Tiger Temple- Świątynia Tygrysów w Tajlandii

VII. Kanchanaburi- Tiger Temple.

Aktualizacja tego wpisu należała się już od dawna. Byłam w słynnym już na cały świat Tiger Temple ładnych parę lat temu. Zachwycona robiłam sobie zdjęcia ze zdumiewająco spokojnymi tygrysami. Nie jestem z tego dumna. Żałuję bardzo. Zacznę jednak od początku. Do Tajlandii trafiłam jako młoda dziewczyna kompletnie niedoświadczona w podróżowaniu po egzotycznych państwach. Trzeba przyznać – jak wielu – na swoją pierwszą daleką podróż obrałam ten właśnie kierunek i byłam zafascynowana dosłownie wszystkim, co tam zobaczyłam. Przed oczami miałam natomiast wyłącznie obraz bardzo popularnego w tamtych czasach programu emitowanego przez stację Animal Planet „Świątynia Tygrysów”. Serialu o zwierzętach, który przekonywał widzów, iż przedstawieni w nim buddyjscy mnisi ratują zagrożone wyginięciem tygrysy. Sami żyją w ascezie, żeby zapewnić dobry byt swoim podopiecznym. Zaś kociaki są im tak oddane, że pozwalają zrobić ze sobą wszystko. Piękna idylla, na którą dałam się nabrać. Jak wielu przede mną i do tej pory.

Nie dociekałam prawdy. Byłam na tyle naiwna, że całkowicie uwierzyłam w telewizyjny program i wzięłam jego przekaz za pewnik. Na miejscu turyści widzą zapewne tylko część przedstawienia. To, co dzieje się za kulisami, opisali dopiero byli wolontariusze. I niestety nie są to tak pochlebne wiadomości. W Internecie przeczytać można o zwierzętach pod wpływem leków sedujących, o znęcaniu się nad tygrysami, o fatalnej diecie, koszmarnych warunkach, a nawet sprzedaży bardziej agresywnych osobników na futro. Niezależnych reportaży, blogów i zdjęć jest tak dużo, że aż trudno w to wszystko nie uwierzyć. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nauczona moimi późniejszymi doświadczeniami w innych azjatyckich krajach – oskarżenia te są więcej niż pewne.

Kanion. Tutaj turyści robią sobie zdjęcia z tygrysami.

Na wolontariat do Świątyni Tygrysów zgłaszałam się łącznie trzykrotnie. Najpierw z dobrych intencji, później, gdy byłam już bardziej świadoma, chciałam po prostu na własne oczy zobaczyć i ocenić sytuację zwierząt, by później również odnieść się do tego w mediach. Za każdym razem mi odmawiano, tłumacząc  się brakiem miejsc w danej chwili. Czy była to prawda, nigdy się nie dowiem. Obawiam się jednak, że osoba z wykształceniem weterynaryjnym śmierdziała dla nich zagrożeniem. Co tylko dowodzi, że coś jest tam nie tak.

Mogłam skasować negatywne komentarze, mogłam skasować całkiem wpis o Świątyni Tygrysów. Trochę zabrało mi czasu, żeby zebrać się na odwagę i przyznać do błędu, do naiwności, która codziennie kosztuje życie bezbronnych zwierząt. Myślę jednak, że szczerość ma tu większy oddźwięk aniżeli milczenie. Nauczona tymże doświadczeniem, każdy następny wyjazd na wolontariat w Azji, Afryce i Ameryce Południowej planowałam ze staranną dokładnością. Pisałam do byłych pracowników, szukałam opinii w Internecie, śledziłam działalność rozmaitych ośrodków na forach czy facebooku średnio przez pół roku, zanim decydowałam się tam pojechać. Teraz już weszło mi to w nawyk. Ocknęłam się i Was proszę o to samo. Nie odwiedzajcie miejsc takich jak to.  Nie wierzcie na słowo, zróbcie własny wywiad. Dociekajcie, szukajcie i piszcie o swoich doświadczeniach, tak żeby inni mogli usłyszeć Waszą opinię. Tu chodzi o więcej, niż może się zdawać. I dziękuję za wszystkie negujące komentarze pod wpisem, który kiedyś tu wisiał.

Miejsce tego tygryska powinno być przy mamie…

 

Tajlandia i tygrysy- miasto nad rzeką Kwai.

VII. Kanchanaburi.

Nie łatwo się tu dostać i nie prędko. Chyba, że wyjeżdżalibyśmy z Bangkoku- wtedy nie ma problemu. Jeśli jednak wyruszalibyście z innej części kraju, tak jak ja z Sukhothai, wtedy nie jest to już takie proste. W tym kraju bowiem rządzi zasada, że… wszystkie drogi prowadzą do Bangkoku. Więc żeby dostać się z jednego miasta do drugiego, nie można pojechać bezpośrednio, bo takie połączenie nie istnieje. Trzeba wrócić się do stolicy i dopiero stamtąd jechać dalej nadkładając w ten sposób sporo kilometrów. Dlatego właśnie dotarcie do Kanchanaburi zajęło mi niemalże cały dzień 😉

Rzeka Kwai.

Już na dworcu tradycyjnie targuję się o dojazd do hotelu. W końcu wsiadam do rikszy i za 40B trafiam do hotelu, który znalazłam na starej ulotce. Ponieważ teraz jestem już sama, zależy mi na tanim noclegu, ale oczywiście chcę także pomieszkać przez chwilę w domku na rzece 🙂 I udało się- decyduję się zatrzymać w- jak sama ją nazwałam- chatce na kurzej stopie. Dlaczego? Po pierwsze- jest bardzo wysoko. Trzeba się wspiąć po niemal pionowych wąskich stopniach (i uważać, by nie spaść- pod spodem płynie rzeka!), żeby dotrzeć do łazienki. Sam pokój natomiast znajduje się jeszcze wyżej i tam już trzeba włazić po drewnianej drabinie. Z ciężkim plecakiem jest to nie lada wyzwanie 😉 I choć pokój jest bardzo skromny, bo znajduje się w nim zaledwie duży materac i wiklinowy regalik, to mam niesamowity widok z balkonu i nieco prywatności.

Wyśmienite śniadanie- ananas nadziewany smażonymi owocami morza, kawałkami ananasa i orzechami 🙂 MNIAM!

Wieczorem przechadzam się jeszcze po ulicy pełnej hoteli, guesthouse’ów i barów. Można łatwo dostrzec, że wszędzie poza Bangkokiem i wybrzeżem jest zdecydowanie taniej. Szybko decyduję się na masaż (150B/h) i manicure (70B) korzystając z atrakcyjnej promocji miejscowego salonu kosmetycznego. Jeszcze tylko naleśnik bananowy oraz sok owocowy i mogę wracać do hotelu. Na miejscu kupuję wycieczkę, której już nigdy nie zapomnę i która ukierunkuje moje dalsze życie- jadę na spotkanie z tygrysem!

Kontakt z ogromnym drapieżcą to niemałe przezycie!

Kiedy wstaję wczesnym rankiem i tak skaczę między łazienką a pokojem, uznaję że chatka na kurzej stopie jednak nie jest zbytnio komfortowa i że trzeba się przenieść. Ponieważ wycieczka zaczyna się dopiero o 13, mam jeszcze sporo czasu, żeby znaleźć coś lepszego. Udaję się zatem do najbliższego biura turystycznego i przeglądam oferty. W końcu proszę, żeby zaproponowano mi coś w okolicy i w atrakcyjnej cenie. Dziewczyna zaprasza mnie na skuter i zabiera do guesthouse’u pełnego backpackers’ów z całego świata. Słyszę wiele obcych języków na raz, co mnie przekonuje, żeby się tu zatrzymać. Jak się później okazuje, był to dobry wybór. W Jolly Frog oprócz czystych pokoi, wi-fi i pysznego jedzenia w niskiej cenie można spotkać ciekawych ludzi i zawrzeć nowe znajomości. Polecam!

Most na rzece Kwai.

 

River Kwai Bridge Pier Kachanaburi.

Ponieważ jest jeszcze wcześnie, postanawiam przespacerować się nad słynny most na rzece Kwai. Miejsce to ma upamiętniać tragedię tysięcy jeńców alianckich, którzy zginęli w niewyobrażalnych warunkach przy budowie kolei, jak ją później nazwano- kolei śmierci. Znajdują się tam tablice, na których można przeczytać o wydarzeniu. Szkoda tylko, że powagę upamiętniającego tragedię miejsca dobitnie psuje kolorowa, śmieszna wręcz kolejka, która zabiera turystów (a raczej starych, dzianych dziadków) na drugą stronę rzeki i z powrotem. A sam most? W dzień zwyczajny, za to po zmroku już nieco bardziej przerażający. Chociaż może to i dlatego, że w okolicy zbiera się wówczas sporo Tajów, którzy popijają mocniejsze trunki i zaczepiają zbłąkanych podróżników..

Most na rzece Kwai.

Wracając kupuję wreszcie płytę mojej ulubionej Tracy Chapman za zaledwie 100B. Rozglądam się i dostrzegam przy ulicy coś jakby dużego pluszowego kota. Przyglądam mu się nieco uważniej i nagle.. „zabawka” podniosła łepek i spojrzała na mnie najsłodszymi oczętami jakie dotąd widziałam (coś w stylu tych ze Shreka :)) Oczarowana już po chwili bawię się z małym lamparciątkiem i tygryskiem! Karmię je z butelki i czuję, że dzikie koty są moją przyszłością. Wiem, że w tym kierunku powinna podążać moja kariera i że chcę się zajmować światem dzikich zwierząt, ponieważ odnajduję w nim swoje miejsce i szczęście.  Ten dzień to mój pierwszy bezpośredni i bliski kontakt z tym światem. I chociaż kociaki urodziły się w niewoli, więc trudno nazwać je całkiem dzikimi, to udomowione na pewno też nie są. Nasze spotkanie traktuję jako zaproszenie do ich świata, z którego oczywiście zamierzam skorzystać. Ale o tym napiszę już kiedy indziej…

Marzenia się spełniają- jestem przeszczęśliwa!

 

Konkrety:

Nocleg: Jolly Frog- jak najbardziej polecam! 200B za dwuosobowy pokój/noc. Przy tak niskiej cenie jest na prawde czysto, cicho i przyjemnie, a oprócz tego wi-fi i bardzo smaczne jedzenie 🙂

Transport: Bus z dworca zachodniego w Bangkoku za 150B (jedzie około dwóch godzin).

Przykladowe ceny: riksza z dworca autobusowego do hotelu 40B, wycieczka do Świątyni Tygrysów ok. 100B + opłata za wstęp 500B (w tej cenie można sobie robic wiele zdjęć z tygrysami, jednakże za specjalne zdjęcie z głową drapieżcy trzeba juz zapłacić 1000B), jedzenie znacznie tańsze niż w stolicy, czy na wyspach, masaż 150B/h, manicure 70B.

* 10B=ok. 1zł

%d blogerów lubi to: