Chengdu słynie głównie z tego, że można tam zobaczyć pandy w dużej ilości. To w zasadzie jedyna większa atrakcja tego miasta, dlatego wszystko co tylko możliwe, jest w pandy. Tak też wyglądał mój hostel. Na ścianach pokoju widniały rysunki pand. Kubeczki w pandy na podstawkach – a jakże – również z ich wizerunkiem. Do tego sztućce – z pandą na rękojeści. Nawet na sedesie namalowana była panda! Panował tam gorszy pandziowy kicz niż w ośrodku, z którego wracałam. Wreszcie jednak autobusem wymalowanym w czarno-białe miśki dotarłam na dworzec kolejowy,gdzie ostatecznie pożegnałam się z pandami.
Pewnie tylko nieliczni z Was słyszeli kiedykolwiek o Chongqing (czyt. czon-cing). Ot, jedna z wielu chińskich metropolii. Tych większych. Wygląda jak jeden gigantyczny plac budowy o powierzchni równej powierzchni Austrii. Już teraz w całej aglomeracji mieszka bagatela 32 mln mieszkańców! W dodatku Chongqing powstaje od nowa z wielkim rozmachem na – o zgrozo – starych, zabytkowych miasteczkach, które zostają zrównane z ziemią bez najmniejszych sentymentów. Są one wchłaniane przez miejskiego potwora i szacuje się, że do 2020 roku Chongqing będzie liczyło 200 mln ludzi. Dowiedziałam się tego oglądając dokument Planete+ na parę dni przed przybyciem, gdy szukałam taniego noclegu oraz informacji o lotnisku. I… troszkę się przeraziłam.Głównie dlatego, że mam niezwykły dar gubienia się i doszłam do wniosku, że tak gigantyczne skupisko niekumających po angielsku ludzi, którzy posługują się nietypowym alfabetem, może sprzyjać moim niefortunnym zdolnościom. Na szczęście nie było aż tak źle – w końcu od czego jest komórkowy translator 😉
Trafiłam do uroczego hoteliku, który przypominał stare chińskie zabudowy. Zaraz obok znajdowało się 9-piętrowe „centrum handlowe” w podobnym stylu z kawiarniami i europejskimi restauracjami na samej górze oraz tradycyjną kuchnią poniżej. Oczywiście na obiad wybrałam tę drugą opcję. Jedyny problem jak zwykle stanowiło menu w chińskich znaczkach, które nic a nic mi nie mówią. Tym razem zaszalałam i za około 10 zł zamówiłam sobie sushi 🙂 Na migi.
W Chongqing nie ma zbyt wiele do zwiedzania – akurat na jeden dzień, który mi pozostał do wylotu. Niestety, sama nie miałam szans, aby połapać się w komunikacji miejskiej. Pozostało mi zatem zmniejszyć zasięg zainteresowań i ruszyć na piechotę, czyli tak jak lubię najbardziej. Niestety, szybko okazało się, że prowizoryczna mapka w przewodniku Lonely Planet ma zasadnicze błędy i w sumie na niewiele mi się zdała. Zmuszona sytuacją, w jakiej się znalazłam, wymyśliłam nowy sposób na poruszanie się po mieście – zrobiłam sobie fiszki. Poprosiłam znającą co nieco angielski Panią w hotelu, aby na karteczkach napisała mi po chińsku nazwy miejsc, do których chcę dotrzeć. Po drugiej stronie już po swojemu zaznaczyłam sobie, co jest czym. Z całym plikiem wyruszyłam na miasto i co zakręt pytałam kogoś z tłumu o drogę, pokazując mu moje wskazówki. W ten sposób najpierw dotarłam do jednej z ostatnich buddyjskich świątyń, jakie ostały się w tej metropolii. Pomyśleć, że kiedyś zajmowała ona połowę miasta, a teraz ginie w wielkomiejskiej dżungli otoczona przez drapacze chmur i świeci pustkami w środku.
Szukając pamiątek dla znajomych i rodziny, z lokalnych targowisk zawędrowałam do… carrefour’a. Z zewnątrz – niby taki sam jak u nas. Zawartość jednak kompletnie inna. Podobnie jak na ryneczku i tam większości artykułów spożywczych nie umiałam nawet nazwać, ale w markecie były one hermetycznie zapakowane, więc miałam szansę przewieźć je do Polski. Od tego momentu pochłonęło mnie włóczenie się po sklepach spożywczych i wrzucanie do koszyka co dziwniejszych różności. Przywlokłam w ten sposób bambusy nadziewane farszem, kwadraciki tofu, piekielnie ostry sos, papryczki syczuańskie, kilka rodzajów herbat, makaron ryżowy (wiem, że u nas też można kupić, ale wierzcie mi – to nie ten sam smak), żelowe cukierki i parę innych rzeczy, które z trudem dały się upchnąć w plecaku. Wywołały za to sporo frajdy i śmiechu przy rozpakowywaniu z bliskimi oraz tym bardziej przy próbie rozszyfrowania chińskich opisów ich przyrządzenia 🙂
Wędrując tak, dotarłam wreszcie do portu, gdzie doczekałam zachodu słońca i zdecydowałam się na rejs statkiem po zmroku. Panorama oświetlonego miasta podziwianego z perspektywy rzeki Jangcy nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia w porównaniu z niesamowitym Szanghajem. Jednakże wycieczka i tak bardzo się udała za sprawą pewnej grupy przyjaciół. Kiedy tylko zobaczyli, że jestem sama (i jedyna białogęba na całym statku), natychmiast przysiedli się do stolika i zaczęli zamawiać herbatę oraz przystawki, których koniecznie musiałam popróbować. Niekiedy szczerze się uśmiechałam, czasem jednak musiałam robić dobrą minę do złej gry, żeby nie sprawić im przykrości. Miałam w tym już pewne doświadczenie, bo podobne sytuacje zdarzały mi się wcześniej wielokrotnie. Nieraz byłam pod wrażeniem chińskiej gościnności, mimo że w dużej mierze wynikała ona pewnie z czystej ciekawości „egzotycznym gościem z daleka”. A że Chińczykom znacznie lepiej się w ostatnich czasach powodzi, to czemu nie mieliby fundnąć obcej osobie zagadanej na ulicy paru tradycyjnych dań w zamian za miłą pogawędkę? Niestety, nigdy nie pozwalali mi za siebie zapłacić, zupełnie jakby miała to być ujma na honorze.
Na mój stary, lekko zdezelowany telefon (przypominam, że potłukła mi go małpa w Boliwii) w Chinach patrzyli z lekkim zdziwieniem. Tam już małe dzieciaki śmigają na samrtfonach i tabletach, które na szczęście posiadają aplikację słownika. Tylko dzięki tym wynalazkom cywilizacji mogłam nawiązać nowe znajomości z miejscowymi, którzy koniecznie chcieli mnie poznać (oraz mój numer telefonu i e-mail nie wiadomo w jakim celu ;)). Tak też poznałam się z trojgiem przemiłych ludzi na zdjęciu poniżej, których imion niestety już nie pamiętam. W zasadzie nie pamiętałam ich nawet przez chwilę. Oni mojego też… Po rejsie poszliśmy na pikantną kolację. Syczuan słynie z ostrej kuchni, ale Chongqing bije go dwa razy na głowę! Na dwa kęsy wypijałam szklankę Nestea i tylko dzięki temu nie wypaliło mi dziury z żołądka na wylot. Mowa o hotpocie – słynnym regionalnym daniu. Podaje się go tylko w wybranych restauracjach, których stoliki mają wgłobienia z podgrzewaczem po środku. Stawia się na to wielkie misy z przegródkami wewnątrz. Każda z takich przedziałek jest wypełniona pikantnym sosem i papryczkami dla podkręcenia atmosfery. Następnie wybiera się z karty dań najróżniejsze przekąski, które wrzucamy do „gara” i gotujemy. Jako że nie znam chińskiego, wybór zostawiłam moim nowym znajomym. Wśród tego, co zamówiliśmy, były dziwne grzybki z długą nóżką i malutkim kapeluszem, ogórki, małe jajka – nie wiem czyje, sporo zieleniny również nieznanego mi pochodzenia, jelita, żołądki, parówki, paluszki mięsne i cała masa różnych rzeczy, które nie wiem, czym były i nie wiem, jak smakowały, bo wszystko było jak dla mnie tak samo piekielnie ostre. W dodatku przysmaki te wyślizgiwały mi się za każdym razem, gdy tylko usiłowałam wydobyć je pałeczkami z dość głębokiego naczynia. Oczywiście wywołało to niepohamowane rozbawienie Chińczyków, którzy ostatecznie zlitowali się nade mną i od tamtej pory prześcigali się między sobą w nakładaniu mi jedzenia na talerz.
Tak zakończył się mój ostatni dzień w Chinach – nawet teraz uśmiecham się, gdy sobie o tym przypominam. 🙂
Jeszcze przepis na hot-pot: