Biwak po afrykańsku

Na mojej podróżniczej liście marzeń znajduje się cały świat. Są jednak miejsca, którym nadałam priorytet z wykrzyknikiem. Jedno z nich mogę już odkreślić – to Delta Okavango w Botswanie, kraina dzikich zwierząt, afrykańskich wiosek i największe takie rozlewisko świata. Zostawiłam ją sobie na deser, jako ostatnią atrakcję tej podróży. I choć miałam tam chwile zwątpienia, kiedy natychmiast chciałam znaleźć się w domu, to teraz tylko uśmiecham się i odpływam we wspomnieniach na samą myśl o tym niezwykłym zakątku. Tam poczułam, że żyję. Żyję w świecie, który jest niewyobrażalnie piękny.

Delta Okavango w Botswanie

Delta Okavango w Botswanie

Ostatnie śniadanie przed wyjazdem musiało być bardzo syte, więc zjadłam tyle, ile mogłam. Wiedziałam, że następne trzy dni będę musiała przetrwać wyłącznie na tym, co mam w plecaku. Zapakowałam jedynie to, co nie zepsuje się przy 40 stopniach i będzie się nadawało do spożycia w stanie surowym lub po podgrzaniu na ognisku. Wzięłam więc suche bułki, ryż, parę ziemniaków, puszki z sosem oraz kilka z owocami i jabłka. Prócz tego 10 litrów wody i przenośna lodówka, która co prawda nie dawała rady temperaturom otoczenia i wcale nie chłodziła, ale przynajmniej chroniła przed przegrzaniem. Jako wyprawkę dostałam również garnek, łyżkę i widelec. Zabrałam też szczoteczkę do zębów, pastę i szczotkę do włosów. Więcej nie zmieściłoby się do mokoro – tradycyjnej, drewnianej łodzi, którą od lat poruszają się mieszkańcy tamtejszych wiosek.

P1120937

Przygoda rozpoczęła się w jednej z niewielkich wiosek na obrzeżach delty. Tam poznaliśmy naszego przewodnika. Jayzee uprzedził nas, że zna angielski tylko na tyle, na ile sam się nauczył, gdyż nigdy nie chodził do szkoły. Nie umiał pisać ani czytać. Ukończył jedynie miesięczny kurs przewodnika. I znał swój busz jak własny dom. Bo to był jego dom. Wioska składała się z kilku chatek ulepionych z gliny na rusztowaniu ze zużytych puszek i butelek. Kiedy Jayzee się pakował, my poznawaliśmy jego rodzinę, a Andrzej dał się wciągnąć w grę w piłkę z jednym z dzieciaków. Widać sprawiło mu to ogromną radość, bo popisywał się przed nami sztuczkami. Gdy nasz przewodnik znów się pojawił, byłam mocno zdziwiona – młody chłopak w podartych jeansach i plastikowych klapeczkach z podartym namiotem w jednej ręce i małą siatką w drugiej. Spojrzałam na mój bądź co bądź wypchany do granic możliwości plecak i zapytałam, czy jest już gotowy. Nie, musimy jeszcze skoczyć na moment do sklepu – odpowiedział. Rozpoczęliśmy wędrówkę przez piach pośród skromnych domostw, którym przyglądałam się z nieskrywaną ciekawością. Szumnie zwany wiejski sklep okazał się być blaszaną budą z dosłownie trzema półkami, na których widniało może z dziesięć artykułów na sprzedaż. Jayzee poprosił o sok i zapałki, po czym oświadczył, że jest już gotowy na wycieczkę i zaprowadził nas do swojej łodzi.

Wioska, w której mieszka Jayzee

Wioska, w której mieszka Jayzee

Przewodnik długim kijem odepchnął się od brzegu i odpłynęliśmy na krystaliczne wody Delty Okavango. Słońce łagodnie koiło i obciążało powieki, które same się zamykały. Zanurzyłam dłonie w chłodnej wodzie, która przynosiła orzeźwienie. Sunęliśmy cicho pomiędzy zaroślami i liliami wodnymi, gdzieniegdzie tylko obsranymi przez hipopotamy. Niektóre ślady były całkiem świeże, ale postanowiłam na razie się tym nie przejmować i zaufać doświadczeniu Jayzee, który prowadził nas na jedną z maleńkich wysepek delty. Tam rozłożyliśmy nasze namioty i rozpaliliśmy ognisko. Byliśmy całkiem sami, z dala od cywilizacji, w świecie, gdzie królują zwierzęta. Wieczorem mieliśmy wyruszyć na pierwszy bush walk, czyli mówiąc po naszemu – na spacer.

Kąpiel w Okavango

Kąpiel w Okavango

Miałam ze sobą tylko jedną parę spodni i dwie koszulki w kolorach ziemi, gdyż jaskrawe barwy mogłyby zwracać uwagę zwierząt. 18 wieczór, z aparatem w jednej ręce i butelką wody w drugiej wsiadłam do mokoro, którym w parę minut dotarliśmy na drugi brzeg. Najpierw Jayzee pouczył nas o zasadach bezpieczeństwa i reagowania w sytuacji, gdybyśmy na przykład spotkali lamparta. Zdziwiona zapytałam, czy przypadkiem nie zapomniał broni. Otóż nie. Przyzwyczaiłam się już, że w RPA podczas pieszych wycieczek po parku przewodnik zawsze ma ze sobą broń. W razie zagrożenia prędzej będzie strzelał w powietrze próbując odstraszyć zwierzę, ale sam ciężar strzelby na ramieniu dawał ogromne poczucie bezpieczeństwa. W Botswanie było inaczej. To my byliśmy gośćmi i musieliśmy zgodzić się na warunki, jakie dyktowała przyroda, zdani na jej łaskę lub niełaskę. Oraz doświadczenie Jayzee, który wychował się w buszu. Doskonale odnajdywał tropy hien i lwów, wyczuwał zapach padliny i znak krążących nad nami sępów, które zdradzały obecność drapieżników. Wtedy zmienialiśmy kierunek o 180 stopni i szliśmy w inną stronę. Zwierzęta z natury omijają ludzi, więc nie wchodząc im w paradę mieliśmy być bezpieczni. Podobno.

P1120814

Stado antylop gnu

Widziałam za to brykające zebry przy zachodzącym słońcu, galopujące żyrafy, które bacznie nam się przyglądały, leniwe hipki, wielkie stada gnu i innych antylop oraz wszechobecne słonie. Podczas jednego ze spacerów wycieńczona od 4-godzinnego marszu i uporczywego upału słaniałam się powoli za Jayzee. Kierowaliśmy się już do łodzi, kiedy około pół kilometra przed nami dostrzegliśmy stado słoni, które spokojnie się pasły. Uznałam to za dobrą okazję na krótki odpoczynek i wyjęłam aparat. Ustawiając go do zdjęcia zauważyłam, że mój obiekt fotograficzny zaczyna się powiększać. Spojrzałam przed siebie i zdębiałam. Całe stado ruszyło pełnym galopem prosto na nas! Zerwałam się do ucieczki, ale tylko wbiegłam na przewodnika, który wciąż szedł spokojnym krokiem przed siebie. Kiedy słonie były już niebezpiecznie blisko, w końcu i on przyspieszył lekkim truchtem odbijając w przeciwną stronę. W ten sposób zamiast uciekać, wyminęliśmy się ze słoniami znikając im z pola widzenia. Te zaś zatrzymały się w miejscu, gdzie poprzednio staliśmy i kontynuowały swoje drugie śniadanie. Podobno panikę miałam wymalowaną na twarzy. Uffff…

P1120807

P1120787

Takich pieszych wędrówek odbyliśmy z Jayzee wiele. Każdego ranka i każdego wieczora uczyłam się tropienia zwierząt i podziwiałam je z ukrycia. Przewodnik tylko pytał się, co chciałabym tym razem zobaczyć. – Zebry! A teraz żyrafy! W galopie! – odpowiadałam. Chłopak miał genialny wzrok i intuicję. Wystarczało mu 20 minut, po czym odpowiadał – Patrz, tam są. I faktycznie, gdzieś niemal na horyzoncie pośród drzew dały się dostrzec długoszyje piękności. Kolejną godzinę podchodziliśmy do nich, następne pół robiłam im zdjęcia i patrzyłam z zachwytem. Co teraz chcesz zobaczyć, Madame? – spytał Jayzee, gdy znudzone nami żyrafi odbiegły. Chciałabym igłę jeżozwierza na pamiątkę – odparłam trochę bez przemyślenia. Odpowiedź przewodnika była taka jak zawsze – Okej. Parę minut później odnalazł norę zwierza, a nieopodal w wysokiej trawie biało – czarną igłę. Byłam pod wrażeniem.

P1120841

Jestem pewna, iż gdybym poprosiła Jayzee, żeby pokazał mi lwa, nie stanowiłoby to dla niego problemu. Zwłaszcza, że pierwszej nocy wyraźnie słyszałam wyjące hieny, a tam gdzie są hieny, na pewno można spotkać i lwy. Upewniłam się o ich obecności, gdy wracaliśmy z jednego z wieczornych spacerów. Byliśmy już blisko łodzi, kiedy przewodnik zatrzymał się i pokazał mi wyraźny ślad odbity w piasku. Wielka łapa, cztery palce. Nawet ja nie miałabym problemu, żeby zidentyfikować trop. Jakiś samiec musiał przechodzić dokładnie tą samą ścieżką, którą szliśmy raptem dwie godziny wcześniej! Było już dawno po zachodzie słońca i zbliżał się czas aktywności drapieżników, więc odetchnęłam z ulgą, gdy tylko znaleźliśmy się w mokoro.

Trop lwa

Trop lwa

W ciągu dnia upał był tak męczący, że całymi popołudniami wylegiwaliśmy się w cieniu odpoczywając od nicnierobienia. Czasem poczytało się książkę, popływało w chłodnej rzece (bacząc jednak na hipki i krokodyle), czasem razem z Jayzee zasypywaliśmy się nawzajem pytaniami ciekawi swoich światów. Po wieczornym spacerze rozpalaliśmy ognisko i pichciliśmy kolację. Niebo skrzyło się milionem gwiazd, których było tak dużo, że patrząc przed siebie miałam wrażenie, że widzę okrągłość Ziemi. Wreszcie myliśmy zęby w rzece i rozchodziliśmy się do swoich namiotów. Ja pełna wrażeń szybko zasypiałam, a Jayzee czuwał i doglądał ogniska przez całą noc. Pierwsza, prócz paru hien na sąsiednich wyspach, była bardzo spokojna. Przywykłam do ich wycia już podczas praktyk w Krugerze, więc spałam jak suseł. Drugiej nocy obudziło mnie… bulgotanie. Potem coś przebiegło tuż obok mojego namiotu. Spokojnie – pomyślałam – to pewnie tylko pawiany się wygłupiają. Spróbowałam zasnąć ponownie, ale tym razem usłyszałam spadającą sporych rozmiarów gałąź. Później jakieś szelesty, hałasy i znów cisza. Wtem rozległ się ryk i przeszył mnie dreszcz. Po chwili odpowiedział mu drugi, jeszcze potężniejszy. Skuliłam się ze strachu w swoim namiocie i leżałam nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy buszu i próbując ocenić odległość. Zamarłam jak posąg, a w głowie przelatywały mi czarno-białe scenariusze. Naszą jedyną bronią był ogień, nie miałam nawet zasięgu w telefonie. Trwałam tak dobrą godzinę wychwytując wszelkie odgłosy, gdy okazało się, że może być jeszcze gorzej. Zachciało mi się siku. Ciąg dalszy przemilczę…

Nasz przewodnik gotuje pap - typowo afrykański posiłek

Nasz przewodnik gotuje pap – typowo afrykański posiłek. Za łyżkę służy ostrugana gałąź. Jedliśmy zaś palcami.

Rano okazało się, że lwy upolowały tamtej nocy osiołka, a ich porykiwania niosły się ze sporej odległości. Przyczyną mojej nieprzespanej nocy były natomiast… słonie! Naliczyliśmy około 10 samców, które odwiedziły nasze obozowisko i zajadały się zaledwie parę metrów od mojego namiotu! To się nazywa nieoczekiwany gość 🙂 Kocham Afrykę!

P1120859

Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi - Okavango!

Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi – Okavango!

Afryka z lotu ptaka

Akcja przeprowadzki nosorożców, o której pisałam w poprzednim poście, nie ukrywając, była bardzo kosztownym przedsięwzięciem. Jej realizacja byłaby trudna bez wsparcia osób postronnych. Nie wiem, w jakim stopniu dokłada się do tego południowoafrykański rząd, ale sporą część wydatków pokrywali… turyści. Zamożni przedsiębiorcy, którzy mieli ochotę wyskoczyć na weekend i przeżyć przygodę, mogli towarzyszyć nam w akcji i robić zdjęcia. Oczywiście za sporą opłatą. Natomiast ci jeszcze bogatsi podglądali nas z powietrza. Z przodu helikoptera siedział pilot i weterynarz, który wychylał się niebezpiecznie, gdy obierał cel. Za nimi natomiast były jeszcze 4 miejsca dla pasażerów, zawsze zajęte. Nawet nie wiem, ile kosztowała taka przyjemność, ale zważywszy, że zwykłe safari helikopterem, który tylko zatoczy kółko nad parkiem, kosztuje około 1500 zł za 15 minut, to sądzę, że naprawdę sporo.

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Helikopter i dwa nosorożce już trafione strzałką

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Pomagam wciągać nosorożca do konteneru, w którym pojedzie do nowego parku

Znów jednak dopisało mi szczęście. Jednego dnia były dwa wolne miejsca w helikopterze i dr Buss zaproponował, że razem z drugą studentką Jo możemy lecieć razem z nim. Może to śmieszne, ale z podniecenia nie mogłam zasnąć pół nocy! 🙂

Tuż przed startem :)

Tuż przed startem 🙂

Podczas gdy cała reszta musiała się wcześnie zrywać z łóżek i o 3 rano cały sznur samochodów terenowych oraz ciężarówek przetaczał się przez busz, ja mogłam się wreszcie wyspać i wyruszyć dopiero w ostatniej chwili. Razem z doktorem pojechaliśmy na małe lotnisko w Krugerze, gdzie już czekał na nas kolorowy helikopter i jego pilot. Zajęłam miejsce z przodu i przeszedł mnie dreszczyk emocji, gdy tylko zaczęliśmy wznosić się w powietrze wykonując przy tym ostry skręt i przechylając się prawie o 90 stopni.

Lecimy!

Lecimy!

P1110754

5 rano, słońce dopiero wschodziło rozświetlając sawannę swoją ognisto – czerwoną poświatą. Nie wiem, czy znajdę takie słowa, które oddadzą piękno tamtych widoków, wspaniałych przeżyć. Okna w helikopterze były mocno porysowane i matowe, więc zdjęcia nie wyszły najlepiej. Jednak… po raz pierwszy słonie wydały mi się małe, gdy całe stado przepłoszone rozbiegło się tuż pod nami. Tylko jeden wielki samiec pozostał niewzruszony i spoglądał w górę unosząc swoje potężne kły, zupełnie jakby chciał dać nam do zrozumienia, że on jest tu szefem i dba o bezpieczeństwo swoich krewnych. Dalej stado antylop gnu i zebr galopowało ile sił przez busz. Wystające ponad korony drzew antenki to żyrafy, które również przestraszyły się hałasu śmigieł. Słońce wyszło wreszcie zza horyzontu. Wylądowaliśmy, koniec wycieczki. Trzeba było wracać do pracy i złapać kilka nosorożców.

Dzień dobry

Dzień dobry

Przygarnij nosorożca! Potrzebny pilnie bezpieczny dom

Pisałam rok temu podczas pierwszej wyprawy do RPA o tragedii, która dotknęła spotkane przeze mnie nosorożce. Zupełnym przypadkiem parę tygodni później miałam okazję opiekować się małym „noskiem”, którego matkę spotkał podobny los, z tym, że ona nie przeżyła ataku i maluch musiał trafić do sierocińca. Wróciłam do tych wspomnień i okazuje się, że pisałam wtedy, iż około 400 nosorożców ginie rocznie z rąk kłusowników, aby wylądować na azjatyckich rynkach. Byłam tam w lutym 2012, a więc raptem półtora roku temu. To straszne, jak zmieniły się statystyki przez ten krótki czas. Tylko w tym roku (a mamy dopiero początek listopada), tylko w Parku Krugera bestialsko zamordowano ponad 700 nosorożców! To znaczy, że codziennie giną średnio 2-3 z nich. Rodzi się znacznie mniej, bo młode pozostaje u boki matki nawet do 3-4 lat. W dzisiejszych czasach ma jednakże coraz mniejsze szanse na przetrwanie – może zginąć jeszcze zanim zdąży mu wyrosnąć porządny róg. Nie mieści mi się to w głowie.

Afryka bez nosorożców byłaby tak samo przykra, jak bez słoni, lwów czy lampartów. To dzikie zwierzęta czynią ją tak niezwykłą na tle reszty świata.

Afryka bez nosorożców byłaby tak samo przykra, jak bez słoni, lwów czy lampartów. To dzikie zwierzęta czynią ją tak niezwykłym kontynentem.

Tym bardziej mogę powiedzieć, że był to zaszczyt pracować z tak niezwykłymi stworzeniami. Tylko od nas zależy czy nosorożce przetrwają, czy też przejdą do legend, dlatego z wielkim zapałem podeszłam do akcji „przeprowadzki”. Park Narodowy Krugera to ponad 2 mln hektarów powierzchni, na której toczy się codzienne życie tysięcy zwierząt. O ile kłusownicy są doskonale uzbrojeni w sprzęt militarny, o tyle strażnicy parku już nieszczególnie, dlatego skuteczne monitorowanie tak dużego obszaru jest, jak udowadniają liczby, praktycznie niemożliwe. Przynajmniej nie z tak słabym wyposażeniem. Jednakże RPA to nie jeden, a dziesiątki parków, z których większość to prywatne tereny, które nie bez powodu przyciągają turystów z całego świata. Są znacznie mniejsze, ale przez to bezpieczniejsze dla żyjących tam zwierząt. Dlatego właśnie częściowo przenosi się je z nadzieją na zapewnienie im spokojnej oazy, gdzie szanse na tragiczny koniec maleją, choć oczywiście wciąż istnieją.

Róg nosorożca to już nie tylko element chińskich wierzeń w jego leczniczą moc. Ostatnio coraz częściej to też modny "narkotyk" na imprezach azjatyckich milionerów i ekskluzywne remedium na... kaca.

Róg nosorożca to już nie tylko element chińskich wierzeń w jego leczniczą moc. Ostatnio coraz częściej to też modny „narkotyk” na imprezach azjatyckich milionerów i ekskluzywne remedium na… kaca.

W pięć dni mieliśmy przetransportować 30 nosorożców do innych parków. Pamiętam, że na początku okropnie się stresowałam, ale pod koniec tygodnia nabrałam już wprawy i czułam się pewnie. W akcję zaangażowanych było około 30 osób. Zaczynaliśmy bardzo wcześnie, bo około 3 nad ranem. Dom, w którym mieszkałam, był ogrodzony i choć do weterynarzy miałam raptem około 100 metrów od bramy, to o tej porze nawet tak krótki odcinek musiałam pokonać samochodem. W okolicy kręciło się mnóstwo hien, które ujadały przez całą noc, a niedawno lampart zostawił zwłoki upolowanej antylopy w okolicy, więc nie były to przesadne środki ostrożności. Na miejscu pomagałam załadować cały ekwipunek weterynaryjny i wskakiwałam na pakę pick’upa. Było jeszcze zimno, więc otulona w jedyną bluzę i kurtkę, jaką zabrałam do Afryki (kto by się spodziewał, że będą potrzebne?), mknęłam razem z resztą ekipy przez ciemny busz. Niekiedy z drzemki wyrywało mnie ostre hamowanie, które znaczyło, że mamy gości. Raz stado bawołów akurat przechodziło na drugą stronę, to likaony zajęte swoimi sprawami przebiegły przed maską, innym razem zaś trzy dorosłe lwice niechętnie ustąpiły nam drogi. Jechaliśmy dalej. Dopiero, gdy znad rozwianej roślinności ukazywał się helikopter, hałas jego śmigieł sygnalizował, że jesteśmy na miejscu.

Ekipa gotowa do akcji!

Ekipa gotowa do akcji!

Wtedy wszystko nabierało tempa. Ludzie wyskakiwali z aut chwytając liny, pudła z lekami, kubły z wodą, ręczniki i inne „przybory” do łapania nosorożców. Każdy miał swoje zadanie do wykonania: jedni dbali, żeby zwierzę się nie przegrzało, inni wwiercali mikroczipy do rogu. Ja miałam za zadanie jak najszybciej zebrać wszystkie próbki, które po powrocie analizowałam w laboratorium, a więc włosy, tkankę z ucha, krew, kał i kleszcze. Monitorowałam funkcje życiowe znieczulonych zwierząt i podawałam środek odwracający działanie anestetyków. Matki były przenoszone razem ze swoim potomstwem, więc niekiedy musiałam obsługiwać dwóch pacjentów na raz, ale byłam członkiem doświadczonego zespołu, więc mogłam zawsze liczyć na czyjeś wsparcie. Ależ to były emocje!

Pobieram krew - musiałam napełnić aż 12 probówek. Na uchu prościej było trafić w naczynie, na nodze za to lepsze ciśnienie pozwalało szybciej napełnić probówki, ale żyły trzeba było szukać "po omacku".

Pobieram krew – musiałam napełnić aż 12 probówek.

Zbieram kleszcze

Zbieram kleszcze

Mama z małym

Mama z małym

Pobieram kał

Pobieram kał

Aby przebić igłą tak grubą skórę musiałam używać obu rąk.

Aby przebić igłą tak grubą skórę musiałam używać obu rąk.

Weterynarz, który znieczulał nosorożce, strzelał do nich z helikoptera bardzo silnym środkiem zwanym etorfiną (M99) – opioidem o mocy morfiny razy tysiąc. Nawet jedna kropla tego leku przypadkowo rozlana na skórę jest w stanie zabić człowieka (o ile w porę nie poda się antidotum), więc trzeba było się z nim obchodzić ze szczególną ostrożnością. Ja wolałam trzymać się z daleka, ponieważ nie ufam sobie jeszcze na tyle, żeby brać do rąk tak niebezpieczną substancję. Jednakże dla miejscowych weterynarzy to codzienność, które nie wywiera już żadnego wrażenia. Dr Buss nawet nabierał lek bez rękawiczek twierdząc, że z gołymi rękami zwiększa swoją czujność. Cóż… każdy ma swoje metody. Kiedy spytałam go, czy zdarzyło mu się kiedykolwiek rozlać M99 na siebie, ze stoickim spokojem odparł, że owszem tak, kiedy nabierał lek w trakcie lotu helikopterem, którym nagle zatrzęsło. W ogóle to wszyscy weterynarze dzikich zwierząt, których zna, przeżyli podobne zagrożenie. Ja jednak wolałam nie ryzykować.

Strzałka ze środkiem znieczulającym

Specjalna strzykawka ze środkiem znieczulającym

Okazało się, że moje chcenie w rzeczywistości niekoniecznie mogło mieć jakiekolwiek znaczenie. Kiedy grupa ludzi próbowała przewrócić jednego z nosorożców na drugą stronę, bez namysłu podbiegłam z pomocą. Pchałam ile sił, nie patrząc na to, że miałam zakrwawione ręce – przecież i tak byłam już cała brudna – pomyślałam. Kiedy wreszcie udało nam się obrócić ciężkie zwierzę, uderzyła we mnie paraliżująca myśl: dotykałam nosorożca w okolicy zadu, dokładnie tam, gdzie przed chwilą była strzałka z etorfiną, a krew na moich rękach pochodzi z rany postrzałowej. Teoretycznie więc może być tam śladowa ilość leku, który nie zdążył się wchłonąć. Nawet taka mała ilość może być dla mnie śmiertelnie niebezpieczna. Spojrzałam z trwogą na Dr Buss’a i chyba miałam bardzo przerażoną minę, bo nie musiałam nic mówić, żeby załapał, co chodzi mi po głowie. Zapytał jak się czuję, kazał mi obmyć ręce ciepłą wodą i stwierdził, że powinno być „okej”. Nie uspokoiło mnie to i przez najbliższe dziesięć minut analizowałam, czy czuję się słabo i jakoś tak dziwnie, bo jednak coś się dzieje, czy po prostu jest to efekt stresu (a nawet paniki). Minęło pół godziny i… nic. Żyłam, czułam się świetnie. Chwilowe wątpliwości zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Stwierdziłam w duchu, że mimo wszystko nadal chcę być weterynarzem dzikich zwierząt. Jak to mówią, jest ryzyko, jest zabawa.

DSCN2166

Randka z hieną

Dwudziesta wieczór, zaraz po zachodzie słońca, w delikatnym świetle reflektorów, przy afrykańskiej muzyce, która aż prosiła o pokuszenie i nieodwracalnie przyciągała prowokując do grzechu, rozległ się… głupkowaty śmiech. Za nim podążył odurzający smród. Wytężyłam wzrok, próbując ustalić źródło dźwięków, które zagłuszył ryk konającego bawołu. To właśnie ta melodia podnosiła ciśnienie w tętniących rządzą mordu naczyniach nadchodzących ofiar całej tej zasadzki. A ten słodki zapaszek świeżej padliny… nie mogły się powstrzymać, choć wyraźnie czuły, że coś jest nie tak. Zagrano im więc inną muzykę, dodając odwagi do ostatecznego skoku – tym razem busz przeszył rozdzierający krzyk zarzynanych guźców. Sąsiedzi nie spali tej nocy, to pewne. Kilka cieni przemknęło koło mnie i zniknęło w zaroślach. Coś poruszyło się za mną – odwróciłam się na pięcie, ale jedyne, co naprawdę mogłam zobaczyć, to ciemności, wszystko inne podsuwała mocno podsycona wyobraźnia, która dawała popis jak nigdy dotąd. Słyszałam jednak jak się nawołują, jak podchodzą coraz bliżej. Czasem udało się zobaczyć jedną czy dwie w świetle latarki, ale to je natychmiast płoszyło. Gdy nadszedł odpowiedni moment, wtedy nastąpił strzał! Po nim nastała cisza.

DSCN1818

Wyskoczyłam z pick up’a, pociągając za sobą nosze i zaczęłam targać je przez krzaki. Z widocznością było słabo, więc pokaleczyłam sobie nogi przeciskając się między krzakami – jednak krótkie spodenki na randkę z hieną to kiepski pomysł. Serce waliło mi z emocji; wreszcie to było to, na co tak długo czekałam – pierwsza prawdziwa akcja w Afryce, w której mogłam brać czynny udział. Parę minut szukałam hieny, która zdążyła odbiec spory kawałek w głąb buszu, zanim powalił ją z nóg środek znieczulający. Strzałka z różowym kłębuszkiem wystawała z uda – to był idealny strzał. Choć hiena wyglądała na jeszcze młodą, to musiałam się sporo wysilić, żeby przenieść ją na nosze. Niedopasowana czołówka spadała mi na nos tym częściej, im bardziej się spieszyłam. Dokładnie tej samej przynęty, czyli padliny i dźwięków, używa się do złapania lwów, więc mogły być gdzieś w pobliżu, a ta świadomość nie dodawała mi pewności. Kiedy w końcu przeniosłam delikatnie pierwszą pacjentkę (w zasadzie to przeciągnęłam za nogę po ziemi) na nosze, akurat podbiegli pozostali członkowie ekipy i ktoś pomógł mi donieść ją do samochodu. Przecisnęliśmy się z powrotem przez gęsty, kłujący busz i wtedy zdjęłam latarkę z głowy chcąc oświetlić drogę. Serce skoczyło mi wówczas do gardła – oto przede mną kolejna hiena szła dokładnie w moim kierunku! Kiedy oślepiłam ją światłem z czołówki przystanęła, a ja miałam ochotę zrobić to samo, ale osoba z tyłu niosąca ze mną nosze wypchnęła mnie do przodu. Chcąc nie chcąc, musiałam kontynuować drogę do auta, które, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się być już bardzo blisko.

DSCN1796

Pierwsza hiena, którą udało się złapać

Wtargaliśmy uśpioną hienę na pakę samochodu. Wskoczyłam obok i sprawdziłam funkcje życiowe – tętno i oddechy w normie. Może mało kto się ze mną zgodzi, ale rany! jakaż ona była piękna. I dzika. Ta sierść, masywne szczęki, potężne łapy, cuchnący oddech… Miałam przed sobą wyłączoną ze świadomości hienę i ochotę, by zajrzeć w każdą dziurkę, pomacać każdy jej centymetr kwadratowy – takie zboczenie zawodowe, przed którym postanowiłam się nie powstrzymywać. W końcu nie codziennie można sobie pobadać hienę, a każda okazja jest dobra, żeby się uczyć i zdobywać doświadczenie. Zaaferowana zauważyłam, że jedno udo zwierzęcia jest jakby cieńsze. Wkrótce jednak ruszyliśmy szukać następnych hien i w trakcie jazdy za bardzo trzęsło samochodem, żebym mogła kontynuować moje „badanie”. Wkrótce też ponownie rozległ się krzyk guźców z wielkiego głośnika nad moją głową, więc stetoskop też musiałam odłożyć na bok.

Pierwszy raz osłuchuję hienę.

W sumie złapaliśmy trzy hieny. Razem z Tiną i Jo – pozostałymi studentkami, które tak jak ja odbywały praktyki – miałyśmy akurat po jednym pacjencie do monitorowania. Kiedy już dojeżdżaliśmy do bazy, dwie hieny zaczęły wykazywać pierwsze objawy wybudzania się z narkozy. Siedziałam dokładnie przy pysku jednej z nich i nie miałam możliwości zmienić miejsca, ponieważ na pace samochodu, oprócz nas i zwierząt, znajdował się jeszcze cały sprzęt weterynaryjny. Musiałam więc zaufać doświadczeniu lekarzy. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, mieliśmy jeszcze trochę czasu, aby pobrać próbki do badań. Spodziewałam się, że studentom będzie wolno co najwyżej popatrzeć, jak to robią zawodowcy, gdyż niestety tak najczęściej wyglądają praktyki na uczelni w Polsce, jednak mimo, iż mieliśmy bardzo mało czasu, natychmiast dostałam igłę w dłoń. Poza pobraniem krwi, tkanek, popłuczyn z tchawicy i innych materiałów do badań, trzeba było wykonać test śródskórny na gruźlicę, która jest poważną chorobą różnych gatunków zwierząt w Parku Krugera. Było to też głównym powodem, dla którego hieny zostały złapane i przetrzymywane przez następne 72 godziny, czyli aż do odczytania wyników testu.

DSCN1819

Pobieram krew do badań

Pobieranie popłuczyn z tchawicy

Pobieranie popłuczyn z tchawicy

Przy okazji odczytu ponownie pobraliśmy wszystkie próbki od zwierząt. Dr Buss zostawił mnie samą z jedną z hien i poprosił, żebym dokładnie ją zbadała i powiedziała, co mi się u niej nie podoba. Tak się złożyło, iż była to dokładnie ta sama samica, której tylna kończyna już wcześniej mnie zaintrygowała. Wzięłam więc łapę delikatnie w ręce i już chciałam zaopiniować złamanie śródstopia, ale okazało się, że staw skokowy u tych zwierząt zgina się pod znacznie większym kątem niż u domowych psów, co zrozumiałam dopiero, gdy omacałam zdrową kończynę. Problem leżał trzy piętra wyżej – złamanie kości udowej, która była już w fazie gojenia, stąd słabsze mięśnie udowe tej kończyny, która przez ostatni czas była odbarczana. O operacji nie było mowy, gdyż kość trzeba by było ponownie złamać i dopiero wówczas próbować złożyć, a to wiązało się z długim okresem rehabilitacji i problemem późniejszej reintrodukcji do buszu. Dr Buss uznał, iż: jest to zwierzę młode, poza tym w dobrej kondycji, które powinno poradzić sobie na wolności, zwłaszcza, że hieny większość ciężaru swojego ciała utrzymują na przednich łapach. Dziewczyna dostała swoją szansę na przetrwanie.

Złamana noga

Złamana noga

Moja pacjentka

Moja pacjentka

Liczny zespół, gdzie każdy jest za coś odpowiedzialny

Liczny zespół, gdzie każdy jest za coś odpowiedzialny

Wszystkie hieny uzyskały negatywny wynik testu na gruźlicę i zostały ponownie dokładnie zbadane, a następnie załadowane do samochodu. Kontrolowałam ich funkcje życiowe aż dojechaliśmy na miejsce, gdzie mieliśmy ponownie wypuścić je na wolność. Ułożyliśmy je obok siebie, podałam antidotum i odeszliśmy na parę metrów. Siedząc na małej górce obserwowaliśmy, jak każda z nich po kolei się budzi, spogląda na nas nieprzytomnym wzrokiem i wreszcie nabrawszy sił, chwiejnym krokiem odchodzi w busz. Czekaliśmy cierpliwie do samego końca, gdyż pozostawione same sobie, jeszcze pod wpływem środka znieczulającego, byłyby łatwym łupem dla większych drapieżników. Najwięcej czasu potrzebowała hiena ze złamaną nogą. Najpierw podeszła na nie więcej niż 5 metrów ode mnie, a kiedy już złapała pełen pion, bez trudu pobiegła swoją ścieżką, znikając w gęstych zaroślach. Piękny to był widok.

P1100688

Pierwszy wstał najmłodszy słodziak

Na szyi widać ślad po teście na gruźlicę - wynik negatywny

Na szyi widać ślad po teście na gruźlicę – wynik negatywny

To tylko ziewnięcie

To tylko ziewnięcie

Ostatnie spojrzenie i odeszła

Ostatnie spojrzenie i odeszła

Veterinary Student Workshop, Kolmården ZOO, Sweden

Medycyna dzikich zwierząt to nie tylko dalekie podróże, niesamowite przygody i świetna zabawa, choć tak mogłoby się czasami zdawać czytając mojego bloga. W końcu najchętniej dzielimy się z innymi naszymi sukcesami, a najdłużej pamiętamy te przyjemne chwile, wymazując porażki i potknięcia. Prawda jest jednak taka, że nie ja pierwsza zapragnęłam zostać weterynarzem dzikich zwierząt. Dlatego ta dziedzina nauki jest bardzo BARDZO konkurencyjna, zwłaszcza że miejsc pracy w ogrodach zoologicznych czy parkach narodowych jest niewiele. Szansę na praktykę lub rezydencję w renomowanym ośrodku mają nieliczni. W dodatku zdobycie doświadczenia zawodowego w tak szerokiej specjalizacji jest nie tylko niezwykle czasochłonne, ale przede wszystkim kosmicznie kosztowne. Tylko pomyślcie, ile lat ludzki lekarz musi się uczyć, aby poznać jeden organizm, a jak tu zostać ekspertem od ssaków, płazów, gadów i ptaków jednocześnie??? Że nie wspomnę o bezkręgowcach. Czasem mam wrażenie, że życia mi nie starczy. Zasoby portfela już dawno się skończyły, ale szczęśliwie udaje mi się zarazić innych tą pasją i pozyskać sponsorów. Tak więc czekają mnie jeszcze lata ciężkiej nauki i życia za skromny budżet, wiecznego inwestowania w swoją edukację. Czy gdy już osiągnę wymarzony poziom, mogę mieć nadzieję, że całe lata poświęceń zwrócą mi się finansowo? Raczej nie. Dlaczego więc wciąż podążam tą drogą? Bo pasja. Bo najpiękniejszy zawód świata. Bo ta satysfakcja, kiedy ocali się choćby jednego osobnika z gatunku zagrożonego wyginięciem i jeszcze większa, gdy odbierze się poród takiego zwierza. Bo nie ma nigdy dwóch takich samych przypadków. Bo wciąż trzeba szukać, dociekać, dowiadywać się. Bo jest sens.

pomarzyć zawsze można...

Marzenia przecież się spełniają…

Właśnie dlatego wszystkiego postanowiłam wygrzebać moje stypendialne oszczędności i pojechać na tydzień do Szwecji, aby wziąć udział w warsztatach dla studentów weterynarii w Kolmården. Do udziału zostało zaproszonych tylko 20 osób z całej Europy, dlatego aplikowałam dużo wcześniej i aż podskoczyłam z radości, kiedy wreszcie dostałam informację, że zostałam przyjęta. Tematem przewodnim była anatomia i fizjologia zwierząt w zoo oraz dzikich. Przez kilka dni uczestniczyliśmy w wykładach prowadzonych przez znanych specjalistów. Był wśród nich między innymi profesor Rob Shave, który choć z wykształcenia jest ludzkim kardiologiem, to interesuje się chorobami serca dużych małp i teraz dzieli się wynikami swoich wieloletnich badań na światowych kongresach. Tematyka okazała się bardzo obszerna – od fizjologii krążenia u nurkujących fok, przez komunikację wśród delfinów i tracheotomię mrówkojada, po budowę prącia u krokodyli i znieczulenie żyrafy. Wszyscy studenci również mieli za zadanie zaprezentować artykuł naukowy w postaci postera lub aplikacji power point. Mnie przypadła hibernacja baribali (takie niedźwiedzie na Alasce), a że odbyłam niedawno praktyki w chińskim ośrodku dla pand, zostałam jeszcze poproszona o wykonanie drugiej prezentacji odnośnie fizjologii rozrodu pand wielkich w niewoli. Miałam więc podwójną okazję, żeby się wykazać, ale też większe obciążenie, dlatego przed wyjazdem spędziłam tydzień wyłącznie przed komputerem. To było moje pierwsze wystąpienie w języku angielskim, więc włożyłam w moje prezentacje dużo pracy i wysiłku, żeby tylko obezwładnić stres i dobrze wypaść przed tak zacnym gronem. Oprócz zajęć w sali konferencyjnej przygotowano też dla nas część praktyczną, obejmującą m. in. tresurę delfinów i budowę słoniowej stopy oraz metod korekcji. W zaledwie parę dni bardzo dużo się nauczyłam i poznałam osobiście ludzi, o których dokonaniach do tej pory mogłam tylko poczytać w internecie. Dla mnie BOMBA! 🙂

słoniowa stópka

słoniowa stópka i pięć palców

zajęcia praktyczne

zajęcia praktyczne

pobieranie krwi od nosorożca

pobieranie krwi od nosorożca

sala wykładowa - w tle szkielet delfina

sala wykładowa – w tle szkielet delfina

P1100088

Jeszcze słów parę o samym zoo w Kolmården. Muszę przyznać, że byłam pod wielkim wrażeniem. Duże wybiegi, naturalnie ogrodzone fosą lub skałkami i położone w samym lesie pośród jezior dawały wrażenie, że jest się częścią natury. Żadnych pordzewiałych krat, za to liczne łączone ekspozycje, na których przebywało nieraz 12 różnych gatunków. Niektóre mogliśmy oglądać z ziemi, inne zaś podziwiać z góry w specjalnej kolejce linowej. Podczas przejażdżki przypadkiem dostrzegłam lwy bawiące się iPhonem – zguba raczej nie trafi już do właściciela… I jeszcze gwóźdź programu – pokaz delfinów! Coś niesamowitego, wzruszyłam się do tego stopnia, że po skończonym przedstawieniu zauważyłam, że mam mokre policzki. Zwierzęta nie tylko popisywały się skokami, ale też pływały razem ze swoimi opiekunami i wyrzucały ich spod wody na parę metrów. Całość idealnie zgrana z muzyką oraz filmem na ekranie okalającym basen. Podświetlana woda dodatkowo odbijała obrazy jak w zwierciadle uzyskując efekt lepszy niż w kinie 3D – magia! Co zastanawiające, zoo otwarte jest tylko 4 miesiące w roku, jakim więc cudem utrzymuje tylu pracowników i zwierzęta przez cały rok? Cóż, na pewno ZOO w Kolmården może służyć za przykład innym ogrodom, nie tylko w Polsce. Zdecydowanie warto je zobaczyć.

egzotyczny wybieg dla sześciu tygrysów, które mogą przeskakiwać przez wodę na drugą stronę lądu

egzotyczny wybieg dla sześciu tygrysów

ogromne wybiegi i różne gatunki zwierząt razem to nie lada wyzwanie dla opiekunów i weterynarzy

ogromne wybiegi i różne gatunki zwierząt razem to nie lada wyzwanie dla opiekunów i weterynarzy

surykatka - jak zawsze bardzo fotogeniczna

surykatka – jak zawsze bardzo fotogeniczna

pantera śnieżna

pantera śnieżna

Nie żadne prosche ani farrari - ja marzę tylko o takim samochodzie! Jest w nim wszystko czego potrzebuję :)

Nie żadne prosche ani farrari – ja marzę tylko o takim samochodzie! Jest w nim wszystko czego potrzebuję 🙂

Ach te oczy!

Ach te oczy!

basen delfinów

basen delfinów

gdyby nie weterynaria, chyba chciałabym pracować z delfinami...

gdyby nie weterynaria, chyba chciałabym pracować z delfinami…

P1090954

mama z rocznym potomkiem

kolejką przez zoo

kolejką przez zoo

Ostatniego dnia pojechałam jeszcze na szybkie zwiedzanie do Sztokholmu. Żeby obniżyć koszty nocowałam oczywiście na couchu u Włocha Marcello, który od dwóch lat tam studiuje. Chociaż w tym mieście nie ma spektakularnych zabytków, to myślę, że jest to jedno z tych miejsc, w których dobrze się żyje. Zeszliśmy pieszo wszystkie centralne wyspy i wspięliśmy się na jeden z punktów widokowych.  Co mnie uderzyło od samego początku, to wszechobecna zieleń – liczne parki, ścieżki dla biegających i rowerzystów. Między tym morze, plaże i jeziora, po których pływają kajakarze i surferzy. Wszystko scalają ze sobą kolorowe uliczki zabytkowych kamienic i liczne kawiarnie, w których można odpocząć, spotkać znajomych czy załatwić sprawy biznesowe. Świetnie oznakowane metro oraz liczne autobusy, w których można płacić wyłącznie kartą kredytową, dowożą mieszkańców w każdą część miasta. Restauracje drogie – ale nie dla miejscowych, tak przynajmniej można sądzić po lokalach pełnych gości o każdej porze dnia. Ja jednak w ramach oszczędności zaproponowałam Marcello wspólne gotowanie – sama przyrządziłam żurek (Made in Poland), on z kolei risotto z gruszką i gorgonzolą na winie. Na deser zaś – tiramisu! I TO właśnie, a nie cena, jest wyższością couchsurfingu nad najlepszym nawet 5-gwiazdkowym hotelem. W zamian z przyjemnością będę kiedyś gościć Marcello u siebie w Warszawie 🙂

kajakowanie w niedzielne południe

kajakowanie w niedzielne południe

panorama miasta

panorama miasta

P1100108

to wciąż centrum miasta

kawiarnie i irlandzkie puby na każdym kroku

kawiarnie i irlandzkie puby na każdym kroku

parlament

parlament

P1100189

P1100213

Marcello z koleżanką i nasza wspólna kolacja

Marcello z koleżanką i nasza wspólna kolacja

tiramisu made by italian :)

tiramisu made by italian 🙂

pięknie tam!

pięknie tam!

Przedszkolaki z naszej paki

Może zacznę od początku. Gdy przyjechałam do Bifengxia Panda Base zdziwiło mnie, że jestem tutaj jedyną studentką. Poznałam tylko Meghan z USA, która robiła badania do swojego doktoratu. I ani pół białej twarzy więcej. Jak się później dowiedziałam, miałam sporo szczęścia dostając się na te praktyki. Maila do Pani Dyrektor działającej w fundacji finansującej tenże ośrodek znalazłam grzebiąc któregoś dnia w Internecie. Odpisała parę miesięcy później, gdy byłam jeszcze w Boliwii. Dopiero tu na miejscu odkryłam, iż chińscy weterynarze omyłkowo zrozumieli, że znam się z tą, jak się okazuje, ważną w szeregach kobietą i tylko dlatego pozwolili mi uczestniczyć w praktykach. W dodatku całkowicie za darmo (musiałam tylko sama się utrzymać). Cóż, uznałam, że lepiej będzie nie wyprowadzać ich z błędu – zyskałam dzięki temu wyjątkowe przywileje 😉

DSC_6362

Pora na lekarstwa – maluszek kurczowo trzyma się drzewa.

Przez pierwszą połowę pobytu byłam całkowicie pochłonięta samicami w rui. Po półtorej tygodnia nastała jednak cisza. Nadejście wiosny obsunęło się nieco w planach, więc i pandy nie wykazywały zainteresowania nałożonym na nie programem rozmnażania. Miałam więc czas przyjrzeć się bliżej 6 – miesięcznym maluchom, które przeniesiono tymczasowo do kliniki. Tylko że… Chińczycy zaczęli ukrywać je przede mną. Z podejrzeniami wtargnęłam na salę operacyjną, gdzie akurat robili badanie USG. Usłyszałam, że nie mogę tam przebywać, co nie powiem, ale dość mnie wzburzyło. To ja wkładam tyle trudu i lecę tysiące kilometrów, żeby usłyszeć trzaśnięcie drzwiami przed nosem?! Zdecydowałam się na poważną rozmowę z weterynarzami. Efektem była półgodzinna narada, z której oczywiście nic nie zrozumiałam. Na koniec przekazano mi jednak, iż mogę zajmować się małymi pandami z zastrzeżeniem, iż mam trzymać buzię na kłódkę i tym bardziej nie pisać o tym w Internecie. O czym? – pytam ich. To wielka tajemnica – wszystkie młode są chore.

P1060154

Ulubione miejsce Ye Ye i świetny punkt widokowy

Objawy: biegunka i wymioty. Temperatura w normie. Lekkie odwodnienie. Małych pandziątek było w sumie siedem. Zwłaszcza dwa były w cięższym stanie. Badanie PCR wskazało na infekcję rotawirusem. Zamówiono surowicę odpornościową, niestety dla jednego z maluszków przesyłka przyszła za późno, biedactwo zmarło w nocy. W ośrodku zapanowała nerwowa atmosfera, a ja mogłam doświadczyć, czym jest praca w komunistycznym państwie, które decyduje nawet o corocznym przychówku pand wielkich. Co więcej, wszelkie podawane leki były opisane wyłącznie w chińskich znaczkach! Nazwy powszechnie stosowane w medycynie jak i nazwy łacińskie były dla nich obce, więc miałam spore problemy z rozszyfrowaniem nawet podstawowych informacji. W ostateczności najlepszym (i jedynym) sposobem na dojście do porozumienia okazał się być internetowy translator.

DSC_6369

W pracy

Przez resztę pobytu opiekowałam się młodymi pandami. Oznaczało to nie tylko podawanie leków, ale też dbanie o drakońską higienę. Poza obowiązkami miałam też sporo czasu na zabawy z tymi przytulaśnymi miśkami, które podążały za mną krok w krok i natychmiast wspinały się po nogawkach na kolana. Nie mogłam długo oprzeć się ich słodyczy i przyznaję się, że skradły moje serce. Szczęśliwie wszyscy mali pacjenci czuli się już dobrze, gdy wyjeżdżałam. Dodam tylko, że zdjęcie z małą pandą i 5 minut zabawy z nią kosztuje dla turysty aż 500 zł. Ja miałam je za darmo tylko dla siebie. Wrażenia – bezcenne.

P1060083

Choć mają już pół roku, to wciąż ich głównym pożywieniem jest ciepłe mleczko.

Pod koniec mojego pobytu przeprowadzaliśmy jeszcze rutynowe badanie zdrowia dorosłych pand. Miałam wówczas okazję poćwiczyć wkłucia dożylne. Ku mojemu zaskoczeniu wszystkie zwierzaki grzecznie wystawiały łapy przez kratki i zaciskały je na specjalnym metalowym kołku. Opiekunowie podawali im kawałki jabłka lub marchewki, a ja w tym czasie mogłam trochę „pogrzebać” igłą, gdyż znalezienie żyły nie szło mi tak szybko, jakbym chciała. Przed samym wyjazdem przyszłam jeszcze pożegnać się z moimi podopiecznymi oraz z serdecznymi ludźmi, których tu poznałam. Chińczycy są niezwykle gościnni, a przed odjazdem każdy z nich podarował mi drobny upominek. Byłam mile zaskoczona i obiecałam, że jeszcze kiedyś ich odwiedzę. Może w przyszłym sezonie?

P1060879

P1060895

Ciekawski nosek

P1060923

Pandzie figle

P1060988

Jestem słodki i wiem o tym!

P1070217

Jedna huśtawka a tyle radości

P1070191

Leżakowanie

P1070151

Moja wesoła gromadka

P1070089

P1070052

Po 2 godzinach zabawy małe pandy zasypiają gdzie popadnie

P1070244

P1070253

Ich ulubionym zajęciem jest trenowanie wspinaczki, nawet po moich nogawkach

P1070276

I’m so happy!

P1060980

P1070783

P1070835

P1070867

P1070330

Ktoś tu chyba pił mleczko?

DSC_6382 (3)

My best memories :*

Moja Księga Dżungli cz. V i ostatnia

Dzikimi zwierzętami interesuję się już od dawien dawna, ale nie trzeba być ich znawcą, aby wiedzieć, że potrafią pokazać pazury. Każdy pewnie słyszał historie ludzi, którzy zanadto obdarzyli swoich podopiecznych zaufaniem i zapłacili za to nieraz nawet najwyższą cenę. Niby każdy o tym wie, że dzikie zawsze będzie dzikie, a jednak na widok tak pięknych stworzeń bardzo szybko się o tym zapomina, traktując je jak domowych czworonogów. Niestety ja również miałam okazję po raz pierwszy przekonać się, jak niebezpieczna jest praca, o której marzę od dziecka. Choć teraz myślę, że lepiej dostać taką lekcję od ocelota, niż na przykład gdyby miał to być lew…

IMG_4545

Jeden z ostatnich dni na wolontariacie. Cieszyłam się przygodą, która mnie spotkała i chciałam, aby nasze rozstanie z Millie było wyjątkowe. Niestety, kotka od samego rana była bardzo nerwowa i niespokojna. Co chwilę odwracała się patrząc na mnie przenikliwie i wydając pomruk, który nie zwiastował niczego dobrego. Czułam się wówczas bardzo nieswojo i próbowałam uspokoić ją głosem. Dałam jej więcej swobody,w końcu całkiem nieźle szło mi już przedzieranie się przez dżunglę, mogłam dostosować się do jej tempa. Kiedy jednak ocelotka rozpędziła się w stronę terenu należącego do Gato (pumy) musiałam zaoponować. Zatrzymałam się, linka się naprężyła, a ja stanowczo powiedziałam – No mas Millie! (dalej nie!). Kotka próbowała pociągnąć mnie w swoją stronę, ale kiedy zdała sobie sprawę, że nie zmienię zdania, odwróciła się i spojrzała na mnie w taki sposób, że wiedziałam już, co za chwilę się wydarzy.

IMG_4548

Wiedziałam, a jednak nie potrafiłam się temu sprzeciwić, zrobić cokolwiek, choćby krok w jej stronę. Stałam jak wryta i jak z oddali słuchałam własnego krzyku, który echem poniósł się po lesie. Przerażona przywiązałam smycz do drzewa i odeszłam, aby obejrzeć ranę. Krwawiła, ale niezbyt mocno. Trzy kły zostawiły ślad na moim udzie. Nie bolało, a jednak nie mogłam uspokoić oszalałego serca. Musiałam odczekać i opanować emocje – czekał mnie jeszcze powrót z Millie do klatki, a byłyśmy jeszcze bardzo daleko. Dwie, trzy godziny jak nic.

IMG_4571

Tamto wydarzenie wiele mi uświadomiło, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że mogłabym zrezygnować. Porzucić mój pomysł na życie, największą pasję, której tak wiele poświęciłam. Wzięłam się w garść i nauczyłam się, jak radzić sobie z kotką, kiedy ta ma swoje humory. Prawda jest taka, że miała do nich pełne prawo. W końcu to za sprawą ludzi została zniewolona, nie można jej więc obwiniać za tak naturalne zachowanie. Jest dzika, a jej miejsce jest na wolności – dopiero wówczas tak naprawdę zrozumiałam, jak wielką krzywdę jej wyrządzono. I choć początkowo się bałam, to przed odjazdem umiałam już zapanować nad podobnymi sytuacjami w taki sposób, aby nie stała się żadna krzywda ani jej, ani też mnie.

IMG_4608

Totalnie za to nie potrafiłam sobie poradzić ze sprytem chytrych małp. Kiedy gromada czepiaków, albo saimiri skakały roześmiane nad naszymi głowami, nie mogłam z zachwytu oderwać od nich wzroku. Gdy jednak pojawiały się kapucynki, w pośpiechu zbierałam wszystkie moje rzeczy i szykowałam się na odparcie ataku rzezimieszków. Wystarczyła bowiem chwila nieuwagi, gdy odchodziłam zrobić zdjęcie motylom lub dziwacznym robalom, a już za chwilę musiałam łapać moje rzeczy rozrzucane z plecaka po całej okolicy. I choć miałam na wyposażeniu procę do odstraszania, to jednak w moich rękach okazała się ona być całkowicie bezużytecznym narzędziem.

IMG_4596

Jedna z kapucynek – eks samiec alfa zdetronizowany przez innego osobnika, uwielbiał śledzić mnie z Millie i potrafił podążać za nami przez cały dzień, co pewien czas zaczepiając. Jego celem były moje kanapki i banany, które niosłam na plecach i dobrze wiedział, gdzie szukać przysmaków. Zdarzyło się raz, że tenże małpiszon o imieniu Boogeyman, postanowił się zabawić i… zrobił mnie w konia. Jak co rano wyprowadziłam Millie przed klatkę, aby zając się sprzątnięciem odchodów po nocy i wyczyszczeniem misek. Kotka chlipała świeżą wodę, a ja byłam tak zajęta, że nie zauważyłam, kiedy małpa zeszła z drzew na ziemię. Kiedy wreszcie się obejrzałam, byłam zamknięta w środku, a Boogeyman szczerzył do mnie zęby. Kłódki zamykały się na zatrzask, a sprytny samiec wyrzucił gdzieś kluczyki. Jak teraz sobie to przypominam, to myślę, że musiało wyglądać to dość zabawnie – dziewczyna w klatce, która krzyczy coś niezrozumiale i szarpie za siatkę, a po drugiej stronie rozbawiona kapucynka, która rozrzuca zawartość torby, rozbija telefon oraz dobija aparat fotograficzny, zerkając co i raz dla uciechy na głupie, nieporadne, dwunożne stworzenie 😉 Tym razem, nie obyłam się bez pomocy z zewnątrz, ale jest to jedna z tych historii, która najbardziej zapadła mi w pamięci z wolontariatu w Boliwii… Będę chyba musiała tam wrócić, aby wyrównać rachunki i nabić tę małpę w butelkę! 😉

IMG_4619

Ku wolności

W Parku Machia spędziłam równe cztery tygodnie. Dotychczasowe doświadczenia pokazały mi, że dwutygodniowe wyjazdy nie mają sensu. Zanim się człowiek nauczy pracy w nowych warunkach, pozna miejscowych i wkręci w odmienny tryb funkcjonowania, to już musi właśnie wracać. Dlatego wszystkim wyjeżdżającym na jakiekolwiek wolontariaty polecam zostać przynajmniej miesiąc. Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłby pobyt jeszcze dłuższy, może pół roku, może nawet cały, ale niestety w moim przypadku obecnie jest to niemożliwe ze względu na studia. Mimo wszystko próbuję korzystać z dostępnego czasu tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dlatego oprócz opieki nad Millie, starałam się również pomagać lokalnym weterynarzom w klinice.

Moje miejsce pracy

Skromnie, acz czysto – po krajach azjatyckich ogólny porządek w Boliwii był dla mnie sporym zaskoczeniem

Zadanie nie było łatwe, ponieważ na czterech lekarzy tylko jeden mówił po angielsku. Był on jednocześnie dyrektorem całego ośrodka, więc do kliniki zaglądał tylko czasami, zaś większość czasu spędzał przy papierkowej robocie. Musiałam sobie jakoś radzić i pomagała mi w tym znajomość łaciny oraz pomysłowość w rozmawianiu „na migi”. Około 17.00 każdego dnia wracałam z dżungli, jadłam obiad i szłam prosto do kliniki. Wszelkie dzikie zwierzęta do najprostszych nawet czynności, jak osłuchanie czy omacanie, trzeba każdorazowo znieczulać. Dlatego pacjenci nie przychodzą zbyt licznie do lecznicy, tak jak to bywa z naszymi domowymi pupilami. Weterynarze decydują się na interwencję wyłącznie, kiedy jest to konieczne i starają się wówczas za jednym razem wykonać wszelkie możliwe badania potrzebne w dalszej diagnostyce. Wobec tego w dniach wolnych od pacjentów, zajmowałam się programem antyparazytologicznym zwierząt. Mówiąc kolokwialnie – oglądałam kupy pod mikroskopem w poszukiwaniu robali, które najczęściej znajdowałam. Mimo, że co do standardów higienicznych w ośrodku nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, to ciężko jednak było uniknąć gości z zewnątrz. Całymi chmarami przybywały zwłaszcza kapucynki, które bawiły się z tymi mieszkającymi w parku, a przy każdej możliwej sposobności podkradały owoce i warzywa. Myślę, że to główna przyczyna częstego zarobaczenia zwierząt, jednakże biorąc pod uwagę, że zwierzęta mają żyć kiedyś na wolności, lepiej, aby znały panującą w dżungli mikroflorę.

Najbardziej ciekawskie zwierzę świata

Niekiedy do naszej lecznicy przychodzili miejscowi z okolicznych wiosek wraz ze swoimi psami, które przynosili zawsze… w workach na ziemniaki. Dobrze jednak, że w ogóle szukali pomocy dla swoich podopiecznych, co było ciężkie do przetłumaczenia właścicielom zwierząt w Indiach. Tutaj ludzie byli bardzo mili i żyli w pewnej symbiozie z otaczającą przyrodą oraz zwierzętami. Raz późnym wieczorem, kiedy właśnie mieliśmy zamykać klinikę, przybiegł pan ze szczeniakiem pogryzionym przez węża w podgardle (!). Ogromna opuchlizna powodowała, że pies z trudem łapał oddech, chociaż poza tym był w dobrej kondycji. Dostał antytoksynę, a ja czuwałam przy nim niemal do rana. Na drugi dzień właściciel przyszedł podziękować za pomoc, powiedział, że pies ma się świetnie. A mnie, przyszłemu weterynarzowi stojącemu na samym początku swojej kariery, zrobiło się cieplutko w serduchu 🙂

Niedoszła ofiara węża w… worku na ziemniaki

Wspominałam już na blogu o ostronosach. To takie niewielkie drapieżne ssaki o bardzo długich ryjkach, które wszędzie wścibiają. Łatwo dają się oswoić, choć mają ostre pazury i zęby, dzięki którym jedna wolontariuszka nabawiła się szwów na ręce. Spośród całego stada sześć osobników zostało uznanych za gotowe do wypuszczenia do dżungli. Przedtem jednak konieczne było pobranie im krwi do laboratorium, aby nowy rozdział w życiu mogły rozpocząć zdrowe i w pełni sił. Dwa inne samce z kolei miały całkowicie wyłysiałe ogony, jak się później dowiedziałam, na skutek stresu. Często trafiają do ośrodka w takim właśnie stanie, ale przy odpowiednich warunkach z powrotem porastają rudym włosem.

Łysy ogon to jeden z problemów tego osobnika

U zdrowych ostronosów ogon jest pręgowany, puszysty i widoczny z daleka

Większość zwierząt do parku trafiła z marketów, gdzie nielegalnie handluje się żywym towarem. Chociaż park jest już pełny, a środki finansowe są niewystarczające, to jednak podopiecznych wciąż przybywa. Tylko podczas mojego pobytu przywieziono dwie papugi, w tym jedną, przepiękną arę, pekari – świniowatą krewną hipopotama, a także młode małpki . Jedna, z gatunku saimiri (ang. squirell monkey) została dokładnie przebadana, a kiedy po dwóch dniach ukończono budowę nowej klatki specjalnie dla niej, uciekła przeciskając się przez niedostatecznie wąskie kraty. Zajęło jej to około dwóch sekund. Druga, nieśmiała i przestraszona, z gatunku czepiaków, szybko ujęła serca wszystkich wolontariuszy. Małpy te nazywa się po angielsku spider monkey (małpa pająk), ze względu na ich nieproporcjonalnie długie, czarne kończyny. Część z nowo przybyłych zwierząt, po badaniu weterynaryjnym, zostaje odesłana do innego parku wgłąb dżungli. Jest to kolejny, trzeci już w trakcie budowy park należący do tej samej organizacji. Położony głębiej w tropikalnym lesie dysponuje znacznie większą powierzchnią, a kiedy zostanie całkowicie ukończony, będzie mógł pomieścić wiele zwierzęcych sierot z szansą na nowe, lepsze życie.

W ptaszarni nie dało się uniknąć zaczepiania przez papugi wykrzykujące Hola! (hiszp. cześć)

Młode samice mają największe szanse na przystosowanie i powrót na wolność. Mam nadzieję, że i jej się uda!

Moja Księga Dżungli cz. IV

Wczesny poranek. Millie zatrzymała się, żeby naostrzyć pazurki, a ja, korzystając z chwili wytchnienia, podeszłam do rzeczki przemyć ręce. Gęsta mgła opadała ciężko na otaczającą roślinność zmniejszając i tak słabą widoczność do nie więcej niż metr. Kiedy się odwróciłam, kotka leżała na pniu i bacznie przyglądała się moim ruchom. Wyjęłam aparat i zaczęłam jej robić zdjęcia, jednakże szybka natychmiast zaparowała i nic nie wychodziło. Wobec tego rozłożyłam starą, wygniecioną koszulę na kamieniu i rozpakowałam prowiant. Uważam, że dżungla najpiękniejsza jest właśnie, kiedy spowija ją mgła, która nadaje aury tajemniczości. Dlatego nawet proste śniadania smakowały inaczej, lepiej, choć z drugiej strony pod koniec dnia banany i bułki były już całe nasiąknięte wilgocią tracąc na atrakcyjności.

Kiedy tak kontemplowałam przyrodę i napawałam się chwilą, zdałam sobie sprawę, że cykady tego dnia były takie jakby cichsze, a zamiast nich przekrzykiwały się żaby, których jednak nie byłam w stanie dostrzec. Też nie małpy, a silny wiatr szargał koronami drzew, z których na nasze głowy spadały wielkie, wyschnięte liście. Wreszcie Millie zadecydowała, że idziemy dalej. Ledwo zrobiłyśmy parę kroków, a w miejscu, gdzie uprzednio odpoczywałyśmy, spadł ze szczytów drzew wielki konar. Wystraszyłam się, bo gdybyśmy zostały tam dłużej, to skończyłoby się w najlepszym wypadku tylko połamaniem. Może kotka wyczuła w jakiś sposób, co się święci?

Myślę, że tak, ponieważ chwilę później odezwały się złowrogo pierwsze grzmoty. Ocelotka uciekła do jaskini, w której schronienie znalazł również zaspany nietoperz – niestety jego drzemka została brutalnie przerwana i nie doczekał już kolejnej nocy. Millie uznała, że to bezpieczne miejsce i że przeczeka w nim nadchodzącą burzę. O mnie raczej nie myślała, gdyż jej skrytka była na tyle mała, że nie miałam szansy się zmieścić, ale na tyle długa, że trzymałam tylko za koniec smyczy, zaś kotka zniknęła gdzieś w ciemnościach jaskini.

Nie było mżawki ani drobnych kropel deszczu zwiastujących nadchodzący pogrom. Lunęło praktycznie bez zapowiedzi i to od razu z pełną pompą. Jedynie chwilę trwało zanim woda spłynęła po liściach z górnych partii drzew na sam dół i zmoczyła mnie nie zostawiając suchej nitki. Nie jestem z cukru, są wakacje, dam sobie radę – pomyślałam. I wtedy burza rozgorzała na dobre. Takich grzmotów jak tam, nie słyszałam jeszcze nigdy w życiu. Myślałam, że pękną mi bębenki w uszach, że coś złowrogiego czai się na mnie. Skuliłam sie pod największymi liśćmi, trzęsąc się z zimna i… strachu niestety. Odezwała się ta część przyrody, która do tej pory zawsze milczała. Korony drzew kiwały się na wszystkie możliwe strony, a ciężkie gałęzie co chwilę spadały gdzieś w pobliżu.Nagle zrobiło się potwornie ciemno. Nie wiedziałam już, czy schować się pod rozłożystymi drzewami, czy szukać otwartej przestrzeni, o którą jednak szczerze mówiąc w dżungli jest dość ciężko. Poza tym wciąż miałam pod opieką ocelotkę, której za żadne skarby nie mogłam wywabić z jej kryjówki.

Przypomniało mi się wtedy, że mam telefon alarmowy. Mój plecak był już całkiem przemoczony, ale na szczęście aparat wciąż działał, więc zadzwoniłam do biura prosić o pomoc. Zdążyłam powiedzieć dwa słowa i rozmowa została przerwana. Próbowałam później jeszcze wiele razy, ale sieć krótko mówiąc padła. A więc stałam, marzłam, modliłam się i odliczałam czas. Strugi deszczu spływały po mojej twarzy. Błagałam kotkę, żeby raczyła wyjść i wrócić do klatki, używając do tego przeróżnych argumentów. W końcu, może bardziej żeby dodać sobie otuchy, zaczęłam śpiewać. Coraz głośniej i głośniej – właściwie to darłam się wniebogłosy mając nadzieję, że może jednak ktoś mnie usłyszy. Muszę tutaj dodać, że mam fatalny głos, po prostu nie potrafię śpiewać. Tak myślę, że wtedy jednak mnie to uratowało – kotka najpierw wychyliła się ze swojej norki, a potem spojrzała na mnie z poirytowaniem. Na szczęście nie zdążyłyśmy się jeszcze za bardzo oddalić od klatki, więc biegusiem wróciłyśmy szybko do punktu wyjścia. Tym razem i ja mogłam się schować w klatce Millie.

jungle

Moja Księga Dżungli cz. II

Z zadziwiającą łatwością gubię się w dżungli, dlatego polegam głównie na Millie. Muszę mieć jednak oko na wszystko, bowiem kotka lubi schodzić z ustalonych tras, co jest dozwolone, o ile potrafi się na nie wrócić 😉 Nie wiem, czy to mój kobiecy brak orientacji w terenie, ale przez pierwszy tydzień gubiłam się niemal codziennie, a na kolację wracałam, kiedy już zmierzchało. Przy tym przez cały czas muszę patrzeć pod nogi, gdyż ścieżki są niekiedy bardzo wąskie lub strome. Moja najgorsza trasa prowadzi po starych rurach nad przepaścią, a ja zawsze boję się, że stracę równowagę na środku przejścia. Dopiero od niedawna przebiegam tędy na dwóch nogach, gdyż z początku przechodziłam na czworaka, a Millie nie kryła swojego niezadowolenia moją opieszałością…

Zdarzyło mi się raz spaść i zawisnąć na rękach, na szczęście udało mi się wdrapać z powrotem.

Ścieżka szerokości stopy i wystarczająco wysoko, aby się połamać. uff

Ostatnio podczas spaceru miałyśmy zderzenie czołowe z rodzinką ostronosów (coati). Millie, choć niewiele od nich większa, zdecydowanie ruszyła tropem zwierząt. Pozwoliłam jej na zejście z trasy i próbowałam nadążyć za podekscytowaną kotką, ale niestety jej ścieżki są dla mnie zdecydowanie za wąskie i szybko zostałyśmy w tyle. A że miejsce, do którego dotarłyśmy, było dość wietrzne i przynosiło ulgę w tropikalnej saunie, więc Millie ustanowiła czas na drzemkę, która pochłonęła także i mnie. Ocknęłam się po godzinie, może dwóch i zaczęłam rytuał zachęcania kotki do powrotu do klatki. Kto ma w domu kota, ten pewnie domyśla się, iż nie jest proste nakłonienie go do zrobienia czegokolwiek, co akurat nie należy do jego zamiarów. Z reguły zajmuje mi to ok. 3 godzin, ale tego dnia, kiedy delikatnie łaskotałam Millie po brzuszku, spostrzegłam, że smycz jest odpięta i leży obok. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale wychodzi na to, że ta sytuacja trwała już od jakiegoś czasu. Na szczęście ocelotka nie zdawała sobie z tego sprawy, więc podjęłam próbę zapięcia smyczy. Millie nie spodobało się, że ktoś śmie przerwać jej święty spokój, więc potraktowała mnie pazurami. Mimo wszystko to wciąż dzikie zwierzę i jeśli tylko chce, potrafi zrobić krzywdę, o czym zawsze staram się pamiętać. Niekiedy kotka podchodzi do mnie i domaga się pieszczot (zwłaszcza uwielbia ssać kciuk), ale przez większość dnia staram się dać jej własną przestrzeń, a zwłaszcza podczas obwąchiwania roślin, zaznaczania terenu i ostrzenia pazurków – nie przeszkadzać! Tamtego dnia nie pozostało mi nic innego jak dzwonić do Francesci – Chilijki, która przyjechała tutaj na wolontariat już 1,5 roku temu i jak mówi – trochę się zasiedziała. Przez ten czas jednak nawiązała niesamowitą więź ze wszystkimi kotami w ośrodku i rozumie każde ich miauknięcie. Kiedy tylko Millie ją widzi, natychmiast biegnie w jej kierunku i na szczęście tak się stało również i tym razem. Czułam, jak schodzi ze mnie napięcie, kiedy kotka była z powrotem na smyczy. Gdyby zabłądziła w stronę tras jednej z pum, mogłoby się to źle dla niej skończyć…

Tak wygląda ostronos. Ten jest jeszcze w ośrodku, ale niebawem zostanie wypuszczony na wolność.

Millie uspokaja się, kiedy może possać kciuk. Jest przy tym delikatna, więc nie muszę się obawiać utarty palca.

Nie wszystkie polowania Millie kończą się fiaskiem. Do dziś przeklinam się za to, ze nie miałam wówczas aparatu. Spacerowałyśmy w luźnym tempie, kiedy kotka nagle rzuciła się na plecy i zaczęła szamotać z nie-wiadomo-czym. Wtedy dostrzegłam, jak coś zielonego wije się wokół jej ciała – rozpoczęło się polowanie na węża. Nie był wielki, ale i tak muszę przyznać, że był to emocjonujący widok. Millie nie bardzo wiedziała, co zrobić z przeciwnikiem i dopiero po pół godzinie zabawy dało się słyszeć nieprzyjemne chrupnięcie – kieł kotki przeszedł czaszkę węża na wylot. Parę minut później długie ciało gada wciąż się poruszało. Jednak Millie nie była już nim zainteresowana, a kiedy tylko odeszła od ofiary, natychmiast (dosłownie!) z krzaków, liści i innych możliwych zakamarków wyszło wszelkie robactwo i zaczęło swoją ucztę. Ogon węża wciąż się ruszał, a ja przeszłam obok z lekkim niesmakiem…

Miaaaauu!

Previous Older Entries

%d blogerów lubi to: