Dwudziesta wieczór, zaraz po zachodzie słońca, w delikatnym świetle reflektorów, przy afrykańskiej muzyce, która aż prosiła o pokuszenie i nieodwracalnie przyciągała prowokując do grzechu, rozległ się… głupkowaty śmiech. Za nim podążył odurzający smród. Wytężyłam wzrok, próbując ustalić źródło dźwięków, które zagłuszył ryk konającego bawołu. To właśnie ta melodia podnosiła ciśnienie w tętniących rządzą mordu naczyniach nadchodzących ofiar całej tej zasadzki. A ten słodki zapaszek świeżej padliny… nie mogły się powstrzymać, choć wyraźnie czuły, że coś jest nie tak. Zagrano im więc inną muzykę, dodając odwagi do ostatecznego skoku – tym razem busz przeszył rozdzierający krzyk zarzynanych guźców. Sąsiedzi nie spali tej nocy, to pewne. Kilka cieni przemknęło koło mnie i zniknęło w zaroślach. Coś poruszyło się za mną – odwróciłam się na pięcie, ale jedyne, co naprawdę mogłam zobaczyć, to ciemności, wszystko inne podsuwała mocno podsycona wyobraźnia, która dawała popis jak nigdy dotąd. Słyszałam jednak jak się nawołują, jak podchodzą coraz bliżej. Czasem udało się zobaczyć jedną czy dwie w świetle latarki, ale to je natychmiast płoszyło. Gdy nadszedł odpowiedni moment, wtedy nastąpił strzał! Po nim nastała cisza.
Wyskoczyłam z pick up’a, pociągając za sobą nosze i zaczęłam targać je przez krzaki. Z widocznością było słabo, więc pokaleczyłam sobie nogi przeciskając się między krzakami – jednak krótkie spodenki na randkę z hieną to kiepski pomysł. Serce waliło mi z emocji; wreszcie to było to, na co tak długo czekałam – pierwsza prawdziwa akcja w Afryce, w której mogłam brać czynny udział. Parę minut szukałam hieny, która zdążyła odbiec spory kawałek w głąb buszu, zanim powalił ją z nóg środek znieczulający. Strzałka z różowym kłębuszkiem wystawała z uda – to był idealny strzał. Choć hiena wyglądała na jeszcze młodą, to musiałam się sporo wysilić, żeby przenieść ją na nosze. Niedopasowana czołówka spadała mi na nos tym częściej, im bardziej się spieszyłam. Dokładnie tej samej przynęty, czyli padliny i dźwięków, używa się do złapania lwów, więc mogły być gdzieś w pobliżu, a ta świadomość nie dodawała mi pewności. Kiedy w końcu przeniosłam delikatnie pierwszą pacjentkę (w zasadzie to przeciągnęłam za nogę po ziemi) na nosze, akurat podbiegli pozostali członkowie ekipy i ktoś pomógł mi donieść ją do samochodu. Przecisnęliśmy się z powrotem przez gęsty, kłujący busz i wtedy zdjęłam latarkę z głowy chcąc oświetlić drogę. Serce skoczyło mi wówczas do gardła – oto przede mną kolejna hiena szła dokładnie w moim kierunku! Kiedy oślepiłam ją światłem z czołówki przystanęła, a ja miałam ochotę zrobić to samo, ale osoba z tyłu niosąca ze mną nosze wypchnęła mnie do przodu. Chcąc nie chcąc, musiałam kontynuować drogę do auta, które, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się być już bardzo blisko.
Wtargaliśmy uśpioną hienę na pakę samochodu. Wskoczyłam obok i sprawdziłam funkcje życiowe – tętno i oddechy w normie. Może mało kto się ze mną zgodzi, ale rany! jakaż ona była piękna. I dzika. Ta sierść, masywne szczęki, potężne łapy, cuchnący oddech… Miałam przed sobą wyłączoną ze świadomości hienę i ochotę, by zajrzeć w każdą dziurkę, pomacać każdy jej centymetr kwadratowy – takie zboczenie zawodowe, przed którym postanowiłam się nie powstrzymywać. W końcu nie codziennie można sobie pobadać hienę, a każda okazja jest dobra, żeby się uczyć i zdobywać doświadczenie. Zaaferowana zauważyłam, że jedno udo zwierzęcia jest jakby cieńsze. Wkrótce jednak ruszyliśmy szukać następnych hien i w trakcie jazdy za bardzo trzęsło samochodem, żebym mogła kontynuować moje „badanie”. Wkrótce też ponownie rozległ się krzyk guźców z wielkiego głośnika nad moją głową, więc stetoskop też musiałam odłożyć na bok.
W sumie złapaliśmy trzy hieny. Razem z Tiną i Jo – pozostałymi studentkami, które tak jak ja odbywały praktyki – miałyśmy akurat po jednym pacjencie do monitorowania. Kiedy już dojeżdżaliśmy do bazy, dwie hieny zaczęły wykazywać pierwsze objawy wybudzania się z narkozy. Siedziałam dokładnie przy pysku jednej z nich i nie miałam możliwości zmienić miejsca, ponieważ na pace samochodu, oprócz nas i zwierząt, znajdował się jeszcze cały sprzęt weterynaryjny. Musiałam więc zaufać doświadczeniu lekarzy. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, mieliśmy jeszcze trochę czasu, aby pobrać próbki do badań. Spodziewałam się, że studentom będzie wolno co najwyżej popatrzeć, jak to robią zawodowcy, gdyż niestety tak najczęściej wyglądają praktyki na uczelni w Polsce, jednak mimo, iż mieliśmy bardzo mało czasu, natychmiast dostałam igłę w dłoń. Poza pobraniem krwi, tkanek, popłuczyn z tchawicy i innych materiałów do badań, trzeba było wykonać test śródskórny na gruźlicę, która jest poważną chorobą różnych gatunków zwierząt w Parku Krugera. Było to też głównym powodem, dla którego hieny zostały złapane i przetrzymywane przez następne 72 godziny, czyli aż do odczytania wyników testu.
Przy okazji odczytu ponownie pobraliśmy wszystkie próbki od zwierząt. Dr Buss zostawił mnie samą z jedną z hien i poprosił, żebym dokładnie ją zbadała i powiedziała, co mi się u niej nie podoba. Tak się złożyło, iż była to dokładnie ta sama samica, której tylna kończyna już wcześniej mnie zaintrygowała. Wzięłam więc łapę delikatnie w ręce i już chciałam zaopiniować złamanie śródstopia, ale okazało się, że staw skokowy u tych zwierząt zgina się pod znacznie większym kątem niż u domowych psów, co zrozumiałam dopiero, gdy omacałam zdrową kończynę. Problem leżał trzy piętra wyżej – złamanie kości udowej, która była już w fazie gojenia, stąd słabsze mięśnie udowe tej kończyny, która przez ostatni czas była odbarczana. O operacji nie było mowy, gdyż kość trzeba by było ponownie złamać i dopiero wówczas próbować złożyć, a to wiązało się z długim okresem rehabilitacji i problemem późniejszej reintrodukcji do buszu. Dr Buss uznał, iż: jest to zwierzę młode, poza tym w dobrej kondycji, które powinno poradzić sobie na wolności, zwłaszcza, że hieny większość ciężaru swojego ciała utrzymują na przednich łapach. Dziewczyna dostała swoją szansę na przetrwanie.
Wszystkie hieny uzyskały negatywny wynik testu na gruźlicę i zostały ponownie dokładnie zbadane, a następnie załadowane do samochodu. Kontrolowałam ich funkcje życiowe aż dojechaliśmy na miejsce, gdzie mieliśmy ponownie wypuścić je na wolność. Ułożyliśmy je obok siebie, podałam antidotum i odeszliśmy na parę metrów. Siedząc na małej górce obserwowaliśmy, jak każda z nich po kolei się budzi, spogląda na nas nieprzytomnym wzrokiem i wreszcie nabrawszy sił, chwiejnym krokiem odchodzi w busz. Czekaliśmy cierpliwie do samego końca, gdyż pozostawione same sobie, jeszcze pod wpływem środka znieczulającego, byłyby łatwym łupem dla większych drapieżników. Najwięcej czasu potrzebowała hiena ze złamaną nogą. Najpierw podeszła na nie więcej niż 5 metrów ode mnie, a kiedy już złapała pełen pion, bez trudu pobiegła swoją ścieżką, znikając w gęstych zaroślach. Piękny to był widok.