Moja Księga Dżungli cz. V i ostatnia

Dzikimi zwierzętami interesuję się już od dawien dawna, ale nie trzeba być ich znawcą, aby wiedzieć, że potrafią pokazać pazury. Każdy pewnie słyszał historie ludzi, którzy zanadto obdarzyli swoich podopiecznych zaufaniem i zapłacili za to nieraz nawet najwyższą cenę. Niby każdy o tym wie, że dzikie zawsze będzie dzikie, a jednak na widok tak pięknych stworzeń bardzo szybko się o tym zapomina, traktując je jak domowych czworonogów. Niestety ja również miałam okazję po raz pierwszy przekonać się, jak niebezpieczna jest praca, o której marzę od dziecka. Choć teraz myślę, że lepiej dostać taką lekcję od ocelota, niż na przykład gdyby miał to być lew…

IMG_4545

Jeden z ostatnich dni na wolontariacie. Cieszyłam się przygodą, która mnie spotkała i chciałam, aby nasze rozstanie z Millie było wyjątkowe. Niestety, kotka od samego rana była bardzo nerwowa i niespokojna. Co chwilę odwracała się patrząc na mnie przenikliwie i wydając pomruk, który nie zwiastował niczego dobrego. Czułam się wówczas bardzo nieswojo i próbowałam uspokoić ją głosem. Dałam jej więcej swobody,w końcu całkiem nieźle szło mi już przedzieranie się przez dżunglę, mogłam dostosować się do jej tempa. Kiedy jednak ocelotka rozpędziła się w stronę terenu należącego do Gato (pumy) musiałam zaoponować. Zatrzymałam się, linka się naprężyła, a ja stanowczo powiedziałam – No mas Millie! (dalej nie!). Kotka próbowała pociągnąć mnie w swoją stronę, ale kiedy zdała sobie sprawę, że nie zmienię zdania, odwróciła się i spojrzała na mnie w taki sposób, że wiedziałam już, co za chwilę się wydarzy.

IMG_4548

Wiedziałam, a jednak nie potrafiłam się temu sprzeciwić, zrobić cokolwiek, choćby krok w jej stronę. Stałam jak wryta i jak z oddali słuchałam własnego krzyku, który echem poniósł się po lesie. Przerażona przywiązałam smycz do drzewa i odeszłam, aby obejrzeć ranę. Krwawiła, ale niezbyt mocno. Trzy kły zostawiły ślad na moim udzie. Nie bolało, a jednak nie mogłam uspokoić oszalałego serca. Musiałam odczekać i opanować emocje – czekał mnie jeszcze powrót z Millie do klatki, a byłyśmy jeszcze bardzo daleko. Dwie, trzy godziny jak nic.

IMG_4571

Tamto wydarzenie wiele mi uświadomiło, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że mogłabym zrezygnować. Porzucić mój pomysł na życie, największą pasję, której tak wiele poświęciłam. Wzięłam się w garść i nauczyłam się, jak radzić sobie z kotką, kiedy ta ma swoje humory. Prawda jest taka, że miała do nich pełne prawo. W końcu to za sprawą ludzi została zniewolona, nie można jej więc obwiniać za tak naturalne zachowanie. Jest dzika, a jej miejsce jest na wolności – dopiero wówczas tak naprawdę zrozumiałam, jak wielką krzywdę jej wyrządzono. I choć początkowo się bałam, to przed odjazdem umiałam już zapanować nad podobnymi sytuacjami w taki sposób, aby nie stała się żadna krzywda ani jej, ani też mnie.

IMG_4608

Totalnie za to nie potrafiłam sobie poradzić ze sprytem chytrych małp. Kiedy gromada czepiaków, albo saimiri skakały roześmiane nad naszymi głowami, nie mogłam z zachwytu oderwać od nich wzroku. Gdy jednak pojawiały się kapucynki, w pośpiechu zbierałam wszystkie moje rzeczy i szykowałam się na odparcie ataku rzezimieszków. Wystarczyła bowiem chwila nieuwagi, gdy odchodziłam zrobić zdjęcie motylom lub dziwacznym robalom, a już za chwilę musiałam łapać moje rzeczy rozrzucane z plecaka po całej okolicy. I choć miałam na wyposażeniu procę do odstraszania, to jednak w moich rękach okazała się ona być całkowicie bezużytecznym narzędziem.

IMG_4596

Jedna z kapucynek – eks samiec alfa zdetronizowany przez innego osobnika, uwielbiał śledzić mnie z Millie i potrafił podążać za nami przez cały dzień, co pewien czas zaczepiając. Jego celem były moje kanapki i banany, które niosłam na plecach i dobrze wiedział, gdzie szukać przysmaków. Zdarzyło się raz, że tenże małpiszon o imieniu Boogeyman, postanowił się zabawić i… zrobił mnie w konia. Jak co rano wyprowadziłam Millie przed klatkę, aby zając się sprzątnięciem odchodów po nocy i wyczyszczeniem misek. Kotka chlipała świeżą wodę, a ja byłam tak zajęta, że nie zauważyłam, kiedy małpa zeszła z drzew na ziemię. Kiedy wreszcie się obejrzałam, byłam zamknięta w środku, a Boogeyman szczerzył do mnie zęby. Kłódki zamykały się na zatrzask, a sprytny samiec wyrzucił gdzieś kluczyki. Jak teraz sobie to przypominam, to myślę, że musiało wyglądać to dość zabawnie – dziewczyna w klatce, która krzyczy coś niezrozumiale i szarpie za siatkę, a po drugiej stronie rozbawiona kapucynka, która rozrzuca zawartość torby, rozbija telefon oraz dobija aparat fotograficzny, zerkając co i raz dla uciechy na głupie, nieporadne, dwunożne stworzenie 😉 Tym razem, nie obyłam się bez pomocy z zewnątrz, ale jest to jedna z tych historii, która najbardziej zapadła mi w pamięci z wolontariatu w Boliwii… Będę chyba musiała tam wrócić, aby wyrównać rachunki i nabić tę małpę w butelkę! 😉

IMG_4619

Moja Księga Dżungli cz. IV

Wczesny poranek. Millie zatrzymała się, żeby naostrzyć pazurki, a ja, korzystając z chwili wytchnienia, podeszłam do rzeczki przemyć ręce. Gęsta mgła opadała ciężko na otaczającą roślinność zmniejszając i tak słabą widoczność do nie więcej niż metr. Kiedy się odwróciłam, kotka leżała na pniu i bacznie przyglądała się moim ruchom. Wyjęłam aparat i zaczęłam jej robić zdjęcia, jednakże szybka natychmiast zaparowała i nic nie wychodziło. Wobec tego rozłożyłam starą, wygniecioną koszulę na kamieniu i rozpakowałam prowiant. Uważam, że dżungla najpiękniejsza jest właśnie, kiedy spowija ją mgła, która nadaje aury tajemniczości. Dlatego nawet proste śniadania smakowały inaczej, lepiej, choć z drugiej strony pod koniec dnia banany i bułki były już całe nasiąknięte wilgocią tracąc na atrakcyjności.

Kiedy tak kontemplowałam przyrodę i napawałam się chwilą, zdałam sobie sprawę, że cykady tego dnia były takie jakby cichsze, a zamiast nich przekrzykiwały się żaby, których jednak nie byłam w stanie dostrzec. Też nie małpy, a silny wiatr szargał koronami drzew, z których na nasze głowy spadały wielkie, wyschnięte liście. Wreszcie Millie zadecydowała, że idziemy dalej. Ledwo zrobiłyśmy parę kroków, a w miejscu, gdzie uprzednio odpoczywałyśmy, spadł ze szczytów drzew wielki konar. Wystraszyłam się, bo gdybyśmy zostały tam dłużej, to skończyłoby się w najlepszym wypadku tylko połamaniem. Może kotka wyczuła w jakiś sposób, co się święci?

Myślę, że tak, ponieważ chwilę później odezwały się złowrogo pierwsze grzmoty. Ocelotka uciekła do jaskini, w której schronienie znalazł również zaspany nietoperz – niestety jego drzemka została brutalnie przerwana i nie doczekał już kolejnej nocy. Millie uznała, że to bezpieczne miejsce i że przeczeka w nim nadchodzącą burzę. O mnie raczej nie myślała, gdyż jej skrytka była na tyle mała, że nie miałam szansy się zmieścić, ale na tyle długa, że trzymałam tylko za koniec smyczy, zaś kotka zniknęła gdzieś w ciemnościach jaskini.

Nie było mżawki ani drobnych kropel deszczu zwiastujących nadchodzący pogrom. Lunęło praktycznie bez zapowiedzi i to od razu z pełną pompą. Jedynie chwilę trwało zanim woda spłynęła po liściach z górnych partii drzew na sam dół i zmoczyła mnie nie zostawiając suchej nitki. Nie jestem z cukru, są wakacje, dam sobie radę – pomyślałam. I wtedy burza rozgorzała na dobre. Takich grzmotów jak tam, nie słyszałam jeszcze nigdy w życiu. Myślałam, że pękną mi bębenki w uszach, że coś złowrogiego czai się na mnie. Skuliłam sie pod największymi liśćmi, trzęsąc się z zimna i… strachu niestety. Odezwała się ta część przyrody, która do tej pory zawsze milczała. Korony drzew kiwały się na wszystkie możliwe strony, a ciężkie gałęzie co chwilę spadały gdzieś w pobliżu.Nagle zrobiło się potwornie ciemno. Nie wiedziałam już, czy schować się pod rozłożystymi drzewami, czy szukać otwartej przestrzeni, o którą jednak szczerze mówiąc w dżungli jest dość ciężko. Poza tym wciąż miałam pod opieką ocelotkę, której za żadne skarby nie mogłam wywabić z jej kryjówki.

Przypomniało mi się wtedy, że mam telefon alarmowy. Mój plecak był już całkiem przemoczony, ale na szczęście aparat wciąż działał, więc zadzwoniłam do biura prosić o pomoc. Zdążyłam powiedzieć dwa słowa i rozmowa została przerwana. Próbowałam później jeszcze wiele razy, ale sieć krótko mówiąc padła. A więc stałam, marzłam, modliłam się i odliczałam czas. Strugi deszczu spływały po mojej twarzy. Błagałam kotkę, żeby raczyła wyjść i wrócić do klatki, używając do tego przeróżnych argumentów. W końcu, może bardziej żeby dodać sobie otuchy, zaczęłam śpiewać. Coraz głośniej i głośniej – właściwie to darłam się wniebogłosy mając nadzieję, że może jednak ktoś mnie usłyszy. Muszę tutaj dodać, że mam fatalny głos, po prostu nie potrafię śpiewać. Tak myślę, że wtedy jednak mnie to uratowało – kotka najpierw wychyliła się ze swojej norki, a potem spojrzała na mnie z poirytowaniem. Na szczęście nie zdążyłyśmy się jeszcze za bardzo oddalić od klatki, więc biegusiem wróciłyśmy szybko do punktu wyjścia. Tym razem i ja mogłam się schować w klatce Millie.

jungle

Moja Księga Dżungli cz. III

Dżungla to taki las,  który nie zna ciszy. Cykady niekiedy doprowadzają mnie do szaleństwa, ale z czasem przyłapuję się na tym, że już ich w ogóle nie słyszę i stają się tłem innych dźwięków. Zabawne, ale z początku automatycznie utożsamiałam różne odgłosy z tymi znanymi mi z „normalnego życia”. I tak wydawało mi się, że słyszę wibrację komórki, krajalnicę do chleba lub czyjeś kroki bądź szepty. Zupełnie to ignorowałam w pierwszej sekundzie; dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, że to jednak musi być coś innego – przecież jestem w dżungli i nikogo poza mną z pewnością tu nie ma.

Moja wioska i lokalna dyskoteka po lewej

Cóż, w zdecydowanej większości źródła tychże dźwięków nie jestem w stanie zobaczyć, ale jeden z nich napawał mnie lękiem. Tak jakby pomruk kota, ale zdecydowanie większego niż Millie. Miałam więc wrażenie, że to puma skrada się gdzieś w bujnej roślinności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wreszcie odkryłam, skąd dobiega ów hałas – był to trzepot skrzydeł kolibra. Niesamowicie głośny! Pojawiają się i znikają tak prędko, że zrobienie im zdjęcia niemal graniczy z cudem. Jednak nawet te pięć sekund, kiedy mały, kolorowy ptak zawiśnie gdzieś nad moją głową i kiedy mogę patrzeć mu prosto w długi dzióbek, stały się dla mnie chwilami wręcz magicznymi, których wypatruję każdego dnia.

Siedzi taka małpa na drzewie i rzuca swoimi odchodami we wszystkich, którzy się pojawią w pobliżu…

Druga sprawa – motyle. Je również bardzo ciężko ująć w obiektywie aparatu. Zwłaszcza te granatowe, których jedno skrzydło jest wielkości mojej dłoni. Mam takie swoje ulubione miejsce, które nazwałam Gniazdem Motyli, a gdzie zawsze pełno jest tych owadów. Kiedy przechodzimy tamtędy z Millie, wszystkie nagle się unoszą i zaczynają krążyć, tworząc jakby wir dookoła nas. Te akurat są identycznie żółte z lekko pomarańczowym odcieniem. Przepiękne! To jednak nie koniec motylich wariacji i możliwości kolorystycznych. Spotkałam bowiem także i takie, których skrzydła były… przezroczyste. Miały tylko lekko brązowy odcień, co z bliska wyglądało jak rozciągnięta rajstopa. Inne zaś przypominały uschnięte liście, niekiedy nawet z plamami imitującymi wygryzione dziury 🙂

Gdzie jest motyl?

Skoro są motyle, to muszą być też ich mroczniejsze kuzynki – ćmy. Po moim pokoju zawsze jakieś latają i można je podzielić na pewne kategorie: te mniejsze, większe, ogromne i dziwne, na przykład ze szczypcami wystającymi złowieszczo z aparatu gębowego. Pewien wyjątkowy gatunek ćmy, dodam że bardzo popularny w tym regionie, jest wektorem robaka o wdzięcznej nazwie boro-boro. Pierwszy raz natknęłam się na informację o nim w plikach w naszej klinice weterynaryjnej. Okazuje się, że owa ćma przenosi larwę, która to zadomowia się w naskórku nowego żywiciela i zaczyna się tam rozwijać. Gato, czyli puma żyjąca w ośrodku jakiś czas temu miała coś takiego na swoim nosie. Spore uwypuklenie z małą dziurką na szczycie i sączącą się zeń ropą z krwią. Leczenie jest proste – wystarczy zatkać tę dziurkę maścią z iwermektyną i taki robaczek, jak już nie ma czym oddychać, to szybko umiera, a później można go wycisnąć (wcześniej nie, bo ma haczyk na końcu, którym zaczepia się w tkankach i nie ma szansy go ruszyć, jedynie chirurgicznie).

Ktoś wie, co to za żabka?

Boro-boro nie przenosi żadnych groźnych chorób i generalnie nie jest niebezpieczny, a jedynie niesamowicie obrzydliwy. W Boliwii zarażenie tym pasożytem to bardzo typowa przypadłość, więc lekarze nie mają z nim problemu. Gorzej, jeśli trafi się z czymś takim do Polski… No właśnie, bo larwa ta upodobała sobie ludzi równie mocno, co zwierzęta, a ja miałam to nieszczęście się o tym przekonać na własnej skórze (dosłownie). Z początku nie zauważyłam rany na moim podudziu z powodu licznych pogryzień przez komary, pszczoły i inne takie niemalże na całym moim ciele. Jednak kiedy wróciłam, a wszystko pozostałe się już zagoiło, zaniepokoiła mnie twarda masa z dziurką niedużej wielkości. Mając w pamięci przypadek pumy, udałam się natychmiast do lekarza specjalisty chorób tropikalnych. Najpierw pomylił Boliwię z Bali (przecież to niedaleko), a później ni stąd ni z owąd zaczął pokrzykiwać na mnie, że równie dobrze mogłam się udać do dermatologa, zamiast zawracać mu głowę (what?!?!). W ostateczności pełen łaski przepisał mi antybiotyk, a ja opuściłam gabinet z przekonaniem, że Pan doktor nie bardzo miał jakiekolwiek pojęcie, z czym ma do czynienia i jak się za to zabrać. Ba, nawet nie raczył obejrzeć mojej nogi. Skonsternowana wróciłam do siebie i postanowiłam wyleczyć się sama. Odcięłam dostęp powietrza i zgodnie z moimi obawami po 24 godzinach z mojej nogi wylazła wstrętna, 1,5-centymetrowa larwa, która męczyła mnie w koszmarach sennych jeszcze przez kilka następnych dni…

Południowo-amerkańska BIEDRONA 😛

Mój słodziak!

Moja Księga Dżungli cz. II

Z zadziwiającą łatwością gubię się w dżungli, dlatego polegam głównie na Millie. Muszę mieć jednak oko na wszystko, bowiem kotka lubi schodzić z ustalonych tras, co jest dozwolone, o ile potrafi się na nie wrócić 😉 Nie wiem, czy to mój kobiecy brak orientacji w terenie, ale przez pierwszy tydzień gubiłam się niemal codziennie, a na kolację wracałam, kiedy już zmierzchało. Przy tym przez cały czas muszę patrzeć pod nogi, gdyż ścieżki są niekiedy bardzo wąskie lub strome. Moja najgorsza trasa prowadzi po starych rurach nad przepaścią, a ja zawsze boję się, że stracę równowagę na środku przejścia. Dopiero od niedawna przebiegam tędy na dwóch nogach, gdyż z początku przechodziłam na czworaka, a Millie nie kryła swojego niezadowolenia moją opieszałością…

Zdarzyło mi się raz spaść i zawisnąć na rękach, na szczęście udało mi się wdrapać z powrotem.

Ścieżka szerokości stopy i wystarczająco wysoko, aby się połamać. uff

Ostatnio podczas spaceru miałyśmy zderzenie czołowe z rodzinką ostronosów (coati). Millie, choć niewiele od nich większa, zdecydowanie ruszyła tropem zwierząt. Pozwoliłam jej na zejście z trasy i próbowałam nadążyć za podekscytowaną kotką, ale niestety jej ścieżki są dla mnie zdecydowanie za wąskie i szybko zostałyśmy w tyle. A że miejsce, do którego dotarłyśmy, było dość wietrzne i przynosiło ulgę w tropikalnej saunie, więc Millie ustanowiła czas na drzemkę, która pochłonęła także i mnie. Ocknęłam się po godzinie, może dwóch i zaczęłam rytuał zachęcania kotki do powrotu do klatki. Kto ma w domu kota, ten pewnie domyśla się, iż nie jest proste nakłonienie go do zrobienia czegokolwiek, co akurat nie należy do jego zamiarów. Z reguły zajmuje mi to ok. 3 godzin, ale tego dnia, kiedy delikatnie łaskotałam Millie po brzuszku, spostrzegłam, że smycz jest odpięta i leży obok. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale wychodzi na to, że ta sytuacja trwała już od jakiegoś czasu. Na szczęście ocelotka nie zdawała sobie z tego sprawy, więc podjęłam próbę zapięcia smyczy. Millie nie spodobało się, że ktoś śmie przerwać jej święty spokój, więc potraktowała mnie pazurami. Mimo wszystko to wciąż dzikie zwierzę i jeśli tylko chce, potrafi zrobić krzywdę, o czym zawsze staram się pamiętać. Niekiedy kotka podchodzi do mnie i domaga się pieszczot (zwłaszcza uwielbia ssać kciuk), ale przez większość dnia staram się dać jej własną przestrzeń, a zwłaszcza podczas obwąchiwania roślin, zaznaczania terenu i ostrzenia pazurków – nie przeszkadzać! Tamtego dnia nie pozostało mi nic innego jak dzwonić do Francesci – Chilijki, która przyjechała tutaj na wolontariat już 1,5 roku temu i jak mówi – trochę się zasiedziała. Przez ten czas jednak nawiązała niesamowitą więź ze wszystkimi kotami w ośrodku i rozumie każde ich miauknięcie. Kiedy tylko Millie ją widzi, natychmiast biegnie w jej kierunku i na szczęście tak się stało również i tym razem. Czułam, jak schodzi ze mnie napięcie, kiedy kotka była z powrotem na smyczy. Gdyby zabłądziła w stronę tras jednej z pum, mogłoby się to źle dla niej skończyć…

Tak wygląda ostronos. Ten jest jeszcze w ośrodku, ale niebawem zostanie wypuszczony na wolność.

Millie uspokaja się, kiedy może possać kciuk. Jest przy tym delikatna, więc nie muszę się obawiać utarty palca.

Nie wszystkie polowania Millie kończą się fiaskiem. Do dziś przeklinam się za to, ze nie miałam wówczas aparatu. Spacerowałyśmy w luźnym tempie, kiedy kotka nagle rzuciła się na plecy i zaczęła szamotać z nie-wiadomo-czym. Wtedy dostrzegłam, jak coś zielonego wije się wokół jej ciała – rozpoczęło się polowanie na węża. Nie był wielki, ale i tak muszę przyznać, że był to emocjonujący widok. Millie nie bardzo wiedziała, co zrobić z przeciwnikiem i dopiero po pół godzinie zabawy dało się słyszeć nieprzyjemne chrupnięcie – kieł kotki przeszedł czaszkę węża na wylot. Parę minut później długie ciało gada wciąż się poruszało. Jednak Millie nie była już nim zainteresowana, a kiedy tylko odeszła od ofiary, natychmiast (dosłownie!) z krzaków, liści i innych możliwych zakamarków wyszło wszelkie robactwo i zaczęło swoją ucztę. Ogon węża wciąż się ruszał, a ja przeszłam obok z lekkim niesmakiem…

Miaaaauu!

Moja Księga Dżungli cz. I

Przedzieram się przez gęste zarośla – 15 km w górę i w dół. Ścieżki są momentami tak wąskie, że przez pierwsze dni nawet ich nie zauważałam, a jeśli choć trochę odbiłam w bok, to nie potrafiłam ich już znaleźć. Dobrze, że dostałam chociaż prowizoryczną mapę, bo bez niej znając moje możliwości mogłabym się odnaleźć dopiero w Brazylii 🙂 Tak wygląda moja praca – wyprowadzam ocelota na spacer. Chociaż będę bliżej prawdy, jeśli stwierdzę, że to ona wyprowadza mnie, a ja tylko niezdarnie staram się nadążyć za kotką, która pomrukuje na mnie z wyraźnym poirytowaniem za każdym razem, kiedy zanadto zostaję w tyle.

Zwalone pnie to ulubione miejsca Millie

Każdy dzień jest inny i chyba to mi się tutaj najbardziej podoba. Jestem tak blisko natury, jak jeszcze nigdy dotąd i mogę bez końca podziwiać toczące się wokół dzikie życie, czyli to, co tak bardzo mnie fascynuje i co jeszcze do niedawna podglądałam tylko w telewizji. A tu proszę, znalazłam się w amazońskiej dżungli i mogę nasłuchiwać i podpatrywać ze wszystkich stron – trochę jak w kinie 5D, tylko że „tutaj i teraz” dzieje się naprawdę, a ja aż nie mogę uwierzyć we własne szczęście.

Z tych i innych rozmyślań oraz zachwytu brutalnie wyrywa mnie ukąszenie pszczoły oraz bzyczenie komarów. To ciemna strona mocy – insekty, które uparcie podążają za mną i nie dają spokoju, choćbym nie wiem jak bardzo spsikała się repelentem i opędzała machając rękami na wszystkie strony. Dochodzą naprawdę kosmicznych rozmiarów, np. czerwone mrówki z gigantycznymi, wyłupiastymi oczami i szczypcami na przedzie. Niektóre z nich o dziwo potrafią także latać. Nawet pasikoniki (czy coś w tym rodzaju) mają motyle skrzydła, na których szybują podczas skoku. Najgorsze są jednak włochate stawonogi, które parzą i pozostawiają nieładny ślad. Zwłaszcza kiedy chcę sobie pomóc podczas wspinaczki i chwycę najbliższą gałąź, a taki robal się czai po jej drugiej stronie – auć! Drzewa też są zdradliwe, niektóre mają kolce, które wbijają się głęboko w skórę i nie chcą wyjść. Czasem czuję się  jak małe dziecko, które nie wie, że ogień parzy. Ale jestem sama i wszystkiego uczę się na doświadczeniach każdego dnia – najczęściej dość bolesnych. Po dwóch tygodniach już wiem, które owady są najbardziej kąśliwe i pozostawiają największe bąble oraz żeby nie siadać na liściach, gdyż może pod nimi czaić się coś oślizgłego, na spotkanie z czym zdecydowanie nie mam ochoty.

„drzewo pancerne” – kolejna pułapka w dżungli

Dzień zaczynam od śniadania i spakowania ekwipunku, czyli prowiantu, zapasu wody, apteczki, latarki, aparatu i zapasowej smyczy oraz telefonu, który dostałam na pilne wypadki. Później 20 minut wspinam się wgłąb parku, aby dotrzeć do klatki Millie. Niekiedy na drodze staje mi wataha kapucynek, które koniecznie chcą mi COŚ ukraść, dlatego muszę mieć przy sobie kij, którym opędzam się od natrętów (jak widać na zdjęciu nie zawsze skutecznie). Są to małpy odchowane przez ośrodek i wypuszczone na teren parku, dlatego nie czują lęku przed ludźmi i niekiedy pozwalają sobie na zdecydowanie więcej, niż powinny. Kiedy dotrę już do kotki, podaję jej lekarstwa i sprzątam kuwetę. A później czekam, aż Millie wybierze trasę na dziś i podążam jej śladem.

Skutki uboczne pracy ze zwierzętami – ugryzienie małpy i kilka drobnych zadrapań ocelota

Niekiedy biegniemy przez pięć godzin niemal nieprzerwanie, ale czasem, a zwłaszcza w wyjątkowo upalne dni, ocelotka preferuje kocią drzemkę i odpoczywamy gdzieś pod drzewem przez większość czasu. Bywa, że akurat zatrzymamy się nad rzeczką, która momentami tworzy jakby naturalne baseny. Millie co prawda nie lubi wody i przysypia na spróchniałym pniu, ja jednak mogę skorzystać z chwili orzeźwienia i kąpać się w chłodnej wodzie. Ach, jak ja uwielbiam te chwile tylko we dwie, cała dżungla należy do nas i mogę się nią cieszyć bez skrępowania. W końcu uczę się kocich ścieżek, a towarzystwo Millie daje mi poczucie, że staję się częścią natury – świata, któremu oddałam moje serce.

Przyszedł kotek do doktora

Inti Wara Yassi, ośrodek dla którego obecnie pracuję, stara się zapewnić swoim podopiecznym warunki jak najbardziej zbliżone do życia w naturze. Jednak ponieważ zwierzęta otoczone są szczególną troską, dożywają znacznie bardziej podeszłego wieku, niż przeciętna średnia dla danego gatunku. A to oczywiście wiąże się z występowaniem różnych chorób.

Oceloty żyją około dwunastu lat – Millie ma 14. Od dłuższego już czasu zmaga się z problemami układu moczowego. Zaczęło się od bolesności przy oddawaniu moczu, potem pojawiła się krew. USG wykazało kamienie nerkowe i wtórnie stan zapalny. Podjęto różne próby leczenia, ale jak twierdzą miejscowi lekarze, dopiero po zastosowaniu leków homeopatycznych (???) kocica zaczęła czuć się lepiej. Prócz tego, ważne jest również przestrzeganie odpowiedniej diety. Niestety muszę stwierdzić, że pod tym względem ośrodek kuleje, choć zdaję sobie sprawę, iż przyczyną są względy finansowe.

Czyż nie jest piękna?

Nad wszystkim pieczę sprawują wolontariusze, którzy dość często się zmieniają, brakuje zatem stałej kontroli osoby wykształconej w tym kierunku. Z tego powodu Millie przez pewien czas nie dostawała swoich leków, a jej stan nieco się pogorszył. Taka sytuacja stwarza zagrożenie nie tylko dla samego zwierzęcia, ale też dla jego opiekuna. Chociaż oceloty są niewiele większe od naszych domowych kotów, to jednak mają bardzo silny ogon i potężniejsze łapy, dzięki czemu wysoko skaczą, a gdy są podenerwowane, potrafią pokazać ostre pazury. Ponieważ jestem teraz jedyną studentką weterynarii na miejscu, wobec tego zadecydowano, że będę odpowiedzialna za opiekę nad Millie. Ale o tym już w kolejnym rozdziale…

%d blogerów lubi to: