Przystanek na żądanie

Spakowałam się. Pożegnałam ze wszystkimi wolontariuszami w Parque Machia. Ostatni raz ostry jak tarka język Millie przejechał po mojej ręce. Ostatnie „Adios amigos! „. Oddałam moje ubrania robocze do miejscowego second-handu, zarzuciłam na siebie parę kilo lżejszy plecak i wyszłam na ulicę. Plan był prosty – machać na wszystkie autobusy i zatrzymać pierwszy jadący do La Paz. O tej porze ulice były bardzo ruchliwe, więc spodziewałam się szybko znaleźć podwózkę i do rana znaleźć się w stolicy kraju. Po pierwszej godzinie czekania zaczęłam się jednak zastanawiać, dlaczego wszystkie autobusy kierują się wyłącznie do Cochabamby. Po kolejnych dwóch pewien łaskawy kierowca wyjaśnił, że właśnie tego dnia zaczęły się strajki. W związku z tym droga do La Paz była zablokowana i nieprzejezdna. Jako, że w Boliwii generalnie dróg zbyt wielu nie ma, a stan tych, które są, pozostawia bardzo wiele do życzenia, nie było mowy o objeździe. Zbliżała się północ, ulice popustoszały. Zgarnęłam więc swoje bambetle i wróciłam do domu wolontariuszy zastanawiając się, jak ja się stąd teraz wydostanę. Nawet miejscowi nie wiedzieli, jak długo może potrwać strajk, a za dwa dni miałam się spotkać z Andrzejem w La Paz.

Moje ulubione miasto - La Paz

Moje ulubione miasto – La Paz

Następnego dnia z samego rana pozytywnie nastawiona zaczęłam wszystko od nowa. Szybko okazało się jednak, że nie ma najmniejszych szans na dostanie się do La Paz w ciągu kilku najbliższych dni, może nawet tygodnia. Utknęłam na dobre, a moje plany szlag trafił. Postanowiłam jednak zaryzykować  i pojechałam do Cochabamby – miasta, o którym przewodnik Lonely Planet wypowiadał się niezbyt łaskawie. Szczególnie utkwiło mi w głowie jedno zdanie, w którym autorzy przestrzegają przed samodzielnym opuszczaniem dworca autobusowego, który znajduje się w najbardziej niebezpiecznej części miasta. Po zmroku kierowcy wręcz nie wypuszczają pasażerów z autobusu i każą im czekać do świtu. Cochabamba w przeciwieństwie do wioski, w której się znajdowałam, miała jednak pewną zaletę – lotnisko.

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! - wciąż słyszę

Cochabamba, Cochabamba, Cochabamba! – wciąż słyszę te nawoływania naganiaczy na dworcu 😉

Złapałam mini busa, który miał mnie podwieźć do samego budynku dworca. Miałam zamiar prosto stamtąd złapać taksówkę na samolot, nie narażając się dzięki temu na potencjalne niebezpieczeństwa, które mogą czyhać na samotną podróżniczkę w Ameryce Południowej. Wciąż nie mogłam się nauczyć, że snucie jakichkolwiek planów w Boliwii jest po prostu bezsensowne. Kierowca busa wysadził mnie nie wiadomo gdzie, wskazując jedynie palcem, w którym kierunku jest dworzec. Zrobiłam groźną minę i przyjęłam pewną siebie postawę, choć nie wiem ile z tego mi wyszło. Zatrzymał się samochód. Przypomniała mi się historia Austriaków, którzy zostali porwani przez fałszywą taksówkę, a następnie okradzeni i zamordowani. Wsiadłam. Nie miałam przecież innego wyjścia. Ten kierowca szczęśliwie okazał się być bardzo miły.

IMG_5166

IMG_5175

Na dworcu potwierdzono informacje, które uzyskałam już wcześniej. Wszystkie autobusy do La Paz zostały odwołane. Na szczęście w tym samym budynku znajdowało się biuro lotnicze. Na nieszczęście wszystkie miejsca zostały wyprzedane. Udało mi się kupić bilet dopiero na następny dzień. Chcąc nie chcąc, musiałam się pogodzić z przymusowym przystankiem w Cochabambie. Sprzedawca pomógł mi zarezerwować nocleg, bardzo się przejął, że jestem sama i zorganizował mi bezpieczny dojazd do hostelu. O dziwo wszystko udało mi się załatwić w języku hiszpańskim, chociaż znałam może z dziesięć słów. To jednak bardzo prosty język, w którym nawiązywanie kontaktów z ludźmi potrafi być łatwiejsze niekiedy niż w języku ojczystym.

IMG_5173

W hostelu byłam jedyną białą. Chociaż pokoje były obskurne, to sam budynek miał w sobie coś uroczego, co kojarzyło mi się ze starymi folderami wakacyjnymi. Wybrałam się na rekonesans okolicy i przekonałam się, że Cochabamba niekoniecznie jest taka straszna, jak ją malują. Zielone trawniczki, pomniki, czyste alejki i kolorowe restauracje w centrum sprawiały wrażenie ogólnego ładu i porządku, w przeciwieństwie do okolic dworca autobusowego. Większość lokali oferowała danie dnia składające się z trzech posiłków za około 7 zł. Zajęłam stolik, długo jednak nie siedziałam sama. Dołączyła do mnie życzliwa rodzina oraz Peruwiańczyk rosyjskiego pochodzenia. Gdy tylko dowiedzieli się, że jestem z Polski, wszyscy wybuchnęli śmiechem z powodu… słynnego pomnika w Świebodzinie. Okazuje się, że do tej pory największy pomnik Chrystusa znajdował się nie w Rio lecz w Cochabambie właśnie. Musisz go zobaczyć! – zaczepiali mnie podekscytowani. Nie mogłam więc odmówić. Pomyślałam, że ten nieplanowany przystanek zaczyna mi się podobać.

mój hotelik :)

mój hotelik 🙂

IMG_5116

Pomnik Chrystusa w Cochabambie – drugi największy po Świebodzinie

Nie byłam co prawda w Świebodzinie, ale boliwijski Chrystus faktycznie był wielki. Z samej góry zaś rozpościerał się piękny widok na miasto spowite mgłą zachodzącego słońca i otoczone górami z beżu. Wróciłam do hostelu, zrobiło się ciemno. Rano miałam samolot, ale jakoś nie chciało mi się jeszcze spać. Miasto mnie ciągnęło. Wychynęłam więc nosa z pokoju. Stwierdziłam, że przespacerują się jeszcze jedną alejką, może zjem coś dobrego i grzecznie wrócę. Za rogiem ulicy okazało się, że miasto właśnie ożyło. Na chodnikach wszędzie porozstawiane były garkuchnie, za którymi ciągnęły się gigantyczne kolejki. Ryneczki, sklepiki, latynoska muzyka i tłumy ludzi. Podświetlone kamieniczki, stary teatr, który z daleka zapraszał gości na spektakl. Zaczęłam błąkać się od jednej alejki do następnej, zaglądać na stragany, kupować pamiątki, kosztować dziwnych zup i szaszłyków.  Totalnie mnie wciągnęło.

IMG_5149

Rano śpiąca stawiłam się na lotnisko. Dwie godziny przed odlotem wedle naszych norm, w Boliwii oznacza dużo przed czasem. Byłam więc pierwszą pasażerką. Odprawiłam się i przysnęłam w poczekalni wspólnej dla czterech bramek na całym tym maleńkim lotnisku. Kiedy zauważyłam, że zbiera się już kolejka do samolotu, również się ustawiłam. Poproszono mnie o paszport. Co prawda był to tylko lot krajowy, ale jako że jestem obcokrajowcem, mieli przecież prawo sprawdzić moją tożsamość. Zastanowiło mnie dopiero, kiedy kontrolerzy przeszli do kolejnych współpasażerów. Wreszcie okazało się, że… o mały włos poleciałabym do Rio de Janeiro!

IMG_5196

Po dobry humor do Mediolanu!

