Na straganie w dzień targowy

Mam już takie przyzwyczajenie, iż podróżując po egzotycznych zakątkach świata, są dwie rzeczy, które koniecznie muszę zrobić. Po pierwsze, zawsze pakuję kostium kąpielowy, nawet jeśli nie planuję pobytu nad morzem. Po prostu uwielbiam pływać i wychodzę z założenia, że nigdy nie wiadomo, może akurat w pobliżu będą gorące źródła albo piękne jezioro i nabiorę ochoty na głębszą eksplorację terenu? Po drugie zaś, kiedy znajdę się w nowym miejscu, zawsze szukam lokalnego straganu. Takiego, gdzie miejscowi zaopatrują się w najpotrzebniejsze rzeczy, przy okazji udając się na ploteczki i pogaduszki z sąsiadami. Wierzcie mi, ale wbrew pozorom właśnie w takim miejscu można się bardzo dużo dowiedzieć o odwiedzanym kraju, poznać miejscowe smaki i zapachy, wdać się w kurtuazyjną rozmowę z Panią sprzedawczynią, która zdziwiona będzie próbowała wytłumaczyć, czym jest ten aromatyczny proszek w woreczku albo ziemniakopodobne białe kulki. W Tajlandii na przykład, na lokalnych targowiskach widziałam rzeczy najbardziej dziwaczne i niezwykłe, których nawet nie potrafię nazwać. W Boliwii znalazłam największy uliczny market na świecie, można się tam zaopatrzyć dosłownie wewszystko, od liści koki, po własny, przed chwilą ukradziony telefon. W Peru natomiast na takim targu oprócz skosztowania pysznego białego sera i najlepszego w smaku awokado, można też zjeść tani obiad i rozsmakować się w najpyszniejszych sokach ze świeżych owoców w przeróżnych kombinacjach (nawet teraz na samą myśl ślinka mi cieknie ;)).

Ponieważ ostatnią niedzielę miałam wolną, więc postanowiłam wykorzystać ten czas i poszwędać się po najbliższym miasteczku. O ile można tak nazwać mieścinę liczącą raptem 1,5 mln mieszkańców. Ot, jedno z wielu, zwykłe i nieturystyczne miasto w Chinach.  Jednak ma w sobie to coś.

Tym razem przedstawiam Wam galerię i zapraszam na popołudniowy spacer do Chin.

P1050463

P1050471

P1050473

P1050460

P1030816

P1030794

P1030731

trójkołowiec

P1030784

bardziej niż plecaki popularne są tu wielkie wiklinowe kosze

P1030651

typowy środek transportu, jakim się najczęściej poruszam

P1030701

P1030834

na mieście pełno jest identycznych, małych klatek, w których trzymane są piękne ptaki – to dla mnie smutny widok

P1050544

P1030881

Mimo, że Chińczycy rzucają wszystko pod siebie, miasta tutaj nie są aż tak tragicznie brudne. To zasługa nieustannie pracujących sprzątaczy.

P1050571

W dzień wolny miejscowi spotykają się na deptaku i grają w karty lub warcaby (nie w chińczyka :P). Przechodząc obok jestem zawsze zapraszana do współuczestnictwa, niekiedy przyłączają się nieznani sobie ludzie.

P1050563

P1050569

Podobnie jak w Indiach i tutaj latawce są bardzo popularną rozrywką.

P1050567

P1050581

P1050552

Uliczne przekąski – arbuz lub ananas za ok. 1 zł

P1030657

P1030678

naleweczki

P1030679

produkcja makaronu

P1050525

Znacie ten owoc?

P1030718

P1030712

supermarket

P1030721

makaron i cośtam jeszcze

P1030722

suszona kałamarnica?

P1030855

P1030858

P1030856

Pan patroszy świeżo ubite coś ze zdjęcia powyżej, a gołąbki… obawiam się, że też do jedzenia…

P1030860P1030867

P1030879

P1030870

P1030872

gotowane jajka w posypce

P1030878

P1030882

P1030883

wodorosty?

P1050457

Uliczne przekąski – tym razem mięsne szaszłyki

P1050479

znowu „coś”

P1050507

po prawej chyba makaron

P1050512

to mi wygląda na głowy jakiegoś gryzonia… chyba nie chcę wiedzieć…

P1050519

ciasto ryżowe

P1050384

po zachodzie słońca tradycyjnie wszystko musi się efektownie świecić

P1050392

Ten lampion zaniósł moje życzenie wysoko pod niebo chińskim bogom.

P1030789

Życie intymne pand

Panda wielka – symbol pokoju, ulubieniec świata, wielokrotny zdobywca pierwszego miejsca w rankingu na największego słodziaka wśród zwierząt. Nie miałam jak dotąd okazji poznać jej osobiście. Ale choć sama uległam czarowi licznych zdjęć w internecie opisanych samymi „achami” i „ochami” , to jednak zastanawiałam się, w czym tkwi prawdziwy urok tych miśków. Czy małe tygryski lub słoniątka nie są co najmniej równie cudowne? Otóż pewnych detali zdjęcie oddać nie może. O tym, że pandy zasługują na bycie numerem jeden wśród gromady czworonogów przekonałam się już w parę minut po dotarciu do Bifengxia Panda Base. Proszę Państwa, proszę sobie wyobrazić tego całkiem sporego misia na zdjęciu poniżej, jak biegnie wywijając każdą łapą w inną stronę, a co dwa – trzy kroki robi fikołki! Albo wbiega na górkę, aby zaraz się z niej turlikać i tak w kółko. Później zaś macha i kłapie pyskiem walcząc z wyimaginowanym przeciwnikiem. A na koniec wspina się na drzewo, żeby za chwilę niezdarnie z niego spaść głową w dół, po czym pobiec dalej jak gdyby nigdy nic. Nieważne czy duże czy małe, pandy swoim zachowaniem natychmiast wzbudzają powszechne rozbawienie i dlatego cały świat postanowił za wszelką cenę ratować je przed wyginięciem. Tylko jak to zrobić, jeśli pandy zapomniały o podstawowym prawie przetrwania gatunku – rozmnażaniu?

P1020712

Hua Mei urodzony w San Diego Zoo świetnie wdrapuje się na drzewa

P1020716

Schodzenie jednak wychodzi mu znacznie gorzej – tutaj zsunął się po gałęziach głową w dół…

P1020717

… lądując w końcu na ziemi

P1020687

Aport!

P1030523

I jeszcze parę fikołków!

Rozród pand od lat budzi zainteresowanie naukowców, gdyż różni się znacznie od fizjologii zwierząt domowych. Chęć do rozmnażania wykazują one tylko na wiosnę, przy czym samice zachodzą w dwu – trzydniową ruję tylko raz do roku. Oznacza to, że w pozostałe 363 dni są bezpłodne. Długość ciąży nie jest jednoznacznie określona, bo mieści się w szerokich ramach 95-160 dni (choć znany jest i przypadek ciąży trwającej aż 324 dni!). To dlatego, że u pand występuje zjawisko zwane opóźnioną implantacją. Oznacza to, że zapłodniona komórka jajowa przez 1,5-4 miesięcy „pływa” w drogach rodnych samicy, a dopiero po tym czasie implantuje się w ścianie macicy zaczynając dalszy podział i rozwój. Dlatego tak ciężko jest przewidzieć datę samego porodu , a także w ogóle zdiagnozować ciążę.

P1030105

Słodziak

P1020929

Pandy mają duże wybiegi i zawsze otwarte domki, gdyż są aktywne zarówno w dzień jak i w nocy

P1020997

yummy!

Zwykle rodzi się jedno młode późnym latem. Zdarzają się jednak bliźnięta, a nawet trojaczki. W naturze jednak matka wybiera najsilniejszego potomka porzucając pozostałe, gdyż nie jest w stanie zaopiekować się większą ilością potomstwa. W bazie naukowej, w której obecnie pracuję, opracowano skuteczną metodę, dzięki której możliwe jest odchowanie całego miotu. Rozwiązanie jest w gruncie rzeczy proste. Matka zajmuje się jednym z bliźniąt, podczas gdy weterynarze opiekują się drugim. Co kilka dni robią zamianę podrzucając matce pierwszą pandzię, a zabierając drugą. Zapewnia to optymalne warunki zwierzakom i równe szanse na start w dorosłość. Oba noworodki częściowo dorastają na naturalnym mleku matki jak i na mleku zastępczym.

P1030253

Maluchy w swoich przepychankach są bardzo nieporadne i robią to w jakby zwolnionym tempie

P1030137

Przedszkole

P1020764

P1020857

Uboga dieta bambusowa nie pozwala na zbytnie wydatkowanie energii w ciąży i laktacji, dlatego młode pandy są najmniejszymi noworodkami spośród wszystkich ssaków za wyjątkiem torbaczy i rosną bardzo wolno. Dojrzewają płciowo w wieku 5-7 lat, po czym wydają na świat własne potomstwo. W warunkach naturalnych zwykle jest to raz na dwa lata, jednak tutaj młode są odstawiane od matek wcześniej i dlatego samice mogą zachodzić w ciążę nawet co roku. Jednakże tylko 1/3 samców żyjących w niewoli ma zachowane zachowania płciowe. Dodam, że pandy wybierają sobie partnerów w szczególny sposób, co znaczy po prostu, iż nie wszystkie samice są atrakcyjne dla samców. Stąd liczne problemy w rozmnażaniu tych zwierząt w niewoli. Obecnie najskuteczniejszą metodą zapewniającą zapłodnienie w sytuacji, gdy nie dochodzi do naturalnego krycia, jest sztuczna inseminacja. Nasienie pobrane metodą elektroejakulacji jest odpowiednio selekcjonowane i następnie przechowywane w ciekłym azocie. W ten sposób może przetrwać wiele lat, co pozwala wykorzystać nasienie nawet od nieżyjących już samców i zapewnia odpowiednią pulę genetyczną, którą wymieniają się wszystkie współpracujące ze sobą ośrodki trzymające pandy. Czy te wszystkie działania zapewnią jednak przetrwanie gatunku? Pytanie to pozostaje bez odpowiedzi, gdyż nie jesteśmy w stanie zwiększyć liczby młodych rodzonych na wolności, a pandy, jak widać, niespecjalnie się przejmują swoim losem i czającą się groźbą całkowitego wyginięcia. Obecnie w rezerwacie Wolong prowadzi się „trening” małych pand mający przystosować je do życia w naturze. Póki co jednak wszelkie próby wypuszczenia zwierząt zakończyły się niepowodzeniem i szybką ich śmiercią.

P1030023

Jest leżaczek, jest bambus, jest cool!

P1020737

P1020907

Nie ma to jak popołudniowa drzemka, każdy to wie

P1030132

Jestem tutaj, ponieważ szczególnie interesuje mnie rozród gatunków zagrożonych i możliwości współczesnej medycyny, która może być dla nich ratunkiem. Okres luty – marzec to dopiero początek sezonu wśród pand, gdyż jego szczyt przypada raczej na miesiące marzec – kwiecień. Przygotowania ośrodka polegają na stałym monitorowaniu samic, co umożliwi w miarę szybkie rozpoznanie zbliżającej się rui. W związku z tym codziennie zbieram mocz, a następnie w świetnie wyposażonym laboratorium (sponsorowanym przez USA) badam poziom hormonów płciowych. Niekiedy dodatkowo robimy waginoskopię, czyli badanie błony śluzowej pochwy. Można to bez przeszkód wykonać przez kratki, pandy są świetnie wyszkolone i za jabłuszko lub marchewkę kładą się jak na stole ginekologicznym. Wszelkie zabiegi pokrywają się z obserwacją behawioru zwierząt, gdyż wykazują one szereg interesujących zachowań płciowych, o których jeszcze napiszę. Będę miała dużo szczęścia, jeśli uda mi się wziąć udział w inseminacji przed wyjazdem – teraz wszystko w rękach pandzioszków. Czekamy! 🙂

P1020642

Bifengxia (czyt. bi-fung-sia) Panda Base

P1020897

P1030412

P1020825

Szanghaj – Perła Orientu

Pierwsza gigantyczna metropolia, której ulicami miałam okazję się przechadzać. Z początku nie wiedziałam, co sądzić o tym mieście. Gdzie nie spojrzeć, piętrzyły się drapacze chmur obok 30 – piętrowych, starych bloków. Powybijane szyby, odrapane ściany i wiszące dosłownie wszędzie pranie raczej dawały przygnębiający obraz. Jednakże ulice były czyste, a zza rogu co chwilę wychylały się przeszklone, nowoczesne biurowce. Tak przywitał mnie Szanghaj, do którego, zupełnie przez przypadek, trafiłam w dniu bardzo ważnego dla mieszkańców Państwa Środka święta – Chińskiego Nowego Roku. Za kilka godzin miliony Azjatów miały obwieścić nadejście roku Węża, o czym przypominały pstrokato święcące ozdoby uliczne.

P1020134

Maglev – super szybka kolejka z lotniska do centrum miasta

Pierwszy mit obalony – Chińczycy wcale nie jedzą ciągle ryżu. Na ponad sto dań w restauracjach, rzadko która zawierała ten właśnie składnik. A przyznać muszę, że jedzenie pozytywnie mnie zaskoczyło i było wręcz wyśmienite. Dodam, że jestem raczej wybredna, ale jak tu się oprzeć krewetkom w herbacie i innym cudom, których znane mi słowa nie pozwalają opisać?

P1020139

kurczak z czymś zielonym

P1020141

krewetki w herbacie

P1020282

pierożki na parze z przeróżnym nadzieniem (moje ulubione to krewetkowe)

Skoro stanęłam na chińskiej ziemi akurat w „sylwestra”, postanowiłam więc oddać się energii miasta i wraz z nowymi przyjaciółmi, którzy gościli mnie w Szanghaju i swoimi radami ułatwili dalszą podróż po kraju, udaliśmy się na Bund, typowy punkt miasta kojarzony z pocztówek. Chociaż cała dygotałam z zimna, bo nie przygotowałam się na aż tak złą pogodę, to oniemiałam, kiedy padły na mnie te wszystkie wielkomiejskie światła. Z przodu nowoczesna dzielnica, za plecami zabytkowe budynki z klubami i pubami. Po spacerze wzdłuż rzeki postanowiliśmy doczekać północy w jednym z takich lokali. Był tam duży taras z pięknym widokiem, gdzie przez dwie godziny odliczaliśmy czas do magicznej godziny. I… nic. Nic! W tym roku rząd nie zorganizował pokazu fajerwerków. Nieco się rozczarowałam, ale okazało się, że Chińczycy są dosłownie piromanami i puszczali petardy wszędzie, gdzie tylko się dało. Bez ładu i składu, ale za to głośno, hucznie i kolorowo!

P1020146

P1020148W związku z Nowym Rokiem Chińczycy mają aż tydzień wolnego. Zjeżdżają wtedy do swoich rodzin na wielkie obżarstwo, podobnie jak my w święta Bożego Narodzenia. Z tym, że ich jest znacznie więcej, a w czasie wolnym od pracy uwielbiają zwiedzać własny kraj. O tym, co znaczy prawdziwy tłum, przekonałam się już drugiego dnia w Szanghaju, kiedy wybrałam się na starówkę. Efekt przeciskania się pomiędzy Azjatami idealnie oddaje porównanie do uczucia, gdy jest się w wirze wodnym w aquaparku. Nie trzeba za bardzo przebierać nogami, bo sam cię niesie, ale tylko w jednym kierunku, więc nie da się zawrócić i w ogóle bardzo ciężko z niego wyjść. Choć zdjęcia robiłam z trudem próbując wywalczyć odrobinę przestrzeni wokół siebie, to i tak zachwyciła mnie typowa dla tego państwa architektura. Jej piękno jeszcze bardziej eksponują zapalone nad uliczkami lampiony, które automatycznie włączają się po zmroku. Spacer po ogrodzie i tanie, świeże sushi pozwoliły mi chociaż na chwilę zaczerpnąć oddechu i odtajać od miejskiego gwaru.

P1020196

P1020214

P1020236

P1020272

P1020286

P1020313

P1020326

P1020345

Liczyłam skromnie, że wypad poza miasto da mi chwilę relaksu. Niestety, w Dzudziadziao, zwanym tutejszą Wenecją, okazało się, że tysiące Chińczyków wpadło na ten sam pomysł. Mimo to, rejs łodzią a’la gondolą i przechadzka po wąskich ścieżkach nad kanałami okazały się być warte zachodu, zwłaszcza, że udało mi się dotrzeć również do mniej uczęszczanych dróg. Sklepiki kusiły tandetnymi pamiątkami i choć niewielu było zagranicznych turystów, to jednak nie narzekały na brak klienteli. Im bardziej coś było kiczowate, tym chętniej Chińczycy sami to kupowali 🙂

P1020385

P1020377

P1020415

P1020449

P1020458Na koniec udałam się jeszcze do nowoczesnej dzielnicy, do której prowadzi około 5 – kilometrowa ulica z samymi ekskluzywnymi centrami handlowymi dla bardzo zamożnych (z naciskiem na bardzo). Wstąpiłam też do oceanarium, które choć może się pochwalić najdłuższym tunelem wewnątrz akwarium, to jednak poza tym nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Ostatni rzut okiem na Perłę Orientu i pora odlatywać. Kolejny przystanek to oddalone o 1600 km Chengdu w prowincji Syczuan.

P1020626

Indie- pierwsze wrażenia w Delhi.

Podobno w Indiach można się zakochać. Można. Z tym, że nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Moje pierwsze godziny po przylocie nie tylko przysporzyły sporych trudności w odnalezieniu się w tym ogromnym mieście, ale przy tym całe moje wyobrażenie o Indiach okazało się być zupełnie niewłaściwe i dalekie od tego, co zobaczyłam na miejscu. Wiedziałam, że jest bieda, że głód i żebracy na ulicy, słyszałam przecież o świętych krowach, o Gangesie, o śmieciach, brudzie i wszechobecnym smrodzie. A jednak natężenie tego wszystkiego, które uderzyło we mnie zaraz po wyjściu z lotniska, spowodowało, że zwątpiłam całkowicie w moje pojęcie indyjskiego świata. Postanowiłam zatem zapomnieć o wszystkim, co słyszałam i czytałam dotychczas na temat tego niesamowitego kraju. Chciałam sama poznać to miejsce- tak, jakbym była pierwszą osobą, która tu dotarła. Odrzuciłam więc wszelkie sugestie i zaczęłam od początku, nieświadoma zupełnie przygody, która już na mnie czekała.

Na lotnisku... jeszcze nieświadoma, co czeka mnie na zewnątrz 😉

W dwie godziny do Moskwy i siedem do Delhi- doleciałyśmy w sumie na drugi dzień. Trzeba doliczyć jeszcze pięć godzin czekania i snucia się na lotnisku przy przesiadce oraz kolejne pięć zmiany czasu. W sumie nie ukrywam, że kiedy już udało nam się dotrzeć, byłam równie podekscytowana nieznanym, co niezmiernie przy tym zmęczona. Piąta rano w Delhi- było jeszcze ciemno. I było też czuć już na wstępie odrażający odór- smród miasta. Nawet zgrabnie udało nam się ominąć naganiaczy, którzy na siłę chcieli prowadzić nas do swojej taksówki. Przeskakując dziesiątki śpiących na ziemi ludzi udało nam się przedostać na drugą stronę ulicy. Nie bardzo jeszcze wtedy wiedziałam, jak mam się tutaj zachowywać, z kim i jak rozmawiać. Trzymałam kurczowo przewodnik i mapę- jedyne wiarygodne w tym momencie źródło informacji. Niestety niewystarczające. Metoda „koniec języka za przewodnika” również nie zawsze okazywała się być skuteczna, gdyż Hindusi najzwyczajniej „robili nas w konia” i nierzadko podawali błędne informacje. W końcu jednak udało nam się dostać do autobusu, który PODOBNO jedzie tam, gdzie chciałyśmy się dostać, czyli na Main Bazaar Road. Władowałyśmy się zatem z naszymi plecakami i przez następną godzinę krążyłyśmy po mieście w autobusie, którym jechali sami Hindusi- sami faceci, którzy gapili się na nas z zaciekawieniem, ale bez najmniejszego nawet skrępowania. I tak zaczęła się moja przygoda.

Ulica jak z horroru.

Troszkę już przysypiałam, kiedy usłyszałam krzyki, że mamy wysiadać, bo jesteśmy na miejscu. Zdezorientowane wyskoczyłyśmy z autobusu na pustą, ciemną uliczkę. Żadnych nazw, żadnych ludzi- pusto i głucho. Niebawem jednak pojawił się jakże sympatyczny Pan w swoim kolorowym tuk tuku oferujący podwózkę. Wiedziałyśmy, że jesteśmy gdzieś niedaleko, ale nie miałyśmy pojęcia, dokąd iść, więc utargowałyśmy odpowiednią cenę i postanowiłyśmy skorzystać z propozycji. Do dziś w sumie  nie wiem, czy była to dobra decyzja. Chyba już tak jest, że każdy przybywający pierwszy raz do Indii ma swoją historię z Delhi. Ulica z hotelami wydaje się być ukryta wśród mnóstwa innych, gdzie ubodzy miejscowi tylko czyhają na nieświadomych turystów i zwodzą ich bez końca za każdym razem wyłudzając pieniądze. Raczej nie mogłyśmy uniknąć problemów.

Ludzie pozawijani w szmaty, leżący dosłownie wszędzie, nawet na środku ronda, to niestety codzienny widok w Indiach.

Kierowca zabrał nas w sumie wszędzie i nigdzie. Wszędzie, bo krążyliśmy bardzo długo i jakoś tak w kółko, że szybko straciłam orientację. Nigdzie, bo nie dojechałyśmy tam, gdzie chciałyśmy się dostać. Najpierw Hindus zawiózł nas na jeszcze węższą i bardziej mroczną uliczkę. Wówczas podbiegł ktoś do niego i zaczęli szybko za sobą rozmawiać. Wkrótce oznajmili nam, iż na Main Bazaar Rd odbywa się dzisiaj festiwal z okazji lokalnego święta. Spojrzałyśmy na pustą ulicę i zamglone, szare domostwa. Wiedziałyśmy, ze nas okłamują, ale niestety nie mogłyśmy nic na to poradzić- wciąż powtarzali swoją zmyśloną historyjkę. Co w takim wypadku robić? Zaproponowali nam „pomoc”- zawiozą nas do biura turystycznego, gdzie wybierzemy inny hotel. W dodatku Pan kierowca zaoferował, że zawiezie nas w wybrane miejsce po tej samej cenie, którą uprzednio ustaliliśmy. Zatem pojechaliśmy.

Main Bazaar Road!

Na miejscu szumnie zwane biuro turystyczne okazało się być starą budą z wypłowiałymi zdjęciami. Na ziemi spał właściciel, który natychmiast po przebudzeniu gorączkowo zapraszał nas do środka. Wiedziałyśmy już, że nie uzyskamy tu informacji, których szukamy i że to tylko błędne koło, dzięki któremu Hindusi nawzajem naganiają sobie klientów. Wcześniej po drodze mijaliśmy stację pociągów, a że była ona zaznaczona na naszej mapie, uznałyśmy to miejsce za dobry punkt uchwytu i poprosiłyśmy grzecznie kierowcę, żeby nas tam zabrał. Nięchętnie na to przystał, w dodatku oczywiście nie miał wydać nam reszty, więc w sumie zapłaciłyśmy dwa razy tyle, niż się należało. Co gorsza- niebawem się zorientowałyśmy, że wcale nie jesteśmy tam, gdzie chciałyśmy jechać- byłyśmy na stacji metra. Tak więc poszukiwania trzeba było zacząć od początku.

Można pokusić się o stwierdzenie, że w tym kraju psy, krowy, szczury i niestety również ludzie koegzystują obok siebie na ulicy w tragicznych wręcz warunkach.

Mapka przy metrze niewiele tłumaczyła, ludzie absolutnie nie byli pomocni, więc musiałyśmy liczyć tylko na siebie i intuicję, choć może był to raczej tylko ślepy los? W każdym bądź razie dość długo kluczyłyśmy wąskimi uliczkami. Zaczęło świtać, a miasto powoli budziło się do życia. Wszelkie schematy i mapy, które dostałyśmy w przydrożnym hotelu były zupełnie nieprzydatne- wszystko zostało obmyślone tak, żeby zbłąkany turysta nie trafił przypadkiem tam, gdzie chce. Cały plan polega na tym, że taki podróżnik musi skorzystać z „pomocy” miejscowych, za którą to „pomoc” oczywiście musi zapłacić. I to najlepiej kilka razy i o wiele za dużo. Tak to właśnie wygląda.

Święte mućki.

Po około godzinie błądzenia zupełnie przypadkiem trafiłyśmy na Main Bazaar Rd. Przez kolejne dwie szukałyśmy naszego hotelu. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ większość jest o podobnym standardzie, a cenę i tak trzeba wytargować, więc wystarczy się chwilę porozglądać i wybrać pierwszy lepszy. Nie było ciepłej wody, a w pokoju dało się czuć stęchlizną. Malutkie okienko wychodziło wprost na meczet, skąd dobiegały odgłosy modłów już z samego rana. To jednak nic w porównaniu z tym, co można było usłyszeć w łazience. Za ścianą mieszkali właśnie Hindusi, którzy nie wiem i nie chcę wiedzieć co wyprawiali w swojej toalecie- wystarczy, że musiałam słuchać odgłosów plucia, charchania, srania i rzygania (przepraszam za wulgarność, ale na prawdę nie można tego inaczej opisać). Niestety, trzeba było do tego przywyknąć, ponieważ beknięcie, tudzież inne zachowania uznawane w Europie za obrzydliwe, w Indiach absolutnie nie stoją w złym tonie. Na szczęście moja koleżanka miała ze sobą korki do uszu i na jeszcze większe szczęście miałyśmy też swoje prześcieradła. Chyba już nie będę opisywać, w jakim stanie była pościel w naszym hotelu… Wystarczy, że podsumuję, iż był to najgorszy hotel w jakim miałam okazję spać- ale przynajmniej za jedyne ok. 7 zł.

Widok z dachu- Delhi o zmierzchu.

Trudne początki wcale nie wróżyły ani niebezpieczeństw, ani tym bardziej nudy. Musiałyśmy po prostu nauczyć się funkcjonować w świecie, który rządzi się zupełnie innymi prawami, niż dotychczas nam znane. Przed nami cały miesiąc przygód przemieszanych skrajnymi doznaniami- od zachwytu, przez zdziwienie, aż po smutek i żal. Silne emocje towarzyszyły mi przez całą podróż- nie byłam w stanie zobojętnieć na to, co spotykałam niemal za każdym rogiem ulicy.

Podobno Indie zmieniają ludzi. Zmieniają.

%d blogerów lubi to: