Medycyna dzikich zwierząt to nie tylko dalekie podróże, niesamowite przygody i świetna zabawa, choć tak mogłoby się czasami zdawać czytając mojego bloga. W końcu najchętniej dzielimy się z innymi naszymi sukcesami, a najdłużej pamiętamy te przyjemne chwile, wymazując porażki i potknięcia. Prawda jest jednak taka, że nie ja pierwsza zapragnęłam zostać weterynarzem dzikich zwierząt. Dlatego ta dziedzina nauki jest bardzo BARDZO konkurencyjna, zwłaszcza że miejsc pracy w ogrodach zoologicznych czy parkach narodowych jest niewiele. Szansę na praktykę lub rezydencję w renomowanym ośrodku mają nieliczni. W dodatku zdobycie doświadczenia zawodowego w tak szerokiej specjalizacji jest nie tylko niezwykle czasochłonne, ale przede wszystkim kosmicznie kosztowne. Tylko pomyślcie, ile lat ludzki lekarz musi się uczyć, aby poznać jeden organizm, a jak tu zostać ekspertem od ssaków, płazów, gadów i ptaków jednocześnie??? Że nie wspomnę o bezkręgowcach. Czasem mam wrażenie, że życia mi nie starczy. Zasoby portfela już dawno się skończyły, ale szczęśliwie udaje mi się zarazić innych tą pasją i pozyskać sponsorów. Tak więc czekają mnie jeszcze lata ciężkiej nauki i życia za skromny budżet, wiecznego inwestowania w swoją edukację. Czy gdy już osiągnę wymarzony poziom, mogę mieć nadzieję, że całe lata poświęceń zwrócą mi się finansowo? Raczej nie. Dlaczego więc wciąż podążam tą drogą? Bo pasja. Bo najpiękniejszy zawód świata. Bo ta satysfakcja, kiedy ocali się choćby jednego osobnika z gatunku zagrożonego wyginięciem i jeszcze większa, gdy odbierze się poród takiego zwierza. Bo nie ma nigdy dwóch takich samych przypadków. Bo wciąż trzeba szukać, dociekać, dowiadywać się. Bo jest sens.
Właśnie dlatego wszystkiego postanowiłam wygrzebać moje stypendialne oszczędności i pojechać na tydzień do Szwecji, aby wziąć udział w warsztatach dla studentów weterynarii w Kolmården. Do udziału zostało zaproszonych tylko 20 osób z całej Europy, dlatego aplikowałam dużo wcześniej i aż podskoczyłam z radości, kiedy wreszcie dostałam informację, że zostałam przyjęta. Tematem przewodnim była anatomia i fizjologia zwierząt w zoo oraz dzikich. Przez kilka dni uczestniczyliśmy w wykładach prowadzonych przez znanych specjalistów. Był wśród nich między innymi profesor Rob Shave, który choć z wykształcenia jest ludzkim kardiologiem, to interesuje się chorobami serca dużych małp i teraz dzieli się wynikami swoich wieloletnich badań na światowych kongresach. Tematyka okazała się bardzo obszerna – od fizjologii krążenia u nurkujących fok, przez komunikację wśród delfinów i tracheotomię mrówkojada, po budowę prącia u krokodyli i znieczulenie żyrafy. Wszyscy studenci również mieli za zadanie zaprezentować artykuł naukowy w postaci postera lub aplikacji power point. Mnie przypadła hibernacja baribali (takie niedźwiedzie na Alasce), a że odbyłam niedawno praktyki w chińskim ośrodku dla pand, zostałam jeszcze poproszona o wykonanie drugiej prezentacji odnośnie fizjologii rozrodu pand wielkich w niewoli. Miałam więc podwójną okazję, żeby się wykazać, ale też większe obciążenie, dlatego przed wyjazdem spędziłam tydzień wyłącznie przed komputerem. To było moje pierwsze wystąpienie w języku angielskim, więc włożyłam w moje prezentacje dużo pracy i wysiłku, żeby tylko obezwładnić stres i dobrze wypaść przed tak zacnym gronem. Oprócz zajęć w sali konferencyjnej przygotowano też dla nas część praktyczną, obejmującą m. in. tresurę delfinów i budowę słoniowej stopy oraz metod korekcji. W zaledwie parę dni bardzo dużo się nauczyłam i poznałam osobiście ludzi, o których dokonaniach do tej pory mogłam tylko poczytać w internecie. Dla mnie BOMBA! 🙂
Jeszcze słów parę o samym zoo w Kolmården. Muszę przyznać, że byłam pod wielkim wrażeniem. Duże wybiegi, naturalnie ogrodzone fosą lub skałkami i położone w samym lesie pośród jezior dawały wrażenie, że jest się częścią natury. Żadnych pordzewiałych krat, za to liczne łączone ekspozycje, na których przebywało nieraz 12 różnych gatunków. Niektóre mogliśmy oglądać z ziemi, inne zaś podziwiać z góry w specjalnej kolejce linowej. Podczas przejażdżki przypadkiem dostrzegłam lwy bawiące się iPhonem – zguba raczej nie trafi już do właściciela… I jeszcze gwóźdź programu – pokaz delfinów! Coś niesamowitego, wzruszyłam się do tego stopnia, że po skończonym przedstawieniu zauważyłam, że mam mokre policzki. Zwierzęta nie tylko popisywały się skokami, ale też pływały razem ze swoimi opiekunami i wyrzucały ich spod wody na parę metrów. Całość idealnie zgrana z muzyką oraz filmem na ekranie okalającym basen. Podświetlana woda dodatkowo odbijała obrazy jak w zwierciadle uzyskując efekt lepszy niż w kinie 3D – magia! Co zastanawiające, zoo otwarte jest tylko 4 miesiące w roku, jakim więc cudem utrzymuje tylu pracowników i zwierzęta przez cały rok? Cóż, na pewno ZOO w Kolmården może służyć za przykład innym ogrodom, nie tylko w Polsce. Zdecydowanie warto je zobaczyć.

Nie żadne prosche ani farrari – ja marzę tylko o takim samochodzie! Jest w nim wszystko czego potrzebuję 🙂
Ostatniego dnia pojechałam jeszcze na szybkie zwiedzanie do Sztokholmu. Żeby obniżyć koszty nocowałam oczywiście na couchu u Włocha Marcello, który od dwóch lat tam studiuje. Chociaż w tym mieście nie ma spektakularnych zabytków, to myślę, że jest to jedno z tych miejsc, w których dobrze się żyje. Zeszliśmy pieszo wszystkie centralne wyspy i wspięliśmy się na jeden z punktów widokowych. Co mnie uderzyło od samego początku, to wszechobecna zieleń – liczne parki, ścieżki dla biegających i rowerzystów. Między tym morze, plaże i jeziora, po których pływają kajakarze i surferzy. Wszystko scalają ze sobą kolorowe uliczki zabytkowych kamienic i liczne kawiarnie, w których można odpocząć, spotkać znajomych czy załatwić sprawy biznesowe. Świetnie oznakowane metro oraz liczne autobusy, w których można płacić wyłącznie kartą kredytową, dowożą mieszkańców w każdą część miasta. Restauracje drogie – ale nie dla miejscowych, tak przynajmniej można sądzić po lokalach pełnych gości o każdej porze dnia. Ja jednak w ramach oszczędności zaproponowałam Marcello wspólne gotowanie – sama przyrządziłam żurek (Made in Poland), on z kolei risotto z gruszką i gorgonzolą na winie. Na deser zaś – tiramisu! I TO właśnie, a nie cena, jest wyższością couchsurfingu nad najlepszym nawet 5-gwiazdkowym hotelem. W zamian z przyjemnością będę kiedyś gościć Marcello u siebie w Warszawie 🙂