Jodhpur – niebiesko mi!

Nie było łatwo tu dotrzeć – a przynajmniej nie w moim, raczej nietypowym przypadku. Wszystko to dlatego, że za późno wsiadłam z koleżanką do tuk-tuka, który miał nas zabrać na dworzec w Jaipurze. Pociąg tego dnia odjeżdżał o 17:00, a na ulicach taki korek, że dojechałyśmy dopiero na 16:59. I… biegiem, przez tłumy hindusów, żebraków, psów, przez krowie placki w poszukiwaniu właściwego peronu. W pewnym momencie straciłam z oczu moją koleżankę. Trochę się zaniepokoiłam, bo czasu było już niewiele. Zapytałam kogoś o pociąg do Jodhpuru – był pewien, że chodzi o peron 4. To ja biegiem na schody, przez mostek, w dół i do pociągu. Zapomniałam, że Hindusi mają to do siebie, że nawet jak nie wiedzą, to i tak coś zmyślą. Tak było tym razem – już po drugiej stronie torów dowiedziałam się, że pociąg do Jaipuru odjeżdża jednak z peronu pierwszego… No to ja znowu na górę, biegiem przez mostek i w dół. Plecak wrzynał mi się w ramiona, a ja byłam skrajnie wyczerpania. W ostatniej chwili,  jakby w zwolnionym tempie, ujrzałam odjeżdżający mi sprzed nosa pociąg- nie udało się. Zostałam bez pieniędzy, które miała przy sobie moja koleżanka. Wszystkie bankomaty w okolicy nie działały. Lekko spanikowana znalazłam Kalifornijczyka, którego poznałam wcześniej w drodze do Jaipuru. Pożyczył mi na bilet, jednak dowiedzieliśmy się, że na następny pociąg o północy nie ma już miejsc. Co za pech! Na szczęście z odrobiną gotówki w Indiach można załatwić niemal wszystko, a już na pewno miejsce w wagonie sypialnym. Szeroki uśmiech, łapóweczka i wszystko załatwione. 🙂 Sześć godzin później wysiadłam wreszcie w Jodhpurze.

Blue City - Jodhpur

Krótka drzemka i orzeźwiający prysznic wystarczyły, żeby naładować siły i kontynuować odkrywanie Indii. Od razu zauważyłam, że w mieście jest jeszcze mniej turystów niż do tej pory. Mieszkańcy też jakby inaczej zachowywali się w stosunku do mnie – raczej nie męczyli, nie zaczepiali, a przynajmniej nie tak bardzo i jedynie spoglądali zaciekawieni. Pisząc o spoglądaniu, ujmuję to bardzo delikatnie. Wszyscy Hindusi bez wyjątku po prostu bezczelnie gapią się na obcokrajowców, z zaciekawieniem i rozdziawioną paszczą. Dla nas może wyglądać to dziwnie, ale nie ma się co niepokoić. Przechodząc obok najpewniej jeszcze bekną, spluną i smarkną, a po takim popisie to pewnie my sami będziemy się patrzeć na nich ze zdziwieniem, niesmakiem i nie wiadomo, co jeszcze maluje się wówczas na twarzy takiego turysty, co to przyjechał do Indii z cywilizowanego państwa. W końcu co kraj, to obyczaj. 😉

Can I have a picture with you? - w Indiach słyszane na każdym kroku... 🙂

Żałuję trochę, że mogłam zatrzymać się w miasteczku tylko na jeden dzień, Oczarowało mnie od pierwszej chwili – chyba najbardziej wąskimi, kolorowymi uliczkami, z których każda zaskakiwała inaczej. I tak błądząc bez planu natrafiłam niespodziewanie na festyn, a może to było wesele? Lub po prostu lokalne święto? Nie wiem, ale podobali mi się ci roześmiani i rozbawieni ludzie. Kobiety jeszcze bardziej kolorowe niż zwykle z dzbanami na głowie  – ciekawe co w nich było? A na przedzie samochód z głośną muzyką, do której podrygiwali zabawnie nastoletni chłopcy jadący na pace. Tylko moje krótkie szorty i bluzka na ramiączkach wzbudzały dość duże poruszenie – w mniejszych mieścinach chyba jednak lepiej przyodziać pumpy, czyli tak zwane „alibaba trousers”. Są do kupienia dosłownie wszędzie już za około 10 zł.

Piękne na odległość, wredne z bliska - a wszędzie ich pełno.

Spacerując tak dotarłam w końcu do fortu, który jakby wspinał się po skałach, przez co wydawał się jeszcze większy i potężniejszy. Pomyślicie może, że monotonne są te Indie – co miasto, to fort. Uwierzcie mi jednak na słowo, że każdy z nich jest inny i  każdy równie zniewalający. Tym razem długa wspinaczka na tarasy u samych szczytów zaowocowała zapierającym dech widokiem na miasto małych niebieskich domków. Sceneria jak z filmu, a na straży starych murów grasują zwinne małpy, których wszędzie jest zawsze pełno.

Olbrzymi fort rozpięty na skałach

fajka pokoju 😉

Rozkoszowałam się tymi urokami przy szafranowym lassi aż do samego wieczora, ostatniego już przed rozpoczęciem pracy w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Ze względu na duży ruch na trasie do Ahmedabadu, musiałam skorzystać po raz pierwszy z usług autokarowych. Ponad dziesięciogodzinna podróż… Przyznaję, że była dość zabawna. Niby zwykły autobus, ale w środku zupełnie nietypowy. Na swoje miejsce w klasie sleeper musiałam się wdrapać (dość niezdarnie) do czegoś w rodzaju zamykanej kapsuły z materacem. Krótko cieszyłam się chwilą prywatności, bo jako jedyna biała turystka wzbudziłam natychmiast duże zainteresowanie, co przejawiało się pukaniem w moją szybę i zachęcaniem do rozmowy, chociaż nie wszyscy posługiwali się angielskim 🙂 Zawrotne tempo 40km/h utwierdziło mnie w przekonaniu, że polskie drogi nie są wcale złe! Wysiadając następnego ranka z autobusu skręcałam się z bólu pleców po nastu godzinach telepania mną i obijania na skutek mnóstwa dziur i wyboistych dróg. Ale przygoda jest przygodą… nigdy nie wiesz, co przyniesie kolejny dzień w Indiach 🙂 Po powrocie natomiast, aż ciężko uwierzyć, że jest się w stanie tyle znieść i nawet specjalnie to nie przeszkadza, a każda niewygoda jest grubo przykryta ciekawością świata i przez to chyba nieodczuwalna. A w Polsce? Narzekam na pociągi i korek w mieście…

I jest pięknie...

Konkrety:

Transport: pociąg na trasie Jaipur- Jodhpur w klasie sleeper za 150 Rp; podróż trwała 5,5h; pociągi odjeżdżają o 11:00, 17:00, 23:45, 1:00.

Nocleg: Singhvi’s Havali – single room 350Rp, double 600Rp; gorąco polecam, uroczy hotelik przy samym forcie z niedrogim, acz przepysznym jedzeniem i wyśmienitym lassi! Na miejscu wi-fi, ciepła woda, czysto, możliwość kupienia biletów autokarowych, lotniczych i na pociąg. Tuk-tuk z dworca do hotelu 50Rp.

Zwiedzanie: fort 250 Rp (student) i 300 Rp (adult) – w cenie audio guide; spacer po uroczym mieście. Polecam zatrzymać się tu na jeden dzień.

%d blogerów lubi to: