do życia powierzchnię, która jest niczym, jeśliby porównać do czasów, kiedy całe stada przemierzały kontynent od jego południowego krańca aż po Tanzanię i Kenię. Stworzyło to kolejny problem, bowiem ci ogromni roślinożercy przemieszczają się niszcząc po drodze wszelką roślinność i wieloletnie drzewa. Ekosystem zmienił się do tego stopnia, że z kolei zaczęło brakować pożywienia dla innych zwierząt i tym sposobem wyginęły niektóre gatunki antylop, a także ptaków.

Czy można powiedzieć, ile warta jest utrata piękna tego świata? Tutaj lwica, która wyrwała się z uścisku morderczych drutów.

Na tym przykładzie chciałam Wam przedstawić, drodzy Czytelnicy, jak skomplikowana jest każda próba chronienia zagrożonych zwierząt. Nasza Ziemia staje się coraz uboższa za każdym razem, kiedy bezpowrotnie ginie ostatni osobnik swojego gatunku. W świecie przyrody, do którego choć raz wtrącił się człowiek, bardzo ciężko jest zaprowadzić z powrotem właściwy porządek i równowagę. Wśród znanych, a także kontrowersyjnych metod trzeba szybko wybrać tę, która będzie skuteczna – zanim będzie za późno.

W wojnie o życie i fortunę wszystkie chwyty są dozwolone...

W świecie nosorożców

Odkąd wróciłam, powtarzam często, że tęsknię za Afryką. I tak też jest, ale wyznam coś jeszcze – w szczególności zakochałam się w nosorożcach i to od pierwszego wejrzenia, kiedy półtoramiesięczne maleństwo prawie wpadło na mnie z rozpędu. Nasze pierwsze spotkanie skończyło się licznymi siniakami i otarciami na moich nogach, a potem dowiedziałam się, że mam zostać mamą tego rozbrykanego malucha. Odnoszę wrażenie, że dopiero wtedy zaczęła się moja przygoda z najdzikszą odsłoną Afryki, która nie wiadomo kiedy skradła moje serce i teraz nie pozwala o sobie zapomnieć…

To maleństwo skradło moje serce!

Przyjmując z entuzjazmem tę wiadomość, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że czekają mnie w większości długie i nieprzespane noce. Kiedy zmęczona Danny położyła w końcu głowę na moich kolanach i usnęła cichutko pochrapując, mogłam zamknąć oczy i wsłuchiwać się w przeciągłe wycie hien i nawołujące się z dwóch stron lwy. Wówczas nie liczyło się nic więcej – tylko ta chwila bliskości z moją wymarzoną Afryką, kiedy mogłam poczuć się jej częścią.

Afryka, nosorożce i ja! Tutaj z Delą

Pisałam już wcześniej o mordzie nosorożców, które giną w odwiecznej wojnie ludzkości o bogactwo. Napędzają ją bezpodstawne wierzenia w leczniczą moc ich rogu. Życie biologicznej matki Danny zostało przelane w banknoty, kiedy mała miała dopiero trzy tygodnie. Bezbronna, w pełnym niebezpieczeństw buszu, stałaby się szybko pożywieniem dla drapieżników. Jednakże ktoś w porę odnalazł ją błąkającą się przy zwłokach i powiadomił Moholoholo Wildlife Centre. Obrońcy zwierząt zdecydowali się w miarę możliwości zastąpić maleństwu matkę i nauczyć ją, jak żyją nosorożce, tak żeby kiedyś mogła powrócić do swojego świata. W naturze usamodzielnienie się nosorożca zajmuje aż dwa lata, więc będzie to długotrwałe i wymagające zajęcie. Na szczęście pracownicy Moholoholo znają się na tym najlepiej, gdyż na nie-szczęście robili to już wcześniej. Wiele razy…

Młode nosorożce potrzebują stałej opieki - również w nocy, więc śpimy razem w klinice

Przyznaję, że opieka nad małym nosorożcem była wyczerpująca, ale zmęczenie to pozwalało mi się cieszyć myślą, że chociaż w małym stopniu przyczyniam się do ocalenia tych cudownych stworzeń. Ponieważ dla młodych już samo przebywanie z ludźmi w zupełnie innym otoczeniu jest ogromnym stresem, może to skutkować wrzodami żołądka. Dlatego Danny zapobiegawczo dostawała codziennie leki, a także inne niezbędne suplementy. Wielką butlę mleka pochłaniała w pół minuty, chociaż karmiłam ją dokładnie co trzy godziny przez całą dobę. Kiedy robiła się głodna, szturchała mnie niedelikatnie swoim niewyrośniętym rogiem i kwiczała znacząco. Już po kilku dniach zaczęłam rozróżniać jej odgłosy, kiedy była podekscytowana lub śpiąca. Kolejnych parę dni później nauczyłam się jej odpowiadać – tak, jak robiłaby to prawdziwa mama nosorożec.

Danny szaleje za mleczkiem!

To naturalne, że nosorożec pod pachami lub też pod ogonem nosi małych intruzów – kleszcze. Dlatego kiedy i Danny dostała swoje pierwsze, nie wolno mi było ich usuwać, gdyż mając wrócić kiedyś na wolność, musiała przyzwyczaić się do rozmaitej flory bakteryjnej i pasożytniczej. W walce z kleszczami dopuszczalne były tylko zasady buszu, a nie ma lepszej metody niż kąpiel w błocie. Tylko jak wytłumaczyć małemu nosorożcowi, że ma się wytarzać w tamtej dziurze w ziemi pod drzewkiem? Proste – trzeba się wykąpać razem z nim!

Ta dwulatka potrafi już pokazać, kiedy jej się coś nie podoba. I lepiej nie stać jej wtedy na drodze!

Danny nie jest jedynym nosorożcem, który znalazł tymczasowy dom w Moholoholo. Dwuletnia Dela kocha towarzystwo, ale niecierpliwi się na każdy spacer do parku. Kiedy była mała, utknęła w błocie i przez kilka dni bezskutecznie próbowała się wydostać. Ratownicy obserwowali ją z ukrycia, ale kiedy po pewnym czasie matka opuściła swoje młode, zdecydowali się wkroczyć z pomocą. Teraz Dela jest już gotowa do wypuszczenia na wolność i czeka na akceptację przez władze parku. Ponieważ w nowy etap w życiu nie powinna wkraczać sama, specjalnie dla niej zostanie kupiony samiec w podobnym wieku. Kiedy już się poznają, otwarta zostanie przed nimi brama ku wolności i będą mogli pomaszerować swoją ścieżką.

Na spacerze z Delą

Oprócz lekcji z codziennej opieki nad nosorożcami miałam również okazję wertować liczne pliki i protokoły ośrodka zebrane przez lata pracy z tymi zwierzętami. Chłonęłam łapczywie każdą informację na temat ich zdrowia, jego zaburzeń i metod leczenia. Zdobyłam dzięki temu wiedzę, której nie znalazłabym w żadnej książce weterynaryjnej, a także cenne doświadczenie, jak chociażby kiedy usiłowałam uporać się z biegunką Danny (czyt. z chorobą i tym, co zostało wszędzie na podłodze kliniki…) lub gdy szukałam tętnicy do zbadania tętna czy też mierzyłam temperaturę biegnąc za niezadowoloną z tego faktu Delą. Wyznam więc coś jeszcze – przygoda z nosorożcami to moje najcudowniejsze przeżycie w Afryce. Wspomnienie, które każe mi wracać, powołanie, które nadaje rytm mojemu życiu. Mam więc nadzieję, że to dopiero początek…

Czyż nie jest piękna?

Jak poskromić lwicę nie mając anestetyku ani strzelby

No właśnie, jak? Kłusownictwo to problem dotyczący nie tylko Parku Krugera, ale całej dzikiej Afryki. Metody zabijania są różne, a jedna gorsza od drugiej. To teraz trochę prawdy o sytuacji zwierząt w RPA.

Podczas jednego z wyjazdów monitoringowych w największym i najstarszym parku Afryki Południowej znaleźliśmy lwicę z zaciśniętą pętlą na szyi. Lina werżnęła się głęboko w skórę tworząc rozległą ranę. Zanim zwierzę by umarło, minęłoby zapewne jeszcze kilka dni w okropnych męczarniach. Zadzwoniliśmy zatem po najbliższego weterynarza, jednak nie mógł dojechać wówczas na miejsce – podobnie jak pozostałych dwóch. I co w takiej sytuacji zrobić?

Każda nocna akcja wiąże się z niebezpieczeństwem, więc studenci mogli być tym razem tylko obserwatorami z samochodu

Naszym przewodnikiem był ranger z 20 – letnim doświadczeniem. Za jego radą pojechaliśmy do apteki i kupiliśmy 100 tabletek nasennych. Następnie Rob ustrzelił antylopę, którą nafaszerowaliśmy lekiem i rzuciliśmy lwicy do pożarcia. Kiedy usnęła, mężczyźni szybko związali i unieruchomili zwierzę, ponieważ trudno było przewidzieć, jaka ilość leku dostała się do krwioobiegu, ani tym bardziej kiedy lwica się wybudzi. Na szczęście cała operacja przebiegła bardzo sprawnie i udało się ją uwolnić z pętli oraz zdezynfekować ranę.

Gdzieś w pobliżu prawdopodobnie znajdowała się reszta stada

Przeżycie – bezcenne. Uświadamia, jak wiele pracy i poświęcenia trzeba jeszcze włożyć, żeby zakończyć wreszcie okrutny proceder kłusownictwa, który dotyczy przecież nie tylko Afryki, ale również naszych polskich, dzikich zwierząt.

Zdjęcia z innych patroli:

Szukając kwiatu, odnaleźć całą łąkę

Zgubiłam się w Johannesburgu, wydałam za dużo pieniędzy i objadłam się soczystym mango. Teraz czas wrócić do rzeczywistości i nadrobić zaległości na blogu. Po wzruszającym rozstaniu chętnie powspominam cudowny czas spędzony w Durbanie. A skąd taki tytuł? Ponieważ przyjechałam tutaj, aby zdobywać praktykę weterynaryjną, a w rzeczywistości nauczyłam się więcej, niż mogłam przypuszczać – oto moja łąka pełna najcenniejszych kwiatów, które nigdy nie zwiędną.

Najlepsza klatka, to pusta klatka

Na miejscu oprócz mnie pracowało jeszcze dziesięciu wolontariuszy z różnych kontynentów i kilku lokalnych ludzi, którzy wolne popołudnia poświęcali pracy na rzecz ośrodka. Łączyło nas jedno – miłość do zwierząt. Stworzyliśmy razem zgraną ekipę, która sprawnie przeprowadzała wszystkie akcje ratunkowe. Każdy miał swoje zadanie i wykonywał je z pełnym poświęceniem, dlatego mogę spokojnie powiedzieć, że odnieśliśmy sukces i to jako drużyna.

Emerytowana nauczycielka z Londynu, trener piłki z Norwegii, czy studentka biologii dzikich zwierząt z Australii – każdy, w zależności od kwalifikacji, przyczynił się do poprawienia dobrostanu zwierząt i umożliwienia im powrotu na wolność po rehabilitacji. Do moich zadań należała opieka nad ssakami w szpitalu, pomoc medyczna pacjentom wraz z pielęgniarkami i lekarzem i oczywiście udział w akcjach ratunkowych oraz wypuszczaniu zwierząt na wolność. Zdecydowanie najcięższą lekcją są zawsze rozstania, bo chociaż wkładam całe serce w to, co robię i co nazywam moją pasją, to jednocześnie muszę nauczyć się panować nad uczuciami i nie przywiązywać emocjonalnie do zwierząt, którymi się zajmuję. A nie jest to proste.

Zdecydowanie najwięcej trudności przysporzył nam jeden maluch – kilkutygodniowy samiec antylopy Mountain Reedbuck. Jego matka została zabita przez kłusowników, a młody przez 5 dni błąkał się po buszu bez jedzenia i wody. Kiedy trafił do ośrodka, był bardzo słaby i odwodniony. Natychmiastowe leczenie tylko na chwilę poprawiło stan sieroty, właściwy problem leżał głębiej. Mała antylopa wcale nie wykazywała chęci do życia i przestała pobierać pokarm, w jej oczach można było zobaczyć głęboki smutek i niezrozumienie wszystkiego, co się wokół dzieje. Kiedy nic nie pomagało, zdecydowaliśmy się w końcu na eksperyment.

Dołączyliśmy maleństwo do pozostałych dwóch antylop. Jedna z nich straciła uszy w pożarze, na szczęście rany już dawno się zagoiły. Okazała się być świetną mamą zastępczą. Już po kilku dniach młody zaczął podążać niepewnie jej śladami, płoszyć się w tej samej chwili i podjadać trawkę w ślad za nową przewodniczką. Zaczął ssać mleko z butelki i wykazywał zainteresowanie wszystkim, co się wokół niego dzieje, a to znaczy, że wróciła wola przetrwania. To doświadczenie pokazało mi, jak trudna jest praca z dzikim zwierzęciem. Weterynaria to pojęcie o wiele szersze niż tylko leki i wykute na pamięć procedury. To intuicja i umiejętność wyczucia pacjenta, dla którego traumą jest już samo zamknięcie w klatce i obcowanie z człowiekiem.

Wallis jest dziką świnią i kolejną sierotą odnalezioną w buszu. Kiedy go poznałam, właśnie kończył etap picia z butelki i stopniowo przechodził na stały pokarm. Oprócz codziennego monitorowania jego stanu zdrowia, przeprowadzałam z nim ćwiczenia rehabilitacyjne. A przynajmniej próbowałam, bo koniec końców to Wallis ćwiczył mnie, uciekając na kąpiele błotne i wycierając się potem w moje spodnie z radosnym kwikiem 😉

W naszym przedszkolu swoje pierwsze kroki stawiały również koczkodany. Były podzielone na trzy grupy, w zależności od etapu rozwoju. Najmłodsze były karmione mlekiem, przy czym część z nich borykała się z grzybicą (kandydoza) i konieczne było podanie antybiotyku. Najmniejszy z nich miał dodatkowo problem z uszami, które puchły za każdym razem, kiedy ssały je pozostałe małpki. Nie było zatem wyjścia – trzeba było maleństwu zrobić czapeczkę 😉

Podczas pobytu w Durbanie miałam również okazję odwiedzić Centrum Badania Rekina i przeprowadzić sekcję zwłok rekina młota. Dowiedziałam się między innymi, że te drapieżniki mają dwie wątroby i rozmnażają się aż na cztery różne sposoby, przy czym mogą również rodzić żywe młode (czyli tak jak my-ssaki). Samica jest nierzadko zmuszana do kopulacji i dotkliwie przy tym raniona przez samca. Obecnie te fascynujące stworzenia, o których wciąż niewiele wiemy, są gatunkiem zagrożonym ze względu na okrutny proceder polegający na odcinaniu płetw i wrzucaniu żywych ryb z powrotem do wody, gdzie powoli się wykrwawiają. Możesz temu zapobiec podpisując petycję: http://sharkalliancepetition.org/  Dziękuję w imieniu rekinów!

Na ratunek dzikim zwierzętom!

Już od ponad tygodnia pracuję dla C.R.O.W. – organizacji, która zajmuje się leczeniem i pomocą wszystkim dzikim zwierzętom w Południowej Afryce. Ponieważ jest to instytucja pozarządowa, warunki są bardziej niż skromne, a całość funkcjonuje tylko dzięki sponsorom i dobrowolnym wpłatom. Mimo to, tylko w ciągu ostatniego roku udało się tutaj uratować aż 5 000 zwierząt, które zostały pokrzywdzone przez człowieka. A kim są nasi pacjenci?

Mimo skromnych warunkow w klinice uratowano juz wiele tysiecy dzikich zwierzat, ktore zdrowe i szczesliwe wrocily na wolnosc

Góralek przylądkowy (dassie) – chociaż rozmiarem niewielki, to w rzeczywistości najbliższy obecnie żyjący krewny słonia. Jego niezwykła anatomia fascynuje wielu naukowców – góralek posiada żołądek przypominający w budowie koński, prócz tego siekacze gryzoni, górne trzonowce jak u nosorożca, zaś dolne uzębienie hipopotama. Natomiast ich mózg i kły są zbudowane tak jak u słonia i tak jak one mają doskonałą pamięć. Te specyficzne zęby sprawiają, że góralek sieje największy postrach w naszej klinice i nikt nie chce mieć z nim do czynienia – jest agresywny, w czym zupełnie nie przypomina łagodnych olbrzymów. Jest też najbardziej leniwym stworzeniem ze swojej rodziny i uwielbia godzinami wygrzewać się na skałach. Jego oczy posiadają specjalną błonę, która zasłania soczewkę i pozwala mu patrzeć prosto w stronę słońca – to dodatkowa ochrona przed drapieżnikami: leopardami, orłami lub pytonem.

Goralek i jego ostre zeby

Genet* – tymczasowy dom mają u nas dwie rodzinki tych prześlicznych kocich krewnych. W naturze są samotnikami i prowadzą nocny tryb życia polując na drobną zwierzynę. To, czym mnie urzekły, to przepiękne, nienaturalnie długie ogony. Mają też wyjątkowo duże oczy i uszy przy stosunkowo małej głowie. Tak dobrze wprawiły się w skakaniu po drzewach, że rzadko kiedy schodzą na ziemię. W Europie i USA są trzymane jako zwierzęta domowe i zywione karmą dla kotów lub… fretek. Patrząc każdego dnia na te cudowne stworzenia z jednej strony miałabym ochotę zatrzymać je przy sobie, jednakże w głębi serca wiem, że ich miejsce i szczęście jest na wolności. Te, którymi się opiekuję, są jeszcze całkiem małe, więc minie kilka miesięcy, zanim się usamodzielnią i będzie je można wypuścić. Wiecie, że maluchy dojrzewają dopiero w wieku dwóch lat?

czyz nie sa piekne?

Mangusty – przybyły na kontynent z Madagaskaru. Te słodziaki również potrafią nieźle ugryźć. Żyją w licznych rodzinach, gdzie każdy ma swoje zajęcie – kiedy jedne niańczą dzieci, drugie w tym czasie szukają pożywienia. W przeciwieństwie do innych drapieżników, źrenica mangusty jest owalna i pozioma, zupełnie jak u kóz. Kiedyś trzymano je, aby zabijały węże i szczury (polują nawet na jadowite kobry i żmije), jednakże wywołały większe zniszczenie, niż można było się spodziewać. Dlatego teraz ich przewożenie na inne kontynenty jest surowo wzbronione. Człowiek to jednak sprytne stworzenie i wymyślił inny sposób, żeby wykorzystać mangusty – na przykład do biosyntezy sztucznej skóry, która będzie się nadawała do leczenia oparzeń.

mama strzeze swoich dzieci przed kazdym potencjalnym wrogiem

Prosta zabawka, a moze zajac mangusty na cale popoludnie...

Ośrodek jest domem dla wielu małych i średnich dzikich zwierząt, podczas gdy duże znajdują się tylko na terenie parku ze względu na brak odpowiednich pomieszczeń (w ekstremalnych sytuacjach są przewożone do innych klinik, jak na przykład ta, do której jadę za tydzień). W tej chwili trwa tak zwany „baby season”, więc opiekuję się w większości młodymi, które zostały ranne lub osierocone w wyniku ludzkiej ingerencji. Proces ich usamodzielnienia się może trwać nawet do kilku miesięcy, więc już ich nie zobaczę na wolności (chyba, że postanowię tu zostać;)). Miałam jednak okazję brać udział w wypuszczeniu mangust, które radośnie się rozbiegły i zniknęły szybko z naszych oczu, żeby budować nowy dom 😉

Po drodze znaleźliśmy świeże jeszcze zwłoki żyrafy. Krążyliśmy wokół przez pewien czas w oczekiwaniu lwów, ale te najwyraźniej postanowiły poczekać, aż będą mogły w spokoju zjeść swój posiłek.

jako ze zyrafy sa malo stabilne na betonowej drodze, staja sie wowczas latwym lupem dla drapieznikow

*Użyłam angielskiej nazwy gatunku, bo niestety nie mogłam znaleźć polskiego odpowiednika. Jak wrócę, to spróbuję się do tego dogrzebać.

St Lucia – inny świat

Zamykam oczy i przywracam obrazy, dźwięki i zapachy. Przenoszę się z powrotem do mojego raju – najcudowniejszego miejsca, jakie kiedykolwiek miałam okazję oglądać. I podświadomie uśmiecham się szeroko do skrywających się pod wodą hipopotamów. Jestem w St Luci – świecie, który tętni życiem we własnym, afrykańskim rytmie. Jest pięknie!

Plecy drugiego hipcia to najlepszy sposób na relaks

Najpierw widzę parę hipci w oddali. Kiedy się odwracam, po drugiej stronie łodzi, niemal przy samej burcie kąpie się całe ich stado. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Tłuste olbrzymy przytulają się do siebie i co chwila dają nurka chowając się przed obiektywem. Inne w tym czasie zajadają się w najlepsze przybrzeżną roślinnością. Kawałek dalej rosły samiec zaleca się do samicy, choć ta nie wydaje się być nim zainteresowana. A wszystko to dzieje się na malowniczych rozlewiskach w otoczeniu kolorowych ptaków, przy czym niektóre z nich można spotkać tylko w tym miejscu.

Kolejna zatoka – coś wielkiego kryje się w zaroślach. To hipopotamica z młodym! Łódź się zarzymuje, robię przybliżenie i… widzę przyczajonego parę metrów dalej krokodyla. Doskonale się kamufluje i nie zwraca uwagi nawet na pląsającego mu przed nosem ptaka. Wyczekuje odpowiedniego momentu, kiedy mama zostawi na chwilę małego hipka. Pewnie zajmie mu to dłuższy czas, więc płynę dalej czując, jakbym była w środku najprawdziwszego kina akcji.

Zatrzymuję się przy kolejnych gromadkach hipopotamów  i obserwuję ich leniwe popołudnie. Znowu mama z młodym, którego chowa przed wścibskimi oczami gapiów. Jestem tak blisko, ale nie czuję strachu, chociaż wiem, że to właśnie te słodkie stworzenia stanowią największe zagrożenie dla ludzi w Afryce. Wtem oddalony od stada samiec otwiera paszczę i ziewa przeciągle, pokazując wielkie kły. Strzelam serię zdjęć na aparacie jednocześnie robiąc odbitki w myślach – chcę zapamiętać dokładnie każdą chwilę i zachować te cudowne wspomnienia.

Mama z małym hipkiem

Kiedy jestem już prawie z powrotem na brzegu, dostrzegam coś dziwnego, poruszającego się po powierzchni wody. Niesamowite – to krokodyl, który właśnie pożera swoją zdobycz! Szybko chowa się po wodą, ale cierpliwość mnie wynagradza – po chwili ukazują się aż dwa groźne gady trzymające w pyskach martwą już antylopę. To wspaniałe uczucie być w środku dziczy, która nie zna człowieka…

Drapieżne gady pożerają swoją zdobycz

Co to może być - koza czy antylopa?

Krótka przerwa i przesiadam się z łodzi do jeepa. Podziwiam soczyście zieloną przyrodę i wypatruję zwierząt. Najpierw na drodze staje stadko zebr, a po chwili dołączają do nich antylopy. Kiedy wjeżdżamy w gęstwinę, ktoś zauważa w oddali słonia. Zbaczamy z głównej drogi i wjeżdżamy wgłąb w lasu. Przewodniczka gwałtownie hamuje – oto całe stado olbrzymów przekracza drogę naprzeciw nas! Naliczyłam ich około trzydziestu, w tym młode goniące za mamą. W końcu giną w zaroślach, a my jedziemy dalej.  Wtem ogromny samiec wraca się i patrzy w naszą stronę. Rozlega się głośne trąbienie – słoń macha przy tym uszami i ostrzega, żeby się nie zbliżać. Szybko wycofujemy się na główną drogę; stojąc w zaroślach możemy nie zauważyć nadchodzących słoni, a wtedy nie zdążylibyśmy już odjechać.

Przed nami przemaszerowało stado 30 słoni!

Ostatnia klatka w pamięci. Widzę szerokie jeziorko, w którym moczy się stado hipopotamów. Po jego drugiej stronie stoi dumna żyrafa i spogląda na nas ciekawie. Wokół niej pasą się zebry. Kawałek dalej dwie inne żyrafy odprawiają swoje gody. Przestraszone guźce kryją się w zaroślach. Wszystko razem tworzy niesamowity obrazek, aż nie mogę uwierzyć w moje szczęście.

Słońce powoli zachodzi, a ja zapamiętuję każdy kolor, dźwięk i zapach. Potem odtwarzam moje obrazy i widzę wszystko od nowa. Czuję się częścią tego świata, który pochłania mnie z każdym swym oddechem. Z głową pełną wrażeń w końcu zasypiam…

Czy można nie zakochać się w Afryce?

Previous Older Entries

%d blogerów lubi to: