Przystanek na żądanie

Spakowałam się. Pożegnałam ze wszystkimi wolontariuszami w Parque Machia. Ostatni raz ostry jak tarka język Millie przejechał po mojej ręce. Ostatnie „Adios amigos! „. Oddałam moje ubrania robocze do miejscowego second-handu, zarzuciłam na siebie parę kilo lżejszy plecak i wyszłam na ulicę. Plan był prosty – machać na wszystkie autobusy i zatrzymać pierwszy jadący do La Paz. O tej porze ulice były bardzo ruchliwe, więc spodziewałam się szybko znaleźć podwózkę i do rana znaleźć się w stolicy kraju. Po pierwszej godzinie czekania zaczęłam się jednak zastanawiać, dlaczego wszystkie autobusy kierują się wyłącznie do Cochabamby. Po kolejnych dwóch pewien łaskawy kierowca wyjaśnił, że właśnie tego dnia zaczęły się strajki. W związku z tym droga do La Paz była zablokowana i nieprzejezdna. Jako, że w Boliwii generalnie dróg zbyt wielu nie ma, a stan tych, które są, pozostawia bardzo wiele do życzenia, nie było mowy o objeździe. Zbliżała się północ, ulice popustoszały. Zgarnęłam więc swoje bambetle i wróciłam do domu wolontariuszy zastanawiając się, jak ja się stąd teraz wydostanę. Nawet miejscowi nie wiedzieli, jak długo może potrwać strajk, a za dwa dni miałam się spotkać z Andrzejem w La Paz.

Moje ulubione miasto - La Paz

Moje ulubione miasto – La Paz

Następnego dnia z samego rana pozytywnie nastawiona zaczęłam wszystko od nowa. Szybko okazało się jednak, że nie ma najmniejszych szans na dostanie się do La Paz w ciągu kilku najbliższych dni, może nawet tygodnia. Utknęłam na dobre, a moje plany szlag trafił. Postanowiłam jednak zaryzykować  i pojechałam do Cochabamby – miasta, o którym przewodnik Lonely Planet wypowiadał się niezbyt łaskawie. Szczególnie utkwiło mi w głowie jedno zdanie, w którym autorzy przestrzegają przed samodzielnym opuszczaniem dworca autobusowego, który znajduje się w najbardziej niebezpiecznej części miasta. Po zmroku kierowcy wręcz nie wypuszczają pasażerów z autobusu i każą im czekać do świtu. Cochabamba w przeciwieństwie do wioski, w której się znajdowałam, miała jednak pewną zaletę – lotnisko.

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! - wciąż słyszę

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! – wciąż słyszę te nawoływania naganiaczy na dworcu 😉

Złapałam mini busa, który miał mnie podwieźć do samego budynku dworca. Miałam zamiar prosto stamtąd złapać taksówkę na samolot, nie narażając się dzięki temu na potencjalne niebezpieczeństwa, które mogą czyhać na samotną podróżniczkę w Ameryce Południowej. Wciąż nie mogłam się nauczyć, że snucie jakichkolwiek planów w Boliwii jest po prostu bezsensowne. Kierowca busa wysadził mnie nie wiadomo gdzie, wskazując jedynie palcem, w którym kierunku jest dworzec. Zrobiłam groźną minę i przyjęłam pewną siebie postawę, choć nie wiem ile z tego mi wyszło. Zatrzymał się samochód. Przypomniała mi się historia Austriaków, którzy zostali porwani przez fałszywą taksówkę, a następnie okradzeni i zamordowani. Wsiadłam. Nie miałam przecież innego wyjścia. Ten kierowca szczęśliwie okazał się być bardzo miły.

IMG_5166

IMG_5175

Na dworcu potwierdzono informacje, które uzyskałam już wcześniej. Wszystkie autobusy do La Paz zostały odwołane. Na szczęście w tym samym budynku znajdowało się biuro lotnicze. Na nieszczęście wszystkie miejsca zostały wyprzedane. Udało mi się kupić bilet dopiero na następny dzień. Chcąc nie chcąc, musiałam się pogodzić z przymusowym przystankiem w Cochabambie. Sprzedawca pomógł mi zarezerwować nocleg, bardzo się przejął, że jestem sama i zorganizował mi bezpieczny dojazd do hostelu. O dziwo wszystko udało mi się załatwić w języku hiszpańskim, chociaż znałam może z dziesięć słów. To jednak bardzo prosty język, w którym nawiązywanie kontaktów z ludźmi potrafi być łatwiejsze niekiedy niż w języku ojczystym.

IMG_5173

W hostelu byłam jedyną białą. Chociaż pokoje były obskurne, to sam budynek miał w sobie coś uroczego, co kojarzyło mi się ze starymi folderami wakacyjnymi. Wybrałam się na rekonesans okolicy i przekonałam się, że Cochabamba niekoniecznie jest taka straszna, jak ją malują. Zielone trawniczki, pomniki, czyste alejki i kolorowe restauracje w centrum sprawiały wrażenie ogólnego ładu i porządku, w przeciwieństwie do okolic dworca autobusowego. Większość lokali oferowała danie dnia składające się z trzech posiłków za około 7 zł. Zajęłam stolik, długo jednak nie siedziałam sama. Dołączyła do mnie życzliwa rodzina oraz Peruwiańczyk rosyjskiego pochodzenia. Gdy tylko dowiedzieli się, że jestem z Polski, wszyscy wybuchnęli śmiechem z powodu… słynnego pomnika w Świebodzinie. Okazuje się, że do tej pory największy pomnik Chrystusa znajdował się nie w Rio lecz w Cochabambie właśnie. Musisz go zobaczyć! – zaczepiali mnie podekscytowani. Nie mogłam więc odmówić. Pomyślałam, że ten nieplanowany przystanek zaczyna mi się podobać.

mój hotelik :)

mój hotelik 🙂

IMG_5116

Pomnik Chrystusa w Cochabambie – drugi największy po Świebodzinie

Nie byłam co prawda w Świebodzinie, ale boliwijski Chrystus faktycznie był wielki. Z samej góry zaś rozpościerał się piękny widok na miasto spowite mgłą zachodzącego słońca i otoczone górami z beżu. Wróciłam do hostelu, zrobiło się ciemno. Rano miałam samolot, ale jakoś nie chciało mi się jeszcze spać. Miasto mnie ciągnęło. Wychynęłam więc nosa z pokoju. Stwierdziłam, że przespacerują się jeszcze jedną alejką, może zjem coś dobrego i grzecznie wrócę. Za rogiem ulicy okazało się, że miasto właśnie ożyło. Na chodnikach wszędzie porozstawiane były garkuchnie, za którymi ciągnęły się gigantyczne kolejki. Ryneczki, sklepiki, latynoska muzyka i tłumy ludzi. Podświetlone kamieniczki, stary teatr, który z daleka zapraszał gości na spektakl. Zaczęłam błąkać się od jednej alejki do następnej, zaglądać na stragany, kupować pamiątki, kosztować dziwnych zup i szaszłyków.  Totalnie mnie wciągnęło.

IMG_5149

Rano śpiąca stawiłam się na lotnisko. Dwie godziny przed odlotem wedle naszych norm, w Boliwii oznacza dużo przed czasem. Byłam więc pierwszą pasażerką. Odprawiłam się i przysnęłam w poczekalni wspólnej dla czterech bramek na całym tym maleńkim lotnisku. Kiedy zauważyłam, że zbiera się już kolejka do samolotu, również się ustawiłam. Poproszono mnie o paszport. Co prawda był to tylko lot krajowy, ale jako że jestem obcokrajowcem, mieli przecież prawo sprawdzić moją tożsamość. Zastanowiło mnie dopiero, kiedy kontrolerzy przeszli do kolejnych współpasażerów. Wreszcie okazało się, że… o mały włos poleciałabym do Rio de Janeiro!

IMG_5196

Mgła, która grzmi

David Livingstone mówił: Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie. Wodospady Wiktorii, jeden z siedmiu cudów natury, rozciągają się na szerokości 1,7 km. Można się nimi zachwycać od strony Zambii oraz Zimbabwe, gdyż znajdują się dokładnie na granicy tych dwóch państw. I chociaż w porze suchej, w której miałam okazję je podziwiać, spada ledwie niewielki procent wody w porównaniu z porą deszczową, to i tak trudno było mi oderwać wzrok od tej potęgi. Co więcej, razem z Andrzejem, który dołączył do mnie w połowie wyprawy, byliśmy jedynymi turystami w parku! Spodziewałam się tłumów na miarę Machu Picchu, które dziennie odwiedza 5 tysięcy osób i to tylko dlatego, że wprowadzono takie ograniczenie, a tymczasem… spokój, rześkie powietrze, piękne ptaki i kojący, rytmiczny szum. Błogość!

Mgła, która grzmi - tak w lokalnym języku nazywane są Wodospady Wiktorii

Mgła, która grzmi – tak w lokalnym języku nazywane są Wodospady Wiktorii

Wzdłuż rozpadliny, z której spływa wodospad, wśród egzotycznej roślinności utworzona jest ścieżka prowadząca do kolejnych tarasów. Z nich zaś z rozmaitych perspektyw rozpościera się widok na cud i Zambię po drugiej stronie. Chociaż odległość nie jest tak duża, to jednak drugi brzeg jest ledwo widoczny, a to z powodu kropli wody, które spadając, odbijają się od tafli i unoszą z powrotem do góry na wiele metrów. Stojąc blisko można doświadczyć orzeźwiającego prysznica z rzeki Zambezi, która tam wpada. Zwłaszcza ostatni taras pozwala znacznie zbliżyć się do krawędzi. Spędziłam tam grubo ponad godzinę, kontemplując widok i odprężając się tak, jak można tylko na łonie natury. Wschodzące słońce grzało mnie w plecy, a gdy całkowicie wzeszło, nad wodospadem pojawiła się tęcza. Za nią kolejna. A za nimi pierwsi turyści. Jednak przez dłuższą chwilę miałam cały wielki wodospad tylko dla siebie i bardzo to doceniam.

P1110966

Tęczowy wodospad

P1120043

Październik to najgorętszy miesiąc w Zimbabwe. Jeśli kiedykolwiek narzekałam na upał, to dopiero wtedy przekonałam się, czym jest prawdziwy gorąc. Moja skóra wyschła na wiór i nie pomagały mi żadne kremy. Z resztą kosmetyki, nawet jeśli leżały w cieniu, to były nagrzane tak, że żel do mycia musiałam najpierw chłodzić zimną wodą, bo inaczej parzył moje ciało. W samo południe w namiocie nie dało się wytrzymać, więc wzięłam przykład z hipciów i moczyłam się w basenie popijając słodki cydr (tego hipki mogą jeszcze nie znać). Wieczorem natomiast wybrałam się na rejs rzeką o wdzięcznej nazwie Zambezi, podczas którego wreszcie mogłam nabrać oddechu i cieszyć się tętniącą życiem przyrodą przy zachodzącym słońcu. Pożegnałam się wtedy z Zimbabwe i następnego dnia pojechałam do Botswany, która już od granicy przywitała mnie stadami słoni.

P1120007

Zimbabwe – biedny, drogi kraj

Bulawayo to drugie po Harare największe miasto w Zimbabwe. Nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, dlatego turyści rzadko tam zaglądają. Ja również uznałam je tylko za przystanek na odpoczynek przed dalszą drogą. W przeciwieństwie do zmiksowanego pod względem etnicznym RPA, w którym żadna kultura nie robi na nikim wrażenia, w Zimbabwe od razu poczułam, że moja blada twarz przyciąga uwagę. Jeszcze nie wysiadłam z autobusu, a już byłam powodem kłótni taksówkarzy, z których każdy chciał zaoferować mi swoje usługi. Było samo południe, skwar już dawał się we znaki – w końcu rozpoczynał się najgorętszy miesiąc w tym regionie. Niechętnie czułam od siebie własny smród i byłam padnięta po wyczerpującej, pełnej emocji podróży. Podeszłam do Pana, który pierwszy mnie wypatrzył i chwilę się z nim potargowałam, jednak bez żadnego sukcesu, po czym poddałam się i podreptałam za nim do samochodu.

Ratusz w centrum Bulawayo - pozostałości kolonialnej zabudowy

Ratusz w centrum Bulawayo – pozostałości kolonialnej zabudowy

Pan taksówkarz miał skromne autko i bardzo szeroki uśmiech. Nie wiem, czy to tylko pozory i gra przed przyjezdnym, czy ten ubogi człowiek naprawdę był tak szczęśliwą osobą, ale jego pogoda ducha wywarła na mnie wrażenie. Słyszałam już wcześniej, że Zimbabweńczycy to bardzo przyjazny naród. Oczy kierowcy emanowały radością, a afrykańskie bębenki w radiu włączonym na full wróciły we mnie pozytywną energię. Jestem na wakacjach, a to jest to, czego szukałam – prawdziwa czarna Afryka! – pomyślałam. Czułam, że nadchodzi Ona – moja Przygoda 🙂 Kierowca podjechał na stację, zatankował za 3$ i podwiózł mnie za trzy razy tyle do jedynego w mieście hostelu dla podróżnych z niskim budżetem (pokój 15-25$). Żegnaliśmy się długo, po czym wreszcie mogłam oddać się rozkoszy zimnego prysznica, upichcić coś a’la spaghetti i ułożyć do snu w mojej małej celi.

Ręcznie wykonane afrykańskie pamiątki nie cieszyły się zainteresowaniem. Trudno się dziwić - przez cały dzień nie spotkałam w mieście żadnego podróżnika.

Ręcznie wykonane afrykańskie pamiątki nie cieszyły się zainteresowaniem. Trudno się dziwić – przez cały dzień nie spotkałam w mieście żadnego podróżnika.

Nazajutrz pełna sił i ciekawości świata ruszyłam w dalszą drogę. Nie powiem, żebym radziła sobie świetnie. Dłuższą chwilę błądziłam po mieście szukając właściwego autobusu, a miejscowi nie byli zbytnio pomocni. Wręcz przeciwnie, widząc we mnie żywe dolary i okazję do łatwego zarobku, proponowali mi swoje usługi i zaciągali do najróżniejszych sklepików. Niełatwo było mi się w odnaleźć w tym bałaganie, a w efekcie dałam się oszukać na ponad 20$. Biorąc pod uwagę mój skromny budżet postawiłam wziąć się w garść, zwiększyć czujność i włączyć pierwszy alarm programu oszczędzania. Nie zmienia to faktu, że zjadłam skromny obiad w jednym z fast foodów za 15$ i kupiłam bilet na autobus za 30$. Spędziłam dobre 40 minut w kolejce do bankomatu – dwukrotnie. Chociaż czytałam już wcześniej o Zimbabwe, gdy przygotowywałam się do podróży, to jednak nie spodziewałam się aż takich wydatków w, jakby nie patrzeć, biednym, afrykańskim kraju. Nawet przewodnik Lonely Planet okazał się być tym razem wyjątkowo nieprzydatny – zauważyłam, że podane w nim ceny z 2011 roku wzrosły nawet o 50%!

Przedmieścia - tutaj jeszcze "luksusowe", murowane domki

Przedmieścia – tutaj jeszcze „luksusowe”, murowane domki

Jeszcze parę lat temu w Zimbabwe panowała hiperinflacja, a 1 polski złoty wart był 8 miliardów dolarów zimbabweńskich. W 2009 roku waluta ta przestała obowiązywać i wprowadzono dolary amerykańskie. To tłumaczy ceny, które mnie wydały się spore, więc dla wielu miejscowych Afrykanów muszą być kosmiczne. Zimbabwe w moim odczuciu to piękny, dziki kraj z wielkim potencjałem. Turystyka jest jednak uśpiona, w Victoria Falls po godzinie 20 wszystkie restauracje były pozamykane, a jedyna główna ulica miasteczka świeciła pustkami. Malaria, słaba infrastruktura, niepewna sytuacja polityczna pod rządami prezydenta Roberta Mugabe od lat wybieranego w nielegalnych wyborach, bezprawie i drożyzna na pewno nie zachęcają do podróży po Zimbabwe. Mimo pewnych trudności nie żałuję jednak przebytej drogi i nie patrzę wstecz. Tamte doświadczenia wiele mi uświadomiły.

Kto by się połapał w tych zerach...

Kto by się połapał w tych zerach…

1300 km za plecami – późnym wieczorem dojechałam wreszcie do Victoria Falls, maleńkiego miasteczka położonego, jak sama nazwa wskazuje, przy samych Wodospadach Wiktorii. Poziom ekscytacji wzrósł jeszcze bardziej, gdy w ciemnościach po omacku rozkładałam swój namiot w tle słysząc potężny szum spadającej wody, tak jakby była tuż za moimi plecami. Zaplanowałam wczesną pobudkę i śniadanie przy wschodzie słońca nad wodospadami. Prawie mi się to udało.

Pomnik odkrywcy Davida Livingstone'a nad rzeką Zambezi

Pomnik odkrywcy Davida Livingstone’a nad rzeką Zambezi

Prawie, bo znowu mój portfel świecił pustkami i spędziłam pół godziny szukając bankomatu, który obsługuje mało popularną Visę. Kolejne 20 minut tłumaczyłam serdecznemu Panu, że nie chcę kupić od niego tryliona dolarów zimbabweńskich za jednego amerykańskiego ani dwóch drewnianych żyrafek. Gdy już wreszcie dotarłam do kas, ospała kasjerka dłuższą chwilę szukała czegoś pod ladą plotkując z koleżanką. Słońce wzniosło się już nad horyzont, a mnie uciekał czas. Możliwe, że to była moja jedyna okazja w życiu zobaczyć opiewany przez doktora Livingstone’a cud natury, więc zależało mi, żeby jak najszybciej opłacić 30$ wstępu i znaleźć się wreszcie za bramkami. Gdy tylko dostałam swój bilet, wskoczyłam pędem do środka i… zgubiłam się na moment w gęstwinie bujnej, egzotycznej roślinności. Podążając jednak za hukiem wodospadu, dotarłam na pierwszy z 16-stu tarasów i… rażona promieniami górującego słońca oślepłam na jedną, małą sekundę. Gdy wreszcie przejrzałam na oczy, oniemiałam z zachwytu.

To tylko niewielki fragment wspaniałych Wodospadów Wiktorii

To tylko niewielki fragment wspaniałych Wodospadów Wiktorii

Dlaczego należy omijać Beitbridge

Praktyki w Parku Krugera były niezwykle intensywne pod względem nowych doświadczeń. Uczestniczyłam czynnie w łapaniu hien oraz ponad trzydziestu nosorożców i nauczyłam się zasad znieczulania tych gatunków. Brałam udział w badaniach dotyczących gruźlicy w parku oraz w konferencji naukowców  prowadzących te badania, którzy debatowali nad przyszłością zwierząt  i niezbędnymi krokami, które muszą być podjęte przez współpracujących ze sobą weterynarzy. Dwukrotnie byliśmy wzywani przez turystów, którzy podczas safari dostrzegli ranne od postrzału nosorożce. Jednemu udało się pomóc, drugi uciekł i nie dał się złapać, co jednak daje nadzieję, że był w dobrej kondycji i prawdopodobnie poradzi sobie sam. Pomagałam zasadzić pułapkę na lamparta, który polował niebezpiecznie blisko ludzkich domów i trzeba było go przenieść. Natomiast w czasie wolnym od pracy razem z Jo i Tiną jeździłam po parku wypatrując dzikich zwierząt. Podglądałam lamparta ze świeżo upolowaną ofiarą i zebrę pożeraną przez sępy. Słyszałam ryk młodego lwa, który dopiero opuścił stado. Zostałam pogoniona przez słonie i uwięziona przez pawiany walczące na dachu samochodu. Utknęłam w półgodzinnym korku za gigantycznym stadem bawołów ciągnących do wodopoju i wsłuchiwałam się w wycie hien, które co noc kołysało mnie do snu. Wieczorami zaś czekałam na zachód słońca przy ulubionym jeziorku, gdzie kąpały się i chrumkały całe rodziny hipopotamów, obok których miejscowi wędkarze spokojnie łowili ryby. Było przecudownie! Kochałam każdą jedną sekundę spędzoną w Krugerze, a gdy przyszło się żegnać, łzy stanęły mi w oczach. Nie chciałam jeszcze wyjeżdżać, ale czekały już na mnie kolejne przygody.

1235108_488605324568572_477787963_n

581620_488970731198698_1533858676_n

1382021_501415469954224_947220205_n

1375720_501415483287556_222568219_n

Stado bawołów przy wodopoju. Przy tym powiększeniu jest to niewidoczne, ale po drugiej stronie rzeki wylegiwały się hipki, a pod jednym z krzaków odpoczywały lwy 🙂

Dopiero ostatniego dnia, gdy wyjeżdżałam z parku, udało mi się zobaczyć stadko likaonów.

Dopiero ostatniego dnia, gdy wyjeżdżałam z parku, udało mi się zobaczyć sforę likaonów.

* Po więcej zdjęć zapraszam do galerii na facebooku.

Wróciłam do Johannesburga, wyprałam ciuchy, przepakowałam plecak i wsiadłam do autobusu, który miał mnie w 14 godzin zabrać do Bulawayo w Zimbabwe. Wybrałam go spośród wielu innych przewoźników, bo według rozkładu jechał najkrócej, choć jakoś nie zastanowiło mnie wtedy, że był przy tym najtańszy. Wyjechaliśmy już na samym początku z godzinnym opóźnieniem. Wśród pasażerów nie było żadnego turysty ani białego, wszyscy mieli ze sobą wielkie torby i siaty wypchane dobytkiem do granic możliwości. Były tam nawet plastikowe kosze i pudełko z żywymi kurczaczkami. Jako, że nie wszystko zmieściło się do bagażnika, część załadunku kierowcy upchali pomiędzy pasażerami, nad ich głowami oraz pod siedzeniami. Było ciasno. Bardzo. I duszno. Zanim wyjechaliśmy, zdążyłam już dostać reprymendę, że zajmuję czyjeś miejsce. Okazało się, że do dziś nie wiem dlaczego, wszyscy mieli miejscówki oprócz mnie. W sumie musiałam się przesiadać trzy razy, tłumacząc, że nie wiem, o co chodzi i nie rozumiem po miejscowemu (nie wiem, jakim dialektem się posługiwali, ale podejrzewam, że różnymi, w końcu w samym RPA jest kilkanaście języków).

zimbabwe-2011-2012-164

Ledwo mieściłam się w swoim siedzeniu, ale powtarzałam sobie w myśli, że to tylko 14 godzin. Przecież jechałam dwa razy dłużej w Peru lawirując nad przepaściami w Andach, więc co to dla mnie. Nie jestem jednak pewna, czy zdecydowałabym się na tą podróż, gdybym wiedziała, co mnie czeka. Do granicy dojechaliśmy w miarę spokojnie, jeśli nie liczyć głośnych krzyków afrykańskich kobiet, które ledwo mieściły się na swoich siedzeniach (zajmując przy tym część mojego :/), płaczu ich dzieci, walających się po całym autobusie śmieci i uporczywego smrodu. Raz w jednej z wiosek, przez które przejeżdżaliśmy, wsiadł ksiądz i poprowadził modlitwę, a Pani obok szturchnęła mnie łokciem demonstrując, że mam pochylić głowę i złożyć ręce tak jak ona. Poza tym wszystko było okej. Do czasu.

Tłumy na granicy

Tłumy na granicy

O 1 w nocy dojechaliśmy do granicy RPA z Zimbabwe w Beitbridge. Jak się później dowiedziałam, turyści omijają z daleka to przejście, które jest królestwem korupcji i przemytu kości słoniowej, rogu nosorożców, broni i nie wiadomo czego jeszcze. Jak wspominam nasz przeładowany autobus, to aż boję się pomyśleć, co mogło być w tych wielkich torbach. Sytuacja z mojego punktu widzenia nie wyglądała ciekawie – ciemno, środek nocy, ja jedna i kilkuset czarnoskórych, którzy próbują pokonać granicę i są przy tym bardzo głośni. Schowałam to, co miałam najcenniejsze, czyli kartę kredytową, aparat, paszport i przemknęłam przez zdenerwowany, rozkrzyczany tłum do biura imigracji. Nie mam pojęcia, o czym rozmawiali, ale czuć było nerwową atmosferę, więc starałam się nie rzucać w oczy, choć z moim kolorem skóry nie było to łatwe. Prawdę mówiąc, miałam ochotę zapaść się pod ziemię i zniknąć…

Biuro imigracyjne

Biuro imigracyjne

Mam wrażenie, że im szybciej starałam się wypełnić niezbędne formalności, aby otrzymać wizę, tym dłużej to wszystko trwało. Urzędnicy byli tak uprzejmi, jak i powolni. Pozostali pasażerowie autobusu byli obywatelami Zimbabwe, więc dostali pieczątki od ręki. Bałam się, że odjadą beze mnie, więc gdy w końcu dostałam swój paszport z powrotem, popędziłam zaniepokojona na parking. Nie wiedziałam jeszcze, że przyjdzie mi spędzić tam kolejne 6 godzin! Pierwsza kontrola – trzeba było wyjąć cały załadunek autokaru. Zostaliśmy ustawieni w kolejce, każdy obok swojego bagażu. Dwie godziny czekaliśmy na strażnika, który przeszedł się obok, otworzył parę walizek i worków, jedna pani się popłakała, po czym znów wynikła kłótnia, a kierowca zniknął na kolejne dwie godziny. W tym czasie zdążyliśmy upchnąć wszystkie bambetle z powrotem do bagażnika oraz we wszelkie możliwe zakamarki. Władowaliśmy się na swoje miejsca i o 5 rano ruszyliśmy. Przejechaliśmy… może z 200 metrów. Na kolejną kontrolę, po drugiej stronie granicy. Wytaszczyliśmy się z autokaru, ustawiliśmy grzecznie w kolejce i czekaliśmy sennie aż jakiś strażnik raczy sprawdzić nam paszporty. Byłam już i tak okropnie brudna od stania w tumanach kurzu, więc usiadłam na ziemi i patrzyłam na snujące się osły oraz wschodzące słońce trzęsąc się z zimna i zastanawiając, jak długo jeszcze to wszystko potrwa. Wtedy nadszedł pan mundurowy, spojrzał z daleka na umęczonych ludzi i chyba jakimś skanerem w oczach sprawdził nasze dokumenty, bo tylko skinął ręką i kazał jechać. Sześć godzin później z „lekkim” opóźnieniem i ledwo trzymając się na nogach wysiadłam w Bulawayo – drugim największym mieście w Zimbabwe.

Zebra pożerana przez sępy w Parku Narodowym Krugera

Zebra pożerana przez sępy w Parku Narodowym Krugera

*Ponieważ w obawie o utratę aparatu w Beitbridge nie zrobiłam tam żadnego zdjęcia, wszystkie zamieszczone tu fotografie z przejścia granicznego pochodzą z Internetu.

Na straganie w dzień targowy

Mam już takie przyzwyczajenie, iż podróżując po egzotycznych zakątkach świata, są dwie rzeczy, które koniecznie muszę zrobić. Po pierwsze, zawsze pakuję kostium kąpielowy, nawet jeśli nie planuję pobytu nad morzem. Po prostu uwielbiam pływać i wychodzę z założenia, że nigdy nie wiadomo, może akurat w pobliżu będą gorące źródła albo piękne jezioro i nabiorę ochoty na głębszą eksplorację terenu? Po drugie zaś, kiedy znajdę się w nowym miejscu, zawsze szukam lokalnego straganu. Takiego, gdzie miejscowi zaopatrują się w najpotrzebniejsze rzeczy, przy okazji udając się na ploteczki i pogaduszki z sąsiadami. Wierzcie mi, ale wbrew pozorom właśnie w takim miejscu można się bardzo dużo dowiedzieć o odwiedzanym kraju, poznać miejscowe smaki i zapachy, wdać się w kurtuazyjną rozmowę z Panią sprzedawczynią, która zdziwiona będzie próbowała wytłumaczyć, czym jest ten aromatyczny proszek w woreczku albo ziemniakopodobne białe kulki. W Tajlandii na przykład, na lokalnych targowiskach widziałam rzeczy najbardziej dziwaczne i niezwykłe, których nawet nie potrafię nazwać. W Boliwii znalazłam największy uliczny market na świecie, można się tam zaopatrzyć dosłownie wewszystko, od liści koki, po własny, przed chwilą ukradziony telefon. W Peru natomiast na takim targu oprócz skosztowania pysznego białego sera i najlepszego w smaku awokado, można też zjeść tani obiad i rozsmakować się w najpyszniejszych sokach ze świeżych owoców w przeróżnych kombinacjach (nawet teraz na samą myśl ślinka mi cieknie ;)).

Ponieważ ostatnią niedzielę miałam wolną, więc postanowiłam wykorzystać ten czas i poszwędać się po najbliższym miasteczku. O ile można tak nazwać mieścinę liczącą raptem 1,5 mln mieszkańców. Ot, jedno z wielu, zwykłe i nieturystyczne miasto w Chinach.  Jednak ma w sobie to coś.

Tym razem przedstawiam Wam galerię i zapraszam na popołudniowy spacer do Chin.

P1050463

P1050471

P1050473

P1050460

P1030816

P1030794

P1030731

trójkołowiec

P1030784

bardziej niż plecaki popularne są tu wielkie wiklinowe kosze

P1030651

typowy środek transportu, jakim się najczęściej poruszam

P1030701

P1030834

na mieście pełno jest identycznych, małych klatek, w których trzymane są piękne ptaki – to dla mnie smutny widok

P1050544

P1030881

Mimo, że Chińczycy rzucają wszystko pod siebie, miasta tutaj nie są aż tak tragicznie brudne. To zasługa nieustannie pracujących sprzątaczy.

P1050571

W dzień wolny miejscowi spotykają się na deptaku i grają w karty lub warcaby (nie w chińczyka :P). Przechodząc obok jestem zawsze zapraszana do współuczestnictwa, niekiedy przyłączają się nieznani sobie ludzie.

P1050563

P1050569

Podobnie jak w Indiach i tutaj latawce są bardzo popularną rozrywką.

P1050567

P1050581

P1050552

Uliczne przekąski – arbuz lub ananas za ok. 1 zł

P1030657

P1030678

naleweczki

P1030679

produkcja makaronu

P1050525

Znacie ten owoc?

P1030718

P1030712

supermarket

P1030721

makaron i cośtam jeszcze

P1030722

suszona kałamarnica?

P1030855

P1030858

P1030856

Pan patroszy świeżo ubite coś ze zdjęcia powyżej, a gołąbki… obawiam się, że też do jedzenia…

P1030860P1030867

P1030879

P1030870

P1030872

gotowane jajka w posypce

P1030878

P1030882

P1030883

wodorosty?

P1050457

Uliczne przekąski – tym razem mięsne szaszłyki

P1050479

znowu „coś”

P1050507

po prawej chyba makaron

P1050512

to mi wygląda na głowy jakiegoś gryzonia… chyba nie chcę wiedzieć…

P1050519

ciasto ryżowe

P1050384

po zachodzie słońca tradycyjnie wszystko musi się efektownie świecić

P1050392

Ten lampion zaniósł moje życzenie wysoko pod niebo chińskim bogom.

P1030789

St Lucia – inny świat

Zamykam oczy i przywracam obrazy, dźwięki i zapachy. Przenoszę się z powrotem do mojego raju – najcudowniejszego miejsca, jakie kiedykolwiek miałam okazję oglądać. I podświadomie uśmiecham się szeroko do skrywających się pod wodą hipopotamów. Jestem w St Luci – świecie, który tętni życiem we własnym, afrykańskim rytmie. Jest pięknie!

Plecy drugiego hipcia to najlepszy sposób na relaks

Najpierw widzę parę hipci w oddali. Kiedy się odwracam, po drugiej stronie łodzi, niemal przy samej burcie kąpie się całe ich stado. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Tłuste olbrzymy przytulają się do siebie i co chwila dają nurka chowając się przed obiektywem. Inne w tym czasie zajadają się w najlepsze przybrzeżną roślinnością. Kawałek dalej rosły samiec zaleca się do samicy, choć ta nie wydaje się być nim zainteresowana. A wszystko to dzieje się na malowniczych rozlewiskach w otoczeniu kolorowych ptaków, przy czym niektóre z nich można spotkać tylko w tym miejscu.

Kolejna zatoka – coś wielkiego kryje się w zaroślach. To hipopotamica z młodym! Łódź się zarzymuje, robię przybliżenie i… widzę przyczajonego parę metrów dalej krokodyla. Doskonale się kamufluje i nie zwraca uwagi nawet na pląsającego mu przed nosem ptaka. Wyczekuje odpowiedniego momentu, kiedy mama zostawi na chwilę małego hipka. Pewnie zajmie mu to dłuższy czas, więc płynę dalej czując, jakbym była w środku najprawdziwszego kina akcji.

Zatrzymuję się przy kolejnych gromadkach hipopotamów  i obserwuję ich leniwe popołudnie. Znowu mama z młodym, którego chowa przed wścibskimi oczami gapiów. Jestem tak blisko, ale nie czuję strachu, chociaż wiem, że to właśnie te słodkie stworzenia stanowią największe zagrożenie dla ludzi w Afryce. Wtem oddalony od stada samiec otwiera paszczę i ziewa przeciągle, pokazując wielkie kły. Strzelam serię zdjęć na aparacie jednocześnie robiąc odbitki w myślach – chcę zapamiętać dokładnie każdą chwilę i zachować te cudowne wspomnienia.

Mama z małym hipkiem

Kiedy jestem już prawie z powrotem na brzegu, dostrzegam coś dziwnego, poruszającego się po powierzchni wody. Niesamowite – to krokodyl, który właśnie pożera swoją zdobycz! Szybko chowa się po wodą, ale cierpliwość mnie wynagradza – po chwili ukazują się aż dwa groźne gady trzymające w pyskach martwą już antylopę. To wspaniałe uczucie być w środku dziczy, która nie zna człowieka…

Drapieżne gady pożerają swoją zdobycz

Co to może być - koza czy antylopa?

Krótka przerwa i przesiadam się z łodzi do jeepa. Podziwiam soczyście zieloną przyrodę i wypatruję zwierząt. Najpierw na drodze staje stadko zebr, a po chwili dołączają do nich antylopy. Kiedy wjeżdżamy w gęstwinę, ktoś zauważa w oddali słonia. Zbaczamy z głównej drogi i wjeżdżamy wgłąb w lasu. Przewodniczka gwałtownie hamuje – oto całe stado olbrzymów przekracza drogę naprzeciw nas! Naliczyłam ich około trzydziestu, w tym młode goniące za mamą. W końcu giną w zaroślach, a my jedziemy dalej.  Wtem ogromny samiec wraca się i patrzy w naszą stronę. Rozlega się głośne trąbienie – słoń macha przy tym uszami i ostrzega, żeby się nie zbliżać. Szybko wycofujemy się na główną drogę; stojąc w zaroślach możemy nie zauważyć nadchodzących słoni, a wtedy nie zdążylibyśmy już odjechać.

Przed nami przemaszerowało stado 30 słoni!

Ostatnia klatka w pamięci. Widzę szerokie jeziorko, w którym moczy się stado hipopotamów. Po jego drugiej stronie stoi dumna żyrafa i spogląda na nas ciekawie. Wokół niej pasą się zebry. Kawałek dalej dwie inne żyrafy odprawiają swoje gody. Przestraszone guźce kryją się w zaroślach. Wszystko razem tworzy niesamowity obrazek, aż nie mogę uwierzyć w moje szczęście.

Słońce powoli zachodzi, a ja zapamiętuję każdy kolor, dźwięk i zapach. Potem odtwarzam moje obrazy i widzę wszystko od nowa. Czuję się częścią tego świata, który pochłania mnie z każdym swym oddechem. Z głową pełną wrażeń w końcu zasypiam…

Czy można nie zakochać się w Afryce?

Na krańcu Afryki

Nie zdziwi Was pewnie, jeśli powiem, że jest tu ciepło i pięknie. Zachwycam się cudownymi krajobrazami i zastanawiam się, czy takie widoki mogą się kiedyś znudzić? Nawet zasypiając spoglądam z leżącego przy przeszklonej ścianie łóżka na ciemny ocean i oświetlone w oddali statki. I mam wrażenie, że niełatwo będzie mi się z tym rozstać.

Mieć taki widok z okna...

Na wycieczkę na Przylądek Dobrej Nadziei trzeba było wyruszyć wcześnie z rana. Kręta trasa wiodła wzdłuż wybrzeża i skalistych klifów, o które rozbijały się fale lazurowo-niebieskiej wody oceanu. Ponieważ RPA słynie z pysznego wina, koniecznie musiałam się zatrzymać po drodze w jednej z najstarszych winiarni tego kraju. Za drobną opłatą można degustować kilka rodzajów najlepszych (i najdroższych) trunków. Pięć wyśmienitych smaków sprawiło, że zrobiło mi się nieco cieplej i weselej – znak, że czas ruszać dalej 😉

W tradycyjnej winiarni Constantia można zobaczyć, jak robi się wyśmienite trunki, a także spróbować, czym różni się zwykłe wino, od tego, które dojrzewało w drzewie

Kolejny przystanek to farma strusi. Są one hodowane ze względu na olbrzymie jaja (na miejscu można sobie zamówić jajecznicę – na pamiątkę jajo gratis), ale też ich mięso jest tutaj bardzo cenione. Pamiętając o ostrych i niebezpiecznych szponach strusi podeszłam bliżej do jednej parki. Popielata mama zagrzebywała jaja w piasku, zaś w nocy będzie je ogrzewał czarny samiec (u strusi jest wyraźnie zaznaczony dimorfizm płciowy).

Mama struś i jej wielkie jajka

Wyspę fok znałam już wcześniej z wielu przyrodniczych programów o rekinach. Tysiące rozbrykanych grubasków stłoczonych na niewielkiej skalistej wysepce przyciągają głodnych drapieżców. Na szczęście foki dobrze sobie radzą i w tej walce o przetrwanie wcale nie stoją na straconej pozycji. Potrafią płynąć tuż nad rekinem przez dłuższy czas, myląc w ten sposób oszalałego drapieżcę, który choć czuje swoją ofiarę, to jej nie widzi. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment – foka szybko się odłącza i ucieka.

Wyspa Fok. Świadomość, że pod nami pływa mnóstwo rekinów nieco napawała mnie strachem. Niestety nie udało się żadnego zobaczyć.

Ta foczka była kiedyś całkiem dzika. Kiedy poznała Pana z rybami, zawarli układ. Teraz foczka jest najedzona, a Pan może zarabiać na zdjęciach z turystami. Zadowolona foczka wraca później do "swoich", wróci kiedy znów zgłodnieje

Najpiękniejsza plaża, jaką kiedykolwiek widziałam, ma drobniutki, biały piaseczek i przejrzystą wodę, z której wystają potężne granitowe skały. Jednak nie tylko ja ją sobie upodobałam – już od dawna zamieszkują ją pingwiny. Wygrzewają się całymi dniami w słońcu i nawet nie raczyły na mnie spojrzeć, kiedy podchodziłam blisko, żeby się im przyjrzeć. 😉

Zaspane pingwiny wygrzewały się w słońcu niczym kociaki, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi

Plaża równie piękna, co głośna - pingwiny przez cały czas nie przestają gderać

Najbardziej wysuniętym na południe punktem Afryki jest Przylądek Igielny, który jednak nie należy do najbardziej spektakularnych miejsc. Dlatego „odkryto”, że z kolei malowniczo położony Przylądek Dobrej Nadziei jest najbardziej wysuniętym na południowy-zachód punktem Afryki.  Każdy sposób jest dobry, żeby przyciągnąć turystów, chociaż przyznaję, że to miejsce zdecydowanie robi wrażenie. Znajduje się tam park narodowy, w którym żyje wiele endemitów. To też obszar, na którym obserwuje się największą aktywność wyładowań atmosferycznych – pierwszy odkrywca Bartolomeu Dias nazwał go Przylądkiem Burz.

Stojąc na skraju lądu zapomniałam o istnieniu czasu i szukałam wzrokiem miejsca, gdzie lodowaty Ocean Atlantycki spotyka się z ciepłym Indyjskim…

Przylądek Dobrej Nadziei, czyli tam, gdzie zlewają się oceany

. . .

Pobyt w Kapsztadzie i wycieczki sponsoruje africangamesafari.com – organizator wycieczek po Afryce. Dziękuję!

Kapsztad po raz pierwszy

Uwielbiam, kiedy budzą mnie delikatnie ciepłe promienie słońca. Tego dnia wschód przywitałam jeszcze w samolocie, którym wkrótce wylądowałam w Kapsztadzie – jednym z najpiękniejszych miast świata. Chociaż głód wykręcał mi żołądek i chciałam jak szybciej poczuć orzeźwiający wiatr znad oceanu, to jeszcze na lotnisku dostałam pierwszą lekcję cierpliwości. Okazuje się, że wymiana waluty to bardzo skomplikowana sprawa. Zwłaszcza, jeśli obsługująca murzynka co chwilę upuszcza pieczątkę lub wychodzi na pogawędkę. Jeśli doliczyć do tego liczne papierki do wypełnienia i kolejkę zaspanych turystów, to okazuje się, że wymiana pieniędzy może potrwać nawet półtorej godziny.

Cape Town

Cape Town

Świeże owoce i ciasteczka na śniadanie były tym pyszniejsze, iż jednocześnie mogłam się napawać oszałamiającym widokiem na Górę Stołową i centrum miasta, zaś u podnóży tarasu rozbijały się fale oceanu. Tego dnia akurat na plaży odbywał się ślub uroczej murzyńskiej pary, a wokoło panował gwar i spory ruch, chociaż wesele nie trwało długo.

Spacerując po plażach Kapsztadu można... wpaść przypadkiem na ślub

Zakup jednorazowych biletów na autobus miejski jest sprawą bardzo skomplikowaną i wymaga wypełnienia przez sprzedawcę dokumentów, wyrobienia specjalnej karty, a nawet zabezpieczenia jej kodem pin (?!). Ostatecznie więc do miasta dojechałam stopem i taksówką. Młody chłopak nawołując z daleka zaprosił mnie do busika, który i tak był już pełny. Po paru minutach wybuchła kłótnia między wszystkimi czarnymi pasażerami a kierowcą samochodu, po czym wszyscy wysiedli. Nie znam afrykańskiego, więc pozostaje mi tylko domyślać się, że kierowca widząc białego turystę zdecydował się nagle na zmianę kursu, który przyniesie mu większy zysk.

Cape Town

Nadmorska promenada i port świetnie się prezentują na tle otaczających gór. Zewsząd słychać muzykę ulicznych grajków, którzy próbują zarobić zabawiając turystów tańcem i śpiewem. Najbardziej zachwyciło mnie oceanarium, w którym można podziwiać cudaczne stwory zamieszkujące wody Oceanów opływających RPA z dwóch stron: Atlantyckiego i Indyjskiego. Wśród mniejszych i większych dziwolągów szczególnie spodobały mi się kraby – giganty, fluorescencyjne rośliny, rozgwiazdy i żółwie pływające nad głowami zwiedzających. Przepiękne!

. . .

Pobyt w Kapsztadzie i wycieczki sponsoruje africangamesafari.com – organizator wycieczek po Afryce. Dziękuję!

Hakuna Matata! Do zobaczenia w Królestwie Lwów!

Znacie to uczucie, kiedy za chwilę ma się wydarzyć coś, na co długo czekaliście? Mnie właśnie dopadło. Zajęta egzaminami i zaliczeniami nie zauważyłam, jak szybko biegnie czas, zbliżając mnie z każdym dniem do spotkania z przygodą. Przygotowania do wyprawy trwały ponad pół roku i to właśnie dzisiaj wyruszę w podróż marzeń. Czas zatem przedstawić, co kryje się pod hasłem Operacja Dzika Afryka:

  • dzisiaj (20.01) – wylot
  • jutro (21.01) – przylot do słonecznego Kapsztadu i błogie lenistwo nad Oceanem Atlantyckim
  • 22-27.01 – zwiedzanie Kapsztadu i okolic (ale nie powiem czego – niespodzianka!)
  • 28-31.01 – zwiedzanie Durbanu i okolic (znowu niespodzianka!)
  • 1-14.02 – praktyka i wolontariat w Centrum Rehabilitacji Dzikich Zwierząt C.R.O.W. w Durbanie
  • 15-29.02 – praktyka i wolontariat w Klinice Dzikich Zwierząt Moholoholo w Parku Krugera
  • 29.02 – pożegnanie z Afryką
  • 1.03 – przylot do Warszawy
  • 2.03 – urodziny mojej kochanej siostry

Na blogu będę prowadzić dziennik z podróży, więc zachęcam do śledzenia wpisów i komentowania 🙂

Ogromnie dziękuję wszystkim, którzy przez cały czas wspierają mnie i moje „zwierzęce” pasje. Podziękowania należą się również sponsorom, którzy nadali moim marzeniom realny wymiar.

A więc… w drogę!

Po dobry humor do Mediolanu!

Nie lubię jesieni. Owiewa chłodem jeszcze przed chwilą rozgrzane słońcem  i burzą pomysłów umysły. Wprowadza w monotonię codziennych obowiązków i ciągły pośpiech, który i tak nie przyspieszy nadejścia następnych wakacji. Prócz tego szarówka za oknem sprawia, że nieustannie chce mi się spać. Najchętniej zakopałabym się w swojej norce i zapadła w niedźwiedzi, zimowy sen marząc o letnim podmuchu wiatru, uderzeniu morskiej fali i soli na ustach. Na szczęście znalazłam lepszy sposób na rozwianie pochmurnych nastrojów…

Nad rzeką Adygą

Bez konkretnego planu wybrałyśmy się  razem z koleżanką Ulą na spacer do Mediolanu. Jeszcze na lotnisku w Bergamo stałyśmy jak wygłodniałe psy pod McDonaldem, który we Włoszech jest czynny dopiero od 9.30. Akurat tego dnia stoliki były bardziej brudne i uprzejmy Pan musiał je dokładniej szorować, więc lokal otwarto jeszcze później. Uśmiechnęłyśmy się do siebie i bez protestu przyjęłyśmy na ten weekend włoski licznik czasu.

Oszałamiająca katedra Duomo o zmroku

Nocleg na couchu po raz kolejny okazał się być najlepszym wyborem. Bułgarka i dwie dziewczyny z Sycylii wprowadziły nas w cieplejszy, południowo-włoski klimat. Rozmowy o zwyczajach w kuchni zajęły nas do tego stopnia, że zapomniałyśmy na chwilę, po co tu przyjechałyśmy. Nieco później stałyśmy już oszołomione przed Duomo – gotycką katedrą z marmuru z mnóstwem zdobień, statui i witraży. Przy tak pięknej pogodzie i bezchmurnym niebie wejście na taras było koniecznością, pomimo dość wygórowanej ceny. Widoki na miasto i alpy – bezcenne 🙂

Na tarasie Duomo...

... z Ulą

Mediolan, jak wiadomo, jest uważany za stolicę mody. Faktycznie najróżniejszych sklepów tu nie brakuje – zakupoholicy na pewno się tu nie znudzą. Natomiast dla turysty dwa dni na poznanie miasta zupełnie wystarczą. Ze względu na piłkarskie zainteresowania Uli wybrałyśmy się na San Siro – jeden z największych stadionów na świecie. I ja znalazłam tam coś dla siebie, ponieważ obok akurat miał miejsce trening kłusaków, które przypominają mi wyścigi rzymskich rydwanów. Niedaleko toru odnalazłyśmy wielkiego konia z brązu – konia Leonarda da Vinci.

Koń Leonarda da Vinci obok toru wyścigów konnych w Mediolanie

Wieczorne spacery po rozrywkowej dzielnicy Navigli w poszukiwaniu dobrego jedzenia z pewnością nie byłyby tak owocne, gdyby nie nasi bułgarsko- włoscy przewodnicy. Dwunastoosobowa grupa przyjaciół niemal w całości pochodziła z południowej części kraju, co dumnie podkreślali. Uważają się za cieplejszą, życzliwszą stronę Włoch i prawdopodobnie mają w tym dużo racji. Pokazali nam świetną knajpę, gdzie można było odpocząć po długich marszach przy dobrym piwie i wyśmienitym włoskim jedzeniu oraz przekąskach. Aperitivo, bo tak nazywa się ten mediolański zwyczaj, wciągnęło mnie od samego początku, kiedy zobaczyłam zastawione stoły. Co wieczór, zamawiając drinka lub też piwo, można częstować się do woli serwowanymi przysmakami. Nie zabrakło wśród nich kilku rodzajów pysznej pasty, wyjątkowo smacznej pizzy oraz sałatek z oliwkami i tuńczykiem. A na deser soczyste mandarynki w czekoladzie uwiodły moje kubki smakowe…

Aperitivo, czyli jak w tani sposób spróbować włoskiej kuchni i najeść się do syta 🙂

W samym Mediolanie brakowało mi południowego klimatu, wąskich uliczek i włoskiego gwaru. Wszystko to nadrobiłyśmy w niedalekiej Weronie, gdzie romantyczny nastrój nie gaśnie nawet w listopadzie. Miasteczko jest na tyle małe, że można spokojnie obejść je na piechotę w jeden dzień. Spacerując, nie sposób nie natknąć się na Arenę – trzeci największy amfiteatr we Włoszech. Za kilka euro można usiąść tam, gdzie przed dwudziestoma wiekami zasiadali kibice igrzysk  gladiatorskich.

Piazza Bra i Arena w Weronie

Spacerując dalej i klucząc między kolorowymi domkami oraz starymi kościołami, w końcu odnalazłyśmy dom Julii. Nawet poza sezonem jest tam mnóstwo ludzi, którzy na ścianach rzeźbią serca z… gumy do żucia. Na koniec Ula oblała się gorącą czekoladą i brudne, ale za to szczęśliwe, wróciłyśmy do domu 🙂

Skrzaty - Amorki mają w mieście miłości dużo pracy 😉

 Przewodnik:

Transport z lotniska w Bergamo: najtaniej kupić bilet autobusowy w informacji na lotnisku (2 eu), którym dojedziemy na dworzec kolejowy. Pociąg do Mediolanu odjeżdża co godzinę i kosztuje 5 eu. Wygodniej, choć nieco drożej jest wziąć bezpośredni autobus spod lotniska, który dojeżdża do dworca centralnego w Mediolanie (9-10 eu). Samo lotnisko jest malutkie i nie sposób się tam zgubić.

Pociąg do Werony: 10eu, rozkład jazdy można sprawdzić na trenitalia.com Uwaga! Pociągi we Włoszech często mają opóźnienia.

Arena di Verona: na co dzień dostępna do zwiedzania dla turystów, można też wybrać się na koncert operowy. Aktualne informacje na http://www.arena.it/

Aperitivo: codziennie między 18 a 22 kupując piwo lub drinka (8-10eu) można częstować się bez ograniczeń włoskim jedzeniem w formie szwedzkiego stołu. Wiele dobrych knajp można znaleźć w dzielnicy Navigli, polecam dotrzeć tam spacerem z Duomo Centrale.

Ceny: hamburger 1 eu, wejście na taras Duomo- 6 eu schody lub 10 eu winda, najtańsza pizza, jaką udało nam się znaleźć 4 eu, wino od 1,5 eu, bilet dobowy na komunikację 4,5 eu, jednorazowy 1,5 eu.

Nocleg: couchsurfing.com

Przelot: wizzair za 150 zł z Warszawy

Grazie! Dziękuję

Previous Older Entries

%d blogerów lubi to: