Praktyki w Parku Krugera były niezwykle intensywne pod względem nowych doświadczeń. Uczestniczyłam czynnie w łapaniu hien oraz ponad trzydziestu nosorożców i nauczyłam się zasad znieczulania tych gatunków. Brałam udział w badaniach dotyczących gruźlicy w parku oraz w konferencji naukowców prowadzących te badania, którzy debatowali nad przyszłością zwierząt i niezbędnymi krokami, które muszą być podjęte przez współpracujących ze sobą weterynarzy. Dwukrotnie byliśmy wzywani przez turystów, którzy podczas safari dostrzegli ranne od postrzału nosorożce. Jednemu udało się pomóc, drugi uciekł i nie dał się złapać, co jednak daje nadzieję, że był w dobrej kondycji i prawdopodobnie poradzi sobie sam. Pomagałam zasadzić pułapkę na lamparta, który polował niebezpiecznie blisko ludzkich domów i trzeba było go przenieść. Natomiast w czasie wolnym od pracy razem z Jo i Tiną jeździłam po parku wypatrując dzikich zwierząt. Podglądałam lamparta ze świeżo upolowaną ofiarą i zebrę pożeraną przez sępy. Słyszałam ryk młodego lwa, który dopiero opuścił stado. Zostałam pogoniona przez słonie i uwięziona przez pawiany walczące na dachu samochodu. Utknęłam w półgodzinnym korku za gigantycznym stadem bawołów ciągnących do wodopoju i wsłuchiwałam się w wycie hien, które co noc kołysało mnie do snu. Wieczorami zaś czekałam na zachód słońca przy ulubionym jeziorku, gdzie kąpały się i chrumkały całe rodziny hipopotamów, obok których miejscowi wędkarze spokojnie łowili ryby. Było przecudownie! Kochałam każdą jedną sekundę spędzoną w Krugerze, a gdy przyszło się żegnać, łzy stanęły mi w oczach. Nie chciałam jeszcze wyjeżdżać, ale czekały już na mnie kolejne przygody.

Stado bawołów przy wodopoju. Przy tym powiększeniu jest to niewidoczne, ale po drugiej stronie rzeki wylegiwały się hipki, a pod jednym z krzaków odpoczywały lwy 🙂
* Po więcej zdjęć zapraszam do galerii na facebooku.
Wróciłam do Johannesburga, wyprałam ciuchy, przepakowałam plecak i wsiadłam do autobusu, który miał mnie w 14 godzin zabrać do Bulawayo w Zimbabwe. Wybrałam go spośród wielu innych przewoźników, bo według rozkładu jechał najkrócej, choć jakoś nie zastanowiło mnie wtedy, że był przy tym najtańszy. Wyjechaliśmy już na samym początku z godzinnym opóźnieniem. Wśród pasażerów nie było żadnego turysty ani białego, wszyscy mieli ze sobą wielkie torby i siaty wypchane dobytkiem do granic możliwości. Były tam nawet plastikowe kosze i pudełko z żywymi kurczaczkami. Jako, że nie wszystko zmieściło się do bagażnika, część załadunku kierowcy upchali pomiędzy pasażerami, nad ich głowami oraz pod siedzeniami. Było ciasno. Bardzo. I duszno. Zanim wyjechaliśmy, zdążyłam już dostać reprymendę, że zajmuję czyjeś miejsce. Okazało się, że do dziś nie wiem dlaczego, wszyscy mieli miejscówki oprócz mnie. W sumie musiałam się przesiadać trzy razy, tłumacząc, że nie wiem, o co chodzi i nie rozumiem po miejscowemu (nie wiem, jakim dialektem się posługiwali, ale podejrzewam, że różnymi, w końcu w samym RPA jest kilkanaście języków).
Ledwo mieściłam się w swoim siedzeniu, ale powtarzałam sobie w myśli, że to tylko 14 godzin. Przecież jechałam dwa razy dłużej w Peru lawirując nad przepaściami w Andach, więc co to dla mnie. Nie jestem jednak pewna, czy zdecydowałabym się na tą podróż, gdybym wiedziała, co mnie czeka. Do granicy dojechaliśmy w miarę spokojnie, jeśli nie liczyć głośnych krzyków afrykańskich kobiet, które ledwo mieściły się na swoich siedzeniach (zajmując przy tym część mojego :/), płaczu ich dzieci, walających się po całym autobusie śmieci i uporczywego smrodu. Raz w jednej z wiosek, przez które przejeżdżaliśmy, wsiadł ksiądz i poprowadził modlitwę, a Pani obok szturchnęła mnie łokciem demonstrując, że mam pochylić głowę i złożyć ręce tak jak ona. Poza tym wszystko było okej. Do czasu.
O 1 w nocy dojechaliśmy do granicy RPA z Zimbabwe w Beitbridge. Jak się później dowiedziałam, turyści omijają z daleka to przejście, które jest królestwem korupcji i przemytu kości słoniowej, rogu nosorożców, broni i nie wiadomo czego jeszcze. Jak wspominam nasz przeładowany autobus, to aż boję się pomyśleć, co mogło być w tych wielkich torbach. Sytuacja z mojego punktu widzenia nie wyglądała ciekawie – ciemno, środek nocy, ja jedna i kilkuset czarnoskórych, którzy próbują pokonać granicę i są przy tym bardzo głośni. Schowałam to, co miałam najcenniejsze, czyli kartę kredytową, aparat, paszport i przemknęłam przez zdenerwowany, rozkrzyczany tłum do biura imigracji. Nie mam pojęcia, o czym rozmawiali, ale czuć było nerwową atmosferę, więc starałam się nie rzucać w oczy, choć z moim kolorem skóry nie było to łatwe. Prawdę mówiąc, miałam ochotę zapaść się pod ziemię i zniknąć…
Mam wrażenie, że im szybciej starałam się wypełnić niezbędne formalności, aby otrzymać wizę, tym dłużej to wszystko trwało. Urzędnicy byli tak uprzejmi, jak i powolni. Pozostali pasażerowie autobusu byli obywatelami Zimbabwe, więc dostali pieczątki od ręki. Bałam się, że odjadą beze mnie, więc gdy w końcu dostałam swój paszport z powrotem, popędziłam zaniepokojona na parking. Nie wiedziałam jeszcze, że przyjdzie mi spędzić tam kolejne 6 godzin! Pierwsza kontrola – trzeba było wyjąć cały załadunek autokaru. Zostaliśmy ustawieni w kolejce, każdy obok swojego bagażu. Dwie godziny czekaliśmy na strażnika, który przeszedł się obok, otworzył parę walizek i worków, jedna pani się popłakała, po czym znów wynikła kłótnia, a kierowca zniknął na kolejne dwie godziny. W tym czasie zdążyliśmy upchnąć wszystkie bambetle z powrotem do bagażnika oraz we wszelkie możliwe zakamarki. Władowaliśmy się na swoje miejsca i o 5 rano ruszyliśmy. Przejechaliśmy… może z 200 metrów. Na kolejną kontrolę, po drugiej stronie granicy. Wytaszczyliśmy się z autokaru, ustawiliśmy grzecznie w kolejce i czekaliśmy sennie aż jakiś strażnik raczy sprawdzić nam paszporty. Byłam już i tak okropnie brudna od stania w tumanach kurzu, więc usiadłam na ziemi i patrzyłam na snujące się osły oraz wschodzące słońce trzęsąc się z zimna i zastanawiając, jak długo jeszcze to wszystko potrwa. Wtedy nadszedł pan mundurowy, spojrzał z daleka na umęczonych ludzi i chyba jakimś skanerem w oczach sprawdził nasze dokumenty, bo tylko skinął ręką i kazał jechać. Sześć godzin później z „lekkim” opóźnieniem i ledwo trzymając się na nogach wysiadłam w Bulawayo – drugim największym mieście w Zimbabwe.
*Ponieważ w obawie o utratę aparatu w Beitbridge nie zrobiłam tam żadnego zdjęcia, wszystkie zamieszczone tu fotografie z przejścia granicznego pochodzą z Internetu.