Nie lubię jesieni. Owiewa chłodem jeszcze przed chwilą rozgrzane słońcem  i burzą pomysłów umysły. Wprowadza w monotonię codziennych obowiązków i ciągły pośpiech, który i tak nie przyspieszy nadejścia następnych wakacji. Prócz tego szarówka za oknem sprawia, że nieustannie chce mi się spać. Najchętniej zakopałabym się w swojej norce i zapadła w niedźwiedzi, zimowy sen marząc o letnim podmuchu wiatru, uderzeniu morskiej fali i soli na ustach. Na szczęście znalazłam lepszy sposób na rozwianie pochmurnych nastrojów…

Nad rzeką Adygą

Bez konkretnego planu wybrałyśmy się  razem z koleżanką Ulą na spacer do Mediolanu. Jeszcze na lotnisku w Bergamo stałyśmy jak wygłodniałe psy pod McDonaldem, który we Włoszech jest czynny dopiero od 9.30. Akurat tego dnia stoliki były bardziej brudne i uprzejmy Pan musiał je dokładniej szorować, więc lokal otwarto jeszcze później. Uśmiechnęłyśmy się do siebie i bez protestu przyjęłyśmy na ten weekend włoski licznik czasu.

Oszałamiająca katedra Duomo o zmroku

Nocleg na couchu po raz kolejny okazał się być najlepszym wyborem. Bułgarka i dwie dziewczyny z Sycylii wprowadziły nas w cieplejszy, południowo-włoski klimat. Rozmowy o zwyczajach w kuchni zajęły nas do tego stopnia, że zapomniałyśmy na chwilę, po co tu przyjechałyśmy. Nieco później stałyśmy już oszołomione przed Duomo – gotycką katedrą z marmuru z mnóstwem zdobień, statui i witraży. Przy tak pięknej pogodzie i bezchmurnym niebie wejście na taras było koniecznością, pomimo dość wygórowanej ceny. Widoki na miasto i alpy – bezcenne 🙂

Na tarasie Duomo...

... z Ulą

Mediolan, jak wiadomo, jest uważany za stolicę mody. Faktycznie najróżniejszych sklepów tu nie brakuje – zakupoholicy na pewno się tu nie znudzą. Natomiast dla turysty dwa dni na poznanie miasta zupełnie wystarczą. Ze względu na piłkarskie zainteresowania Uli wybrałyśmy się na San Siro – jeden z największych stadionów na świecie. I ja znalazłam tam coś dla siebie, ponieważ obok akurat miał miejsce trening kłusaków, które przypominają mi wyścigi rzymskich rydwanów. Niedaleko toru odnalazłyśmy wielkiego konia z brązu – konia Leonarda da Vinci.

Koń Leonarda da Vinci obok toru wyścigów konnych w Mediolanie

Wieczorne spacery po rozrywkowej dzielnicy Navigli w poszukiwaniu dobrego jedzenia z pewnością nie byłyby tak owocne, gdyby nie nasi bułgarsko- włoscy przewodnicy. Dwunastoosobowa grupa przyjaciół niemal w całości pochodziła z południowej części kraju, co dumnie podkreślali. Uważają się za cieplejszą, życzliwszą stronę Włoch i prawdopodobnie mają w tym dużo racji. Pokazali nam świetną knajpę, gdzie można było odpocząć po długich marszach przy dobrym piwie i wyśmienitym włoskim jedzeniu oraz przekąskach. Aperitivo, bo tak nazywa się ten mediolański zwyczaj, wciągnęło mnie od samego początku, kiedy zobaczyłam zastawione stoły. Co wieczór, zamawiając drinka lub też piwo, można częstować się do woli serwowanymi przysmakami. Nie zabrakło wśród nich kilku rodzajów pysznej pasty, wyjątkowo smacznej pizzy oraz sałatek z oliwkami i tuńczykiem. A na deser soczyste mandarynki w czekoladzie uwiodły moje kubki smakowe…

Aperitivo, czyli jak w tani sposób spróbować włoskiej kuchni i najeść się do syta 🙂

W samym Mediolanie brakowało mi południowego klimatu, wąskich uliczek i włoskiego gwaru. Wszystko to nadrobiłyśmy w niedalekiej Weronie, gdzie romantyczny nastrój nie gaśnie nawet w listopadzie. Miasteczko jest na tyle małe, że można spokojnie obejść je na piechotę w jeden dzień. Spacerując, nie sposób nie natknąć się na Arenę – trzeci największy amfiteatr we Włoszech. Za kilka euro można usiąść tam, gdzie przed dwudziestoma wiekami zasiadali kibice igrzysk  gladiatorskich.

Piazza Bra i Arena w Weronie

Spacerując dalej i klucząc między kolorowymi domkami oraz starymi kościołami, w końcu odnalazłyśmy dom Julii. Nawet poza sezonem jest tam mnóstwo ludzi, którzy na ścianach rzeźbią serca z… gumy do żucia. Na koniec Ula oblała się gorącą czekoladą i brudne, ale za to szczęśliwe, wróciłyśmy do domu 🙂

Skrzaty - Amorki mają w mieście miłości dużo pracy 😉

 Przewodnik:

Transport z lotniska w Bergamo: najtaniej kupić bilet autobusowy w informacji na lotnisku (2 eu), którym dojedziemy na dworzec kolejowy. Pociąg do Mediolanu odjeżdża co godzinę i kosztuje 5 eu. Wygodniej, choć nieco drożej jest wziąć bezpośredni autobus spod lotniska, który dojeżdża do dworca centralnego w Mediolanie (9-10 eu). Samo lotnisko jest malutkie i nie sposób się tam zgubić.

Pociąg do Werony: 10eu, rozkład jazdy można sprawdzić na trenitalia.com Uwaga! Pociągi we Włoszech często mają opóźnienia.

Arena di Verona: na co dzień dostępna do zwiedzania dla turystów, można też wybrać się na koncert operowy. Aktualne informacje na http://www.arena.it/

Aperitivo: codziennie między 18 a 22 kupując piwo lub drinka (8-10eu) można częstować się bez ograniczeń włoskim jedzeniem w formie szwedzkiego stołu. Wiele dobrych knajp można znaleźć w dzielnicy Navigli, polecam dotrzeć tam spacerem z Duomo Centrale.

Ceny: hamburger 1 eu, wejście na taras Duomo- 6 eu schody lub 10 eu winda, najtańsza pizza, jaką udało nam się znaleźć 4 eu, wino od 1,5 eu, bilet dobowy na komunikację 4,5 eu, jednorazowy 1,5 eu.

Nocleg: couchsurfing.com

Przelot: wizzair za 150 zł z Warszawy

Grazie! Dziękuję

Bo słońce najpiękniej zachodzi na Goa…

Goa, słynne wybrzeże u stóp potężnych fal Morza Arabskiego, jest tak zróżnicowane, jak same Indie. Najpewniej dlatego, że jest tak ogromne, iż tworzy osobny stan państwa. Pierwsze godziny po wylądowaniu na miniaturowym, skromnym lotnisku nie zapowiadały nadchodzącej katastrofy. Jadąc kolorowym i przepełnionym do granic możliwości autobusem, wystawiałam roześmianą gębę za okno napawając się egzotyką i widokami „jak z pocztówki”.

Nie tylko morze, ale także szerokie rozlewiska są stałym elementem tamtejszego krajobrazu

Przez pomyłkę wysiadłam przystanek za wcześnie i dalszą trasę trzeba było przebyć pieszo z dziesięcioma kilogramami na plecach. W końcu udało mi się dotrzeć do jednej z popularnych plaż. Zmęczenie i ból ramion nie pozwalały mi się długo cieszyć, zaś wszystkie możliwe noclegi okazywały się być albo zajęte, albo za drogie. Zmarnowana zdecydowałam się na dwuosobowy pokoik wraz z czterema jeszcze znajomymi.

Palmy, wzgórza, morze i kolorowe stragany, czyli jesteśmy na Goa!

Pozbywszy się wreszcie plecaka, rzuciłam się w objęcia morskich fal, bezsilnie usiłując z nimi walczyć. Wtedy jeszcze nie dostrzegłam, że jako jedna z dwóch zaledwie kobiet w kostiumie kąpielowym budzę powszechne zainteresowanie bawiących się obok hindusów. Położyłam się na ręczniku i grzałam w indyjskim słońcu. Szkoda, że nie trwało to zbyt długo – po chwili obudził mnie niespodziewany cień, a przecież niebo było tego dnia bezchmurne! Przetarłam oczy i oto grupa hindusów stała wokół mnie, bez najmniejszego skrępowania robiąc zdjęcia – z telefonu oczywiście. I to by było na tyle, jeśli chodzi o beztroskie plażowanie.

Zdecydowana większość plażowiczów to nie turyści, a Hindusi

Tłumy, drożyzna i goła, nieciekawa plaża kazały mi uciekać dalej na południe w poszukiwaniu bardziej dziewiczych miejsc. Tak trafiłam do Palolem. Podobno odkryte dziesięć lat temu przez turystów zauroczyło obcokrajowców egzotyką w najprawdziwszym wydaniu. Jednak nawet teraz można podziwiać czysty piasek  i las palm, gdzie kryją się małe drewniane chatki i restauracje, które wystawiają pyszne kolacje na samej plaży przy blasku świec i księżyca.

Beztroskie Palolem i nauka gry na bębenku 🙂

Nie tylko morze było tam spokojniejsze, ale też leniwy czas i łagodny klimat sprawiały, że miało się ochotę bez końca spoglądać w onieśmielające piękno, zakopując przy tym palce w rozgrzanym, delikatnym piasku. Każdego poranka obserwowałam wschodzące słońce, które opromieniało budzącą się przyrodę. Spacerując wzdłuż brzegu, szukałam wzrokiem wyskakujących co pewien czas delfinów. Pewnego dnia wzburzone morze wyrzuciło na brzeg ich martwe maleństwo…

Targowanie się to podstawa przetrwania w Indiach

Nie pamiętam już, ile było tych wschodów i zachodów na Goa, chociaż każdy z nich był wyjątkowy. Nie wiem, jak długo tam byłam, pewnie kilka dni. I chociaż czas płynął powoli, to jednak wszystko trwało raptem jakby jedną chwilę – zdecydowanie za krótko. Wieczory, oprócz nowych smaków, przynosiły też nowe znajomości. Siedziałam zamyślona na piasku, wschłując się w gitarę i śpiew przyjaciół. Rosyjskie i hebrajskie piosenki w języku szumiącego morza uwiodły moje zmysły, tworząc najbardziej niezapomniany koncert. Oddychając do rytmu, wpatrywałam się w ciemną otchłań za horyzontem. Po drugiej stronie wód – w Afryce – słońce dopiero zachodziło. Może i tam ktoś podziwiał świat patrząc w moim kierunku?

Ach, te zachody...

Konkrety:

Ceny: bungalowy przy samej plaży 500-700 Rs, kolacja 150-200 Rs, materac dmuchany 150 Rs, łańcuszek na stopę 100-200 Rs, książki 100-300 Rs, widoki – bezcenne 🙂

Polecam: plaże południowej części wybrzeża, np. Palolem, a także rejs łodzią w dziewicze rejony z podziwianiem cudownych delfinów

Nie polecam: północy Goa, zwłaszcza Calangute

Dla szybkich i zdecydowanych: http://www.fly4free.pl/promocje-lotnicze-goa-indie-warszawa/

Bollywood kontra rzeczywistość, czyli slumdog – historia prawdziwa

17 milionów ludzi, mieszanka wszystkich religii świata oraz przesyt i niewyobrażalne bogactwo obok slumsów i i niepojętej biedoty – to jest właśnie Bombaj. Przyznaję, że dwa dni, to zdecydowanie za mało, żeby ogarnąć to miasto i pojąć jego niepowtarzalny charakter.

Brama Indii, a za nią znany z krwawego zamachu Taj Mahal Hotel

Wczesnym świtem miasto przywitało mnie nieśmiałymi promykami słońca, zapachem dworca i taksiarzami, którzy prześcigali się w niebotycznych cenach za przejechanie mniej niż kilometra. Po nastu godzinach telepania w słynnym pociągu Mumbai Express, marzyłam tylko o wygodnym łóżku, chociaż wiedziałam, że zadowolę się każdym, nawet i mało komfortowym. Właściciel hotelu jeszcze spał i lekko nieprzytomny poprowadził mnie do jednego z pokoi w ogromnej sali. Przypominało to bardziej salę gimnastyczną, gdzie ktoś postawił tekturowe przegrody tworząc coś na wzór boksów. Wspólna łazienka plus dwa metry kwadratowe bez okna – skromnie, ale za to czysto. Prowizoryczne ściany nie były podciągnięte do sufitu, lecz kończyły się niżej. Dzięki temu osiągnięto efekt stereo, a każde słowo, czy nawet chrapnięcie sąsiadów było słychać jakby tuż zza własnych pleców. Jedna osoba włączy światło i już we wszystkich pokojach obok również jest jasno. Czy to nie genialne? 🙂

Większość zwierząt wykorzystywanych do pracy, jest traktowana okrutnie i nieludzko. Jeden z koni nie miał oka, a wewnątrz mnożyły się nie tylko bakterie, ale też rozmaite robaki

Miałam wrażenie, że dopiero co położyłam głowę na poduszce, kiedy rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Tym razem to ja byłam zaspana i nie docierało do mnie, o co chodzi Hindusowi. Okazało się, że ma dla mnie jedną z tych propozycji, których nie można odrzucić – zaoferował mi rolę w filmie! A więc to prawda, co mówi się o Bombaju – wystarczy pokazać swoją białą stopę i już ma się zagwarantowany angaż w bollywodzkim hicie wszech czasów. Cały dzień na planie to wynagrodzenie rzędu 40 zł, ale przecież nie o pieniądze, a o dobrą zabawę tu chodzi. Dlatego z żalem odmawiam, bo mając tak mało czasu, wolę spędzić go poznając miasto, o którym tak wiele słyszałam.

Ulice Bombaju

Rześkie powietrze rozbudziło mnie na dobre, kiedy płynęłam przez Morze Arabskie na Wyspę Słonia. U jej podnóży mnożą się śmieci tonące w śmierdzącym błocie, które zdaje się służyć za łaźnię mieszkającym tam krowom. Na górę dotarłam kamiennymi schodami, które osłonięte były od żaru pnącymi się po bokach budkami z pamiątkami. Po ich dachach harcowały rozszalałe małpy, które co i raz próbowały wyrwać jakiś skarb z rąk roztargnionych i wystraszonych turystów. Na wyspie właściwie tylko jedna z jaskiń ze świątynią boga Śiwy wzbudzała zainteresowanie, pozostałe to tylko namiastka dawnej kultury. Mimo to, spacer po Wyspie Słonia to świetna okazja na ucieczkę od miejskiego zgiełku i hałasu.

Świątynia Śiwy

W przeciwieństwie do głębi kraju, Bombaj jest zaraz obok Goa jednym z nielicznych miejsc, gdzie można rozkoszować się świeżymi owocami morza w indyjskim wydaniu. Musiałam się niemało nachodzić, żeby znaleźć w centrum miasta restaurację z normalnymi cenami, ale było warto. Przyznaję z resztą, że po drodze zatrzymywały mnie liczne sklepiki i rozgadani sklepikarze oferujący świecidełka, kolorowe ciuszki i najróżniejsze pamiątki, którym nie mogłam się oprzeć. Chyba tą najcenniejszą są oryginalne przyprawy, które intensywnym zapachem kuszą, przyciągają i wzbogacają smak każdej potrawy, która choć na chwilę pozwala wrócić do magicznych Indii.

Śmietnisko u podnóży Wyspy Słonia

1500 R za parę to dość sporo, jak na wstęp do klubu – no chyba, że mieści się on w Marriocie, który obok Taj Mahal Hotel, stanowi jeden z najbardziej ekskluzywnych miejsc w Bombaju. Jest też jedynym miejscem, gdzie można się zabawić, bowiem w Indiach brakuje znanej nam rozrywki. Niewielkie wnętrze nie urzeka niczym specjalnym, ale za to goście i ich taniec, którego chętnie uczą, są zdecydowanie jedyni w swoim rodzaju 🙂 Polecam!

Prawie jak Big Ben 🙂

Z plecakiem wypchanym pamiątkami, które nigdzie indziej nie zwracały mojej uwagi tak, jak w Bombaju, wsiadłam do samolotu. Zanim jednak mi się to udało, czekały mnie długie kolejki i niezwykłe procedury „bezpieczeństwa”. Na lotnisku krajowym sympatyczna Pani spisuje dzielnie w ogromnym zeszycie dane osobowe każdego pasażera. Bramkę dalej ktoś inny robi to ponownie. Potem sprawdzają bilet oraz paszport. I bagaż. Za chwilę znowu bilet. W końcu przeszłam bramki i długim rękawem udałam się w stronę samolotu. Jednak przy najbliższym zakręcie zatrzymał mnie strażnik, który dla pewności jeszcze raz sprawdził, czy na pewno mam bilet. Przy wejściu na pokład ponownie musiałam okazać moją kartę pokładową – biurokracji w Indiach nie ma końca! 🙂

Na targu w Bombaju można kupić wszystko, a już na pewno orientalnie pachnące przyprawy!

Startując, podziwiałam to miasto, położone na dwóch wyspach. Zaraz za pasem startowym, tuż po drugiej stronie ogrodzenia lotniska rozpościerała się największa dzielnica slumsów na świecie. Lepianki z blach i szmat przez moment przesłoniły cały widok z okna samolotu. A kiedy wylądowałam, ktoś poprosił mnie o bilet – po raz setny i ostatni sprawdzono, czy byłam uprawniona do podróży, która już się odbyła.

Największe slumsy na świecie współtworzą wielokulturowy obraz Bombaju

Za siedmioma wzgórzami… mieszkał Dżin, czyli opowieść z Palitany

Opowiem Wam o pewnym magicznym miasteczku gdzieś w zachodnich Indiach, które zostało jakby wyjęte wprost ze starej księgi bajek. Jednej z tych w skórzanej, poniszczonej okładce, z pożółkłymi stronami, kolorowymi, choć wyblakłymi obrazkami i pasjonującymi opowieściami nie z tego świata, które mama czytała nam na dobranoc. Czas się tam zatrzymał, choć może po prostu nigdy nie istniał. Tak, to zupełnie możliwe, w końcu tylko tam nad nieporządkiem panuje jedyne swoim rodzaju bóstwo – Dżin, co znaczy Zwycięzca.

W IV wieku przed naszą erą mając 30 lat opuścił swoje domostwo w poszukiwaniu Prawdy. Przez kolejnych dwanaście prowadził surowe życie, by w końcu posiąść Wszechwiedzę, którą przekazywał wiernym. W wieku 72  lat zmarł osiągając Nirvanę – upragniony stan wykraczający poza życie i śmierć. Tak narodził się dżinizm, którego wyznawcy do dziś modlą się na wzgórzach Palitany. Są one jakby porośnięte ponad tysiącem świątyń tworzących podniosłą, a wręcz magiczną atmosferę tego miejsca.

Wszechświat nigdy nie powstał i nigdy się nie skończy – tak sądzą wierni, którzy codziennie pokonują boso 3,5 tys. rozgrzanych stopni, by pomodlić się w swoich trudnodostępnych świątyniach. Ci bogatsi nierzadko są wnoszeni w lektykach przez młodych chłopców, którzy i mnie próbowali namówić na tę „atrakcję”. Oszczędzając im wysiłku, choć pewnie i również jedynego możliwego zarobku, postanowiłam samodzielnie dostać się na górę – bez wody i w samo południe. Cudowne uczucie, kiedy w końcu znalazłam się pośród kapliczek i świątyń wyznawców dżinizmu – bogactwo kultury Indii po raz kolejny zachwyciło mnie swoją różnorodnością.

Co i jak:

Ceny: wstęp wolny, aparat fotograficzny 100 Rp, lektyka 1000 Rp

Do pokonania: ponad 3200 stopni bez butów i wody

Uważaj na: kradzieże, zwłaszcza przez dzieci

Jodhpur – niebiesko mi!

Nie było łatwo tu dotrzeć – a przynajmniej nie w moim, raczej nietypowym przypadku. Wszystko to dlatego, że za późno wsiadłam z koleżanką do tuk-tuka, który miał nas zabrać na dworzec w Jaipurze. Pociąg tego dnia odjeżdżał o 17:00, a na ulicach taki korek, że dojechałyśmy dopiero na 16:59. I… biegiem, przez tłumy hindusów, żebraków, psów, przez krowie placki w poszukiwaniu właściwego peronu. W pewnym momencie straciłam z oczu moją koleżankę. Trochę się zaniepokoiłam, bo czasu było już niewiele. Zapytałam kogoś o pociąg do Jodhpuru – był pewien, że chodzi o peron 4. To ja biegiem na schody, przez mostek, w dół i do pociągu. Zapomniałam, że Hindusi mają to do siebie, że nawet jak nie wiedzą, to i tak coś zmyślą. Tak było tym razem – już po drugiej stronie torów dowiedziałam się, że pociąg do Jaipuru odjeżdża jednak z peronu pierwszego… No to ja znowu na górę, biegiem przez mostek i w dół. Plecak wrzynał mi się w ramiona, a ja byłam skrajnie wyczerpania. W ostatniej chwili,  jakby w zwolnionym tempie, ujrzałam odjeżdżający mi sprzed nosa pociąg- nie udało się. Zostałam bez pieniędzy, które miała przy sobie moja koleżanka. Wszystkie bankomaty w okolicy nie działały. Lekko spanikowana znalazłam Kalifornijczyka, którego poznałam wcześniej w drodze do Jaipuru. Pożyczył mi na bilet, jednak dowiedzieliśmy się, że na następny pociąg o północy nie ma już miejsc. Co za pech! Na szczęście z odrobiną gotówki w Indiach można załatwić niemal wszystko, a już na pewno miejsce w wagonie sypialnym. Szeroki uśmiech, łapóweczka i wszystko załatwione. 🙂 Sześć godzin później wysiadłam wreszcie w Jodhpurze.

Blue City - Jodhpur

Krótka drzemka i orzeźwiający prysznic wystarczyły, żeby naładować siły i kontynuować odkrywanie Indii. Od razu zauważyłam, że w mieście jest jeszcze mniej turystów niż do tej pory. Mieszkańcy też jakby inaczej zachowywali się w stosunku do mnie – raczej nie męczyli, nie zaczepiali, a przynajmniej nie tak bardzo i jedynie spoglądali zaciekawieni. Pisząc o spoglądaniu, ujmuję to bardzo delikatnie. Wszyscy Hindusi bez wyjątku po prostu bezczelnie gapią się na obcokrajowców, z zaciekawieniem i rozdziawioną paszczą. Dla nas może wyglądać to dziwnie, ale nie ma się co niepokoić. Przechodząc obok najpewniej jeszcze bekną, spluną i smarkną, a po takim popisie to pewnie my sami będziemy się patrzeć na nich ze zdziwieniem, niesmakiem i nie wiadomo, co jeszcze maluje się wówczas na twarzy takiego turysty, co to przyjechał do Indii z cywilizowanego państwa. W końcu co kraj, to obyczaj. 😉

Can I have a picture with you? - w Indiach słyszane na każdym kroku... 🙂

Żałuję trochę, że mogłam zatrzymać się w miasteczku tylko na jeden dzień, Oczarowało mnie od pierwszej chwili – chyba najbardziej wąskimi, kolorowymi uliczkami, z których każda zaskakiwała inaczej. I tak błądząc bez planu natrafiłam niespodziewanie na festyn, a może to było wesele? Lub po prostu lokalne święto? Nie wiem, ale podobali mi się ci roześmiani i rozbawieni ludzie. Kobiety jeszcze bardziej kolorowe niż zwykle z dzbanami na głowie  – ciekawe co w nich było? A na przedzie samochód z głośną muzyką, do której podrygiwali zabawnie nastoletni chłopcy jadący na pace. Tylko moje krótkie szorty i bluzka na ramiączkach wzbudzały dość duże poruszenie – w mniejszych mieścinach chyba jednak lepiej przyodziać pumpy, czyli tak zwane „alibaba trousers”. Są do kupienia dosłownie wszędzie już za około 10 zł.

Piękne na odległość, wredne z bliska - a wszędzie ich pełno.

Spacerując tak dotarłam w końcu do fortu, który jakby wspinał się po skałach, przez co wydawał się jeszcze większy i potężniejszy. Pomyślicie może, że monotonne są te Indie – co miasto, to fort. Uwierzcie mi jednak na słowo, że każdy z nich jest inny i  każdy równie zniewalający. Tym razem długa wspinaczka na tarasy u samych szczytów zaowocowała zapierającym dech widokiem na miasto małych niebieskich domków. Sceneria jak z filmu, a na straży starych murów grasują zwinne małpy, których wszędzie jest zawsze pełno.

Olbrzymi fort rozpięty na skałach

fajka pokoju 😉

Rozkoszowałