Podobno w Indiach można się zakochać. Można. Z tym, że nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Moje pierwsze godziny po przylocie nie tylko przysporzyły sporych trudności w odnalezieniu się w tym ogromnym mieście, ale przy tym całe moje wyobrażenie o Indiach okazało się być zupełnie niewłaściwe i dalekie od tego, co zobaczyłam na miejscu. Wiedziałam, że jest bieda, że głód i żebracy na ulicy, słyszałam przecież o świętych krowach, o Gangesie, o śmieciach, brudzie i wszechobecnym smrodzie. A jednak natężenie tego wszystkiego, które uderzyło we mnie zaraz po wyjściu z lotniska, spowodowało, że zwątpiłam całkowicie w moje pojęcie indyjskiego świata. Postanowiłam zatem zapomnieć o wszystkim, co słyszałam i czytałam dotychczas na temat tego niesamowitego kraju. Chciałam sama poznać to miejsce- tak, jakbym była pierwszą osobą, która tu dotarła. Odrzuciłam więc wszelkie sugestie i zaczęłam od początku, nieświadoma zupełnie przygody, która już na mnie czekała.

Na lotnisku... jeszcze nieświadoma, co czeka mnie na zewnątrz 😉
W dwie godziny do Moskwy i siedem do Delhi- doleciałyśmy w sumie na drugi dzień. Trzeba doliczyć jeszcze pięć godzin czekania i snucia się na lotnisku przy przesiadce oraz kolejne pięć zmiany czasu. W sumie nie ukrywam, że kiedy już udało nam się dotrzeć, byłam równie podekscytowana nieznanym, co niezmiernie przy tym zmęczona. Piąta rano w Delhi- było jeszcze ciemno. I było też czuć już na wstępie odrażający odór- smród miasta. Nawet zgrabnie udało nam się ominąć naganiaczy, którzy na siłę chcieli prowadzić nas do swojej taksówki. Przeskakując dziesiątki śpiących na ziemi ludzi udało nam się przedostać na drugą stronę ulicy. Nie bardzo jeszcze wtedy wiedziałam, jak mam się tutaj zachowywać, z kim i jak rozmawiać. Trzymałam kurczowo przewodnik i mapę- jedyne wiarygodne w tym momencie źródło informacji. Niestety niewystarczające. Metoda „koniec języka za przewodnika” również nie zawsze okazywała się być skuteczna, gdyż Hindusi najzwyczajniej „robili nas w konia” i nierzadko podawali błędne informacje. W końcu jednak udało nam się dostać do autobusu, który PODOBNO jedzie tam, gdzie chciałyśmy się dostać, czyli na Main Bazaar Road. Władowałyśmy się zatem z naszymi plecakami i przez następną godzinę krążyłyśmy po mieście w autobusie, którym jechali sami Hindusi- sami faceci, którzy gapili się na nas z zaciekawieniem, ale bez najmniejszego nawet skrępowania. I tak zaczęła się moja przygoda.

Ulica jak z horroru.
Troszkę już przysypiałam, kiedy usłyszałam krzyki, że mamy wysiadać, bo jesteśmy na miejscu. Zdezorientowane wyskoczyłyśmy z autobusu na pustą, ciemną uliczkę. Żadnych nazw, żadnych ludzi- pusto i głucho. Niebawem jednak pojawił się jakże sympatyczny Pan w swoim kolorowym tuk tuku oferujący podwózkę. Wiedziałyśmy, że jesteśmy gdzieś niedaleko, ale nie miałyśmy pojęcia, dokąd iść, więc utargowałyśmy odpowiednią cenę i postanowiłyśmy skorzystać z propozycji. Do dziś w sumie nie wiem, czy była to dobra decyzja. Chyba już tak jest, że każdy przybywający pierwszy raz do Indii ma swoją historię z Delhi. Ulica z hotelami wydaje się być ukryta wśród mnóstwa innych, gdzie ubodzy miejscowi tylko czyhają na nieświadomych turystów i zwodzą ich bez końca za każdym razem wyłudzając pieniądze. Raczej nie mogłyśmy uniknąć problemów.

Ludzie pozawijani w szmaty, leżący dosłownie wszędzie, nawet na środku ronda, to niestety codzienny widok w Indiach.
Kierowca zabrał nas w sumie wszędzie i nigdzie. Wszędzie, bo krążyliśmy bardzo długo i jakoś tak w kółko, że szybko straciłam orientację. Nigdzie, bo nie dojechałyśmy tam, gdzie chciałyśmy się dostać. Najpierw Hindus zawiózł nas na jeszcze węższą i bardziej mroczną uliczkę. Wówczas podbiegł ktoś do niego i zaczęli szybko za sobą rozmawiać. Wkrótce oznajmili nam, iż na Main Bazaar Rd odbywa się dzisiaj festiwal z okazji lokalnego święta. Spojrzałyśmy na pustą ulicę i zamglone, szare domostwa. Wiedziałyśmy, ze nas okłamują, ale niestety nie mogłyśmy nic na to poradzić- wciąż powtarzali swoją zmyśloną historyjkę. Co w takim wypadku robić? Zaproponowali nam „pomoc”- zawiozą nas do biura turystycznego, gdzie wybierzemy inny hotel. W dodatku Pan kierowca zaoferował, że zawiezie nas w wybrane miejsce po tej samej cenie, którą uprzednio ustaliliśmy. Zatem pojechaliśmy.

Main Bazaar Road!
Na miejscu szumnie zwane biuro turystyczne okazało się być starą budą z wypłowiałymi zdjęciami. Na ziemi spał właściciel, który natychmiast po przebudzeniu gorączkowo zapraszał nas do środka. Wiedziałyśmy już, że nie uzyskamy tu informacji, których szukamy i że to tylko błędne koło, dzięki któremu Hindusi nawzajem naganiają sobie klientów. Wcześniej po drodze mijaliśmy stację pociągów, a że była ona zaznaczona na naszej mapie, uznałyśmy to miejsce za dobry punkt uchwytu i poprosiłyśmy grzecznie kierowcę, żeby nas tam zabrał. Nięchętnie na to przystał, w dodatku oczywiście nie miał wydać nam reszty, więc w sumie zapłaciłyśmy dwa razy tyle, niż się należało. Co gorsza- niebawem się zorientowałyśmy, że wcale nie jesteśmy tam, gdzie chciałyśmy jechać- byłyśmy na stacji metra. Tak więc poszukiwania trzeba było zacząć od początku.

Można pokusić się o stwierdzenie, że w tym kraju psy, krowy, szczury i niestety również ludzie koegzystują obok siebie na ulicy w tragicznych wręcz warunkach.
Mapka przy metrze niewiele tłumaczyła, ludzie absolutnie nie byli pomocni, więc musiałyśmy liczyć tylko na siebie i intuicję, choć może był to raczej tylko ślepy los? W każdym bądź razie dość długo kluczyłyśmy wąskimi uliczkami. Zaczęło świtać, a miasto powoli budziło się do życia. Wszelkie schematy i mapy, które dostałyśmy w przydrożnym hotelu były zupełnie nieprzydatne- wszystko zostało obmyślone tak, żeby zbłąkany turysta nie trafił przypadkiem tam, gdzie chce. Cały plan polega na tym, że taki podróżnik musi skorzystać z „pomocy” miejscowych, za którą to „pomoc” oczywiście musi zapłacić. I to najlepiej kilka razy i o wiele za dużo. Tak to właśnie wygląda.

Święte mućki.
Po około godzinie błądzenia zupełnie przypadkiem trafiłyśmy na Main Bazaar Rd. Przez kolejne dwie szukałyśmy naszego hotelu. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ większość jest o podobnym standardzie, a cenę i tak trzeba wytargować, więc wystarczy się chwilę porozglądać i wybrać pierwszy lepszy. Nie było ciepłej wody, a w pokoju dało się czuć stęchlizną. Malutkie okienko wychodziło wprost na meczet, skąd dobiegały odgłosy modłów już z samego rana. To jednak nic w porównaniu z tym, co można było usłyszeć w łazience. Za ścianą mieszkali właśnie Hindusi, którzy nie wiem i nie chcę wiedzieć co wyprawiali w swojej toalecie- wystarczy, że musiałam słuchać odgłosów plucia, charchania, srania i rzygania (przepraszam za wulgarność, ale na prawdę nie można tego inaczej opisać). Niestety, trzeba było do tego przywyknąć, ponieważ beknięcie, tudzież inne zachowania uznawane w Europie za obrzydliwe, w Indiach absolutnie nie stoją w złym tonie. Na szczęście moja koleżanka miała ze sobą korki do uszu i na jeszcze większe szczęście miałyśmy też swoje prześcieradła. Chyba już nie będę opisywać, w jakim stanie była pościel w naszym hotelu… Wystarczy, że podsumuję, iż był to najgorszy hotel w jakim miałam okazję spać- ale przynajmniej za jedyne ok. 7 zł.

Widok z dachu- Delhi o zmierzchu.
Trudne początki wcale nie wróżyły ani niebezpieczeństw, ani tym bardziej nudy. Musiałyśmy po prostu nauczyć się funkcjonować w świecie, który rządzi się zupełnie innymi prawami, niż dotychczas nam znane. Przed nami cały miesiąc przygód przemieszanych skrajnymi doznaniami- od zachwytu, przez zdziwienie, aż po smutek i żal. Silne emocje towarzyszyły mi przez całą podróż- nie byłam w stanie zobojętnieć na to, co spotykałam niemal za każdym rogiem ulicy.
Podobno Indie zmieniają ludzi. Zmieniają.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…