III. Phi Phi
Na Phi Phi decydujemy się zabawić tylko dwa dni. Niestety jeszcze przed wyruszeniem w drogę popełniamy największy błąd, mianowicie zamawiamy i płacimy z góry za nocleg w jakimś hotelu. Następnie wsiadamy na prom nieświadomi jeszcze „niespodzianki” jaka na nas czeka na wyspie. Rejs trwa około dwóch godzin, które upływają mi na wygrzewaniu się w słońcu na dziobie statku. Fal praktycznie brak, a delikatna morska bryza przynosi ulgę w upale. Kiedy zbliżamy się do wysp budzę się nagle i przecieram oczy- jest jak w raju! Usiłuję uwiecznić krajobraz aparatem, niestety zdjęcia nie oddają tego piękna, które można docenić chyba tylko na żywo.

przypływamy do głównej wyspy parku krajobrazowego- Phi Phi Don
Na miejscu ma nas ktoś odebrać i zaprowadzić do hotelu. Rzekomo przyjedzie nawet taksówką, tyle że wyspa jest tak mała, że nie ma tutaj dróg dla samochodów, można się poruszać wyłącznie pieszo i co najwyżej rowerem. No cóż, jak to zwykle bywa, nikt się nie pojawia. Pożyczamy zatem mapę wyspy i pytamy się ludzi o drogę, trochę przy tym błądzimy, a po drodze zauważamy mnóstwo ogłoszeń dotyczących noclegu w atrakcyjnych cenach. Zaczynamy powoli już żałować podjętej wcześniej decyzji, okazuje się, że 800B za dwójkę na dwie noce, to wcale nie jest jakaś wyjątkowa oferta. W końcu docieramy na miejsce i jest jeszcze gorzej. Mała klitka praktycznie bez okien, śmierdzi, pościel podejrzanej czystości. Trudno- zostawiamy bagaże i prędko uciekamy postanawiając, że będziemy tam tylko nocować i spędzać minimum czasu. Idziemy coś zjeść, ale i tym razem nie mamy szczęścia- posiłek trafił nam się raczej średni, a po stole kręci się mnóstwo mrówek, które topią się w mojej coli. Ehh…

tak zwane łodzie długo-ogonowe
Przed wyjazdem z Krabi kupiliśmy plastikowe maski z fajką. Teraz zabieramy je ze sobą i udajemy się na plażę. Faktycznie jest urocza, biały drobny piaseczek, przejrzysta, niebiesko-zielonkawa woda, ogromne wzniesienia… Tak, jest pięknie ale również strasznie tłoczno. Leżaki są drogie, więc tylko rozkładamy ręczniki i rzucamy się do wody jak spragnione ryby! Wtem niespodziewanie rozlegają się ostrzeżenia z megafonów wzdłuż całej wyspy o nadchodzącym tsunami. To właśnie tutaj w 2004 roku morze zalało całą wyspę wszystko doszczętnie niszcząc, a wielu ludzi zginęło. Zastanawiające, że nikt nie reaguje na prośby oddalenia się od plaży. Wszyscy beztrosko się bawią, a po pół godzinie pada ogłoszenie, że sytuacja wróciła do normy. Nie zauważyłam nawet jednej falki…

Bamboo Island
Słońce daje się we znaki tego dnia naprawdę mocno. Próbuję snorkelingu, ale niewiele widać. Taj krzyczy do mnie z łodzi, że zawiezie mnie w lepsze miejsce, gdzie jest dużo ryb i rafy koralowej. Proponuje tak wysoką cenę, że szybko odpływam. On jednak wraca za mną i sam zaczyna schodzić z ceny. Nic się nie odzywam i w ten sposób targuję aż o 75% niższą kwotę! Uznaję, iż to dobra opcja i płynę na pobliską plażę, na którą pieszo nie dałoby się już dotrzeć.

Na miejscu podziwiam podwodne życie i zapominam o całym świecie. Swobodnie dryfuję i czuję jak słońce grzeje w moje plecy. Dokucza mi tylko coś jakby delikatne szczypnięcie co chwilę w innym miejscu. Z początku nic nie widzę i staram się to ignorować, później jednak dostrzegam maluteńkie meduzy, o średnicy może 2-3 mm! Przypadkowo trafiam w miejsce, gdzie jest ich naprawdę dużo i parzą mnie dosłownie wszędzie, a nieprzyjemne uczucie pozostaje jeszcze długo po kontakcie z nimi. Uciekam stamtąd jak najszybciej- na głębinach jest ich zdecydowanie mniej, chociaż czuję się dość niepewnie i rozglądam z niepokojem, czy nie ma w okolicy dużych meduz. Nie mam ochoty się przekonać ile razy mocniej mogłyby mnie poparzyć.

Wieczorem udajemy się do restauracji przy plaży po drugiej stronie wyspy- Bora Bora. Zapadł już zmrok, a jedyną poświatę tworzą lampiony na każdym stoliku. Zamawiamy danie z kraba (80B)- jest przepyszne! Do tego polewam sobie grubo sosem, gdyż dodatki, sałatki i zupy są tutaj do woli za darmo. Nastroju dopełnia niesamowita muzyka, która koi duszę po męczącym dniu pełnym wrażeń. Właśnie tutaj po raz pierwszy zakochuję się w Tracy Chapman i jej delikatnym, melodycznym głosie. Długo jeszcze wpatruję się w ledwo dostrzegalne morze i zatracam w myślach o wszystkim i o niczym…

Ta małpa usiłuje napić się z butelki po coli 🙂 niestety nic już nie zostało
Phi Phi pełne są młodych ludzi i turystów z całego świata, więc jest tu tłoczniej, głośniej i można się zabawić. Wiele klubów, barów, pubów przez cały dzień reklamuje się na ulicach. Jednak największym powodzeniem cieszą się te, które organizują pokazy na plaży. Wstęp za darmo tak samo jak drink shot dla każdego. Najpierw Tajowie prezentują swe umiejętności taneczne z użyciem pochodni i innych palących się przedmiotów- tzw. Fire Show. Później Dj puszcza wakacyjne, europejskie przeboje, a wszyscy wpadają wręcz w szał tańca i wygibują się jak umieją pląsając bosymi stopami po piasku.

dopływamy na Monkey Beach
Ostatniego dnia jedziemy na wycieczkę ze snorkelingiem po okolicznych wyspach należących również do parku narodowego. Wsiadamy do znanej nam już łodzi długo-ogonowej, którą docieramy do kilku miejsc znanych z bogatego życia podwodnego. Woda tutaj jest tak ciepła, że bez zastanowienia wskakuję do morza. Tracę poczucie czasu i bawię się w śledzenie ryb. Pierwszy raz widzę barrakudę, chociaż przyznam, że najbardziej liczyłam na spotkanie z rekinami. Niestety o tej porze podobno nie sposób na nie trafić- należy przypłynąć o świcie, co zapewniają liczne biura turystyczne wyspy.

Mokrzy i ucieszeni docieramy do najpiękniejszego moim zdaniem zakątka tego regionu. Jest nim mała wysepka Bamboo Island. Z jednej strony mówi się o niej, że jest bezludna. Z drugiej jednak są tu skromne chatki, w których mieszkają ekolodzy opiekujący się wyspą i pilnujący na niej porządku. Wyskakuję z łodzi z aparatem w ręku. Piasek, którego dotykam jest tak delikatny, że pieści moje stopy. Czuję, że jestem w jednym z tych magicznych miejsc, które do tej pory podziwiałam tylko na pocztówkach i wzdychałam marząc, że kiedyś moje oczy doświadczą podobnego widoku.

Skromne domki mieszkańców wyspy
Życie nagle zmieniło się w niesamowicie leniwe i błogie. Przechadzam się wzdłóż brzegu i przypominam sobie, jakobym gdzieś czytała, że wyspę można obejść naokoło w ciągu godziny. Ponieważ tyle właśnie czasu nam zostało decyduję się. Nie próbujcie tego!!! To najgorszy pomysł, jaki przyszedł mi do głowy. Z początku spacer jest bardzo przyjemny, a ja zatrzymuję się co chwilę, by zrobić kilka zdjęć. Gdy dalszą drogę zagradza mi góra kamieni o chropowatej powierzchni i nieregularnych kształtach uznaję, że pewnie po drugiej stronie są nasze łodzie i że właśnie zatoczyłam koło. Jakże się mylę… Wyspa jest tak mała i okrąglutka, że brzeg niemal natychmiast zakręca i nie widzę zbyt wiele drogi przed sobą. Toteż kiedy wspinam się po owych kamieniach i w oddali widzę kolejną taką samą przeszkodę, myślę, że za nią już na pewno musi być reszta wycieczki. Z trudem pokonuję kolejne usypane kamienie. Jak zwykle jestem boso i kaleczę się o drobniutkie choć bardzo ostre muszelki. W dodatku pomagam sobie tylko jedną ręką, bo drugą trzymam aparat i staram się go nie stracić. W ten sposób przedzieram się przez jakieś dziesięć gór kamieni, by zdać sobie sprawę, że nie mam pojęcia gdzie jestem, ani jak długo jeszcze muszę iść. Wiedziałam tylko, że zbyt dużo już przeszłam, by teraz się wracać i że pozostaje mi nadzieja, iż większość tej okropnej drogi mam już za sobą. Niestety tak nie jest. Idę jeszcze długo, co jakiś czas próbuję ominąć zwaliska i przepłynąć kawałek, jednak i to nie jest proste zważywszy na aparat. Mogę jednak potwierdzić jedno- owszem godzina wystarczy, żeby pieszo obejść wyspę. Ale lepiej tego nie sprawdzać. Kiedy wyczerpana i pokaleczona docieram na miejsce, okazuje się, że wszyscy już zjedli obiad i odpoczęli, pakujemy się zatem z powrotem do łodzi i odpływamy.

Bamboo Island

w tym kolorze można się zakochać... 🙂
Monkey Beach nie bez powodu tak się nazywa. Małpy zamieszkujące plażę witają radośnie gości, którzy przywożą im banany i inne słodkości. Gorączkowo biegają w kółko i wydzierają sobie jedzenie. Turyści zachwyceni robią zdjęcia i wszyscy są szczęśliwi. Ale jak to w życiu bywa sielanka nie może trwać w nieskończoność. Kiedy kończą się przysmaki, znikają również dobre nastroje małpich towarzyszy. Zaczynają się wrzaski i nagle dwie małpy rzucają się na mnie i łapią za moje nogi. Z krzykiem uciekam do morza podobnie jak reszta turystów. No cóż, dano nam wyraźnie do zrozumienia, że na dziś koniec odwiedzin 🙂

a może ciasteczko?

małpie harce
Ostatnim punktem programu jest zachód słońca na Maya Bay. Przedtem jeszcze wpływamy do niewielkiej zatoczki, gdzie morze nabiera zielonkawego odcienia, a wszystko otaczają wielkie i strome góry gęsto porośnięte soczyście zieloną roślinnością i tworzące równy okrąg. Jest bajkowo, rozglądam się wkoło jak zaczarowana i nie wiem już gdzie patrzeć. Aż chciałoby się zabrać kawałek tej scenerii i przenieść ze sobą do Polski…

Maya Bay
Zachody słońca mają w Tajlandii podwójną moc. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie są główną atrakcją kończącego się dnia, a jedynie ozdobą, która jeszcze bardziej eksponuje bogactwo przyrody, jej barw i różnorodności. Siedzę na kawałku pnia i bawiąc się piaskiem stopami usiłuję zapamiętać każdy szczegół, tak aby ten obraz nigdy nie zniknął z mej pamięci. Spaceruję w głąb wysepki po wąskich dróżkach i żałuję, że nie mogę doczekać tutaj rana. Niespecjalnie mam ochotę na powrót do obskurnego hotelu, zwłaszcza, że zeszłej nocy ugryzł mnie gigantyczny karaluch. Chłonę każdą chwilę; udaje mi się zwolnić na moment i przypomnieć sceny z rozgrywanej właśnie tutaj akcji filmu „Niebiańska plaża” z L. DiCaprio.

brama do raju
Ponownie postanawiamy rozsmakować się w tajskiej kuchni w Bora-Bora. Tego dnia jest specjalna promocja, mianowicie za 99B można jeść ile się chce dowolne dania z menu. Najadamy się zatem do syta, a następnie znowu bawimy się na plaży. W kieszeni trzymamy już bilety na ostatnią i najwspanialszą z wysp tej wyprawy- Koh Lantę!

Koh Lanta!!!
Konkretnie:
Nocleg: Harmony House-zdecydowanie nie polecam. Na wyspie jest dość dobrze rozwinięta baza noclegowa i bez obaw można znaleźć coś w dobrej cenie. Właściwie to wystarczy wysiąść ze statku i już sami Cię znajdą 😉 Atrakcyjna cena w niskim sezonie to ok 400B za dwójkę na noc.
Ceny: podobnie jak na innych wyspach, obiad 100-200B, wiadereczko z drinkiem 150B (bardzo popularne na Phi Phi), zupa 40-60B, całodniowa wycieczka 650B, shake 30-35B, masaż 200B/h, internet 10B/min, rejs z Krabi 250B
Wstęp na teren wyspy: dodatkowo płatny 100B
Na co uważać: Phi Phi to wyspy zdominowane przez turystykę, także trzeba się ostro o wszystko targować. Miejscowi już wiedzą jak wyciągnąć pieniądze od zagranicznych gości 😉
Polecam: restauracja Bora- Bora (dobre jedzenie, tanio, przyjemna atmosfera, muzyka i okolica); punkt widokowy
*10B=ok. 1zł
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…