Wycieczka zaczęła się w nieciekawym, sennym miasteczku Uyuni, do którego dojechaliśmy autobusem szutrówką z La Paz. Takie pojęcie jak „infrastruktura drogowa” zdecydowanie jeszcze nie dotarło w ten rejon świata. Cała noc jazdy po drobnych wybojach (łącznie 18 godzin) , chyba tylko po to, żebym rano poobijana i skołowana nie umiała się targować z przewodnikiem. Na szczęście doszliśmy do porozumienia i już po paru godzinach pobudzona widokami z pędzącego jeepa poczułam nawrót sił i energii. Pierwszy przystanek – cmentarzysko pociągów – kupa złomu pośrodku niczego.

Okej, trochę mnie fantazja poniosła, ale kto nie marzył, żeby poskakać po pociągach jak prawdziwi westernowcy?
Dalej było tylko piękniej. Sceneria zmieniała się jak w filmie przyrodniczym, jeep nabierał prędkości. Wreszcie zrobiło się całkiem biało. I choć śnieg na tej wysokości nie byłby niczym dziwnym, tym razem było to coś innego. Wszędzie pod nami i dookoła bielą skrzyła się sól. Największe solnisko świata – Salar de Uyuni – jest jednocześnie jedynym takim płaskim obszarem na Ziemi – powierzchnia równa niemalże województwu świętokrzyskiemu o różnicy wzniesień zaledwie 41 cm!
Usiedliśmy na „drodze” – ja, Andrzej, dwie Szwedki, Japończyk, Hiszpan i nasz przewodnik, starszy dziadzio, który nie mówił po angielsku. Zjedliśmy prowiant podziwiając bezkresny horyzont i solne kopczyki, przy których pracowali Boliwijczycy. Było mi zimno i gorąco jednocześnie – promienie słońca odbijały się od solnej tafli wyciskając pot i mrużąc moje oczy, z drugiej strony zimny wiatr przeszywał mnie chłodem i kazał dopinać kurtkę. Czapka to obowiązkowy ekwipunek na Salar, najlepiej taka z indiańskimi wzorami – mam swoją do dziś i noszę również po Warszawie 🙂
Trudno było mi oderwać wzrok od tamtych widoków. Robiłam to tylko dlatego, że wiedziałam, że czekają na mnie coraz większe zaskoczenia. Coraz głośniejsze achy i ochy. Po co lecieć na Księżyc, skoro można wybrać się do Boliwii? – myślałam, siedząc pod kaktusem na wyspie niegdyś otoczonej jeziorem, po którym dziś pozostała już tylko sól. Fotografując ujrzałam w obiektywie dwie alpaki pasące się w oddali na skrawku szarożółtych traw. Skąd się tam wzięły? – nie miałam pojęcia – jak okiem sięgnąć dookoła nie było nic, tylko biel soli i błękit nieba oddzielone cienką kreską horyzontu.
Pierwszy nocleg był jeszcze przyzwoity. Mieliśmy nawet prysznic do dyspozycji, ale ze względu na wyłącznie zimną wodę i lodowatą temperaturę otoczenia spasowałam po samym umyciu stóp. Hotel pośrodku wielkiego pustkowia zbudowany był, a jakżeby inaczej, z soli. Ściany, stoły, łóżka – wyłącznie z białego kruszcu. Drugiej nocy przemarznięci trafiliśmy do nory, gdzie nawet skorzystanie z toalety było wyczynem, gdyż drzwi się nie domykały lub wcale ich nie było, a smród… jak to smród. Na pewno nie byliśmy tam pierwszą wycieczką. Trzeciej nocy natomiast czekało nas kolejne 18 godzin telepania po wybojach drogi powrotnej. To był bardzo wyczerpujący wypad, ale kto by myślał o takich drobnych niedogodnościach, gdy za oknem tyle się działo?
Najbardziej fascynowały mnie laguny – niebieskie, zielone, czerwone, uwodziły dyskretnie zaczepiając odbiciami promieni słońca. Przyciągały stada rozgadanych flamingów. Błyszczały na tle ośnieżonych szczytów wulkanów. Niektóre romantycznie parowały za sprawą podziemnych, gorących źródeł. Wszystkie olśniewały, zapierały dech w piersiach. Gdybym mogła tam wrócić i samodzielnie zaplanować trasę, spędziłabym po jednym dniu nad każdym z nich. Natura jest prawdziwą artystką, wobec której padam na kolana.
Jak zwykle mało mi było czasu na Salarze. Dymiące gejzery niebezpiecznie bulgotały, wiatr urywał głowę, a słońce dawało popalić. Pod koniec podróży zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki „cywilizacji” – senne wioski, gdzie lamy przechadzały się leniwie po pustych boiskach. Podobno w porze deszczowej powierzchnia solniska tworzy ogromne lustro, w którym niebo i ziemia zlewa się w całość. To znaczy, że już wiem, kiedy wrócę do Uyuni.