Z zadziwiającą łatwością gubię się w dżungli, dlatego polegam głównie na Millie. Muszę mieć jednak oko na wszystko, bowiem kotka lubi schodzić z ustalonych tras, co jest dozwolone, o ile potrafi się na nie wrócić 😉 Nie wiem, czy to mój kobiecy brak orientacji w terenie, ale przez pierwszy tydzień gubiłam się niemal codziennie, a na kolację wracałam, kiedy już zmierzchało. Przy tym przez cały czas muszę patrzeć pod nogi, gdyż ścieżki są niekiedy bardzo wąskie lub strome. Moja najgorsza trasa prowadzi po starych rurach nad przepaścią, a ja zawsze boję się, że stracę równowagę na środku przejścia. Dopiero od niedawna przebiegam tędy na dwóch nogach, gdyż z początku przechodziłam na czworaka, a Millie nie kryła swojego niezadowolenia moją opieszałością…
Ostatnio podczas spaceru miałyśmy zderzenie czołowe z rodzinką ostronosów (coati). Millie, choć niewiele od nich większa, zdecydowanie ruszyła tropem zwierząt. Pozwoliłam jej na zejście z trasy i próbowałam nadążyć za podekscytowaną kotką, ale niestety jej ścieżki są dla mnie zdecydowanie za wąskie i szybko zostałyśmy w tyle. A że miejsce, do którego dotarłyśmy, było dość wietrzne i przynosiło ulgę w tropikalnej saunie, więc Millie ustanowiła czas na drzemkę, która pochłonęła także i mnie. Ocknęłam się po godzinie, może dwóch i zaczęłam rytuał zachęcania kotki do powrotu do klatki. Kto ma w domu kota, ten pewnie domyśla się, iż nie jest proste nakłonienie go do zrobienia czegokolwiek, co akurat nie należy do jego zamiarów. Z reguły zajmuje mi to ok. 3 godzin, ale tego dnia, kiedy delikatnie łaskotałam Millie po brzuszku, spostrzegłam, że smycz jest odpięta i leży obok. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale wychodzi na to, że ta sytuacja trwała już od jakiegoś czasu. Na szczęście ocelotka nie zdawała sobie z tego sprawy, więc podjęłam próbę zapięcia smyczy. Millie nie spodobało się, że ktoś śmie przerwać jej święty spokój, więc potraktowała mnie pazurami. Mimo wszystko to wciąż dzikie zwierzę i jeśli tylko chce, potrafi zrobić krzywdę, o czym zawsze staram się pamiętać. Niekiedy kotka podchodzi do mnie i domaga się pieszczot (zwłaszcza uwielbia ssać kciuk), ale przez większość dnia staram się dać jej własną przestrzeń, a zwłaszcza podczas obwąchiwania roślin, zaznaczania terenu i ostrzenia pazurków – nie przeszkadzać! Tamtego dnia nie pozostało mi nic innego jak dzwonić do Francesci – Chilijki, która przyjechała tutaj na wolontariat już 1,5 roku temu i jak mówi – trochę się zasiedziała. Przez ten czas jednak nawiązała niesamowitą więź ze wszystkimi kotami w ośrodku i rozumie każde ich miauknięcie. Kiedy tylko Millie ją widzi, natychmiast biegnie w jej kierunku i na szczęście tak się stało również i tym razem. Czułam, jak schodzi ze mnie napięcie, kiedy kotka była z powrotem na smyczy. Gdyby zabłądziła w stronę tras jednej z pum, mogłoby się to źle dla niej skończyć…

Millie uspokaja się, kiedy może possać kciuk. Jest przy tym delikatna, więc nie muszę się obawiać utarty palca.
Nie wszystkie polowania Millie kończą się fiaskiem. Do dziś przeklinam się za to, ze nie miałam wówczas aparatu. Spacerowałyśmy w luźnym tempie, kiedy kotka nagle rzuciła się na plecy i zaczęła szamotać z nie-wiadomo-czym. Wtedy dostrzegłam, jak coś zielonego wije się wokół jej ciała – rozpoczęło się polowanie na węża. Nie był wielki, ale i tak muszę przyznać, że był to emocjonujący widok. Millie nie bardzo wiedziała, co zrobić z przeciwnikiem i dopiero po pół godzinie zabawy dało się słyszeć nieprzyjemne chrupnięcie – kieł kotki przeszedł czaszkę węża na wylot. Parę minut później długie ciało gada wciąż się poruszało. Jednak Millie nie była już nim zainteresowana, a kiedy tylko odeszła od ofiary, natychmiast (dosłownie!) z krzaków, liści i innych możliwych zakamarków wyszło wszelkie robactwo i zaczęło swoją ucztę. Ogon węża wciąż się ruszał, a ja przeszłam obok z lekkim niesmakiem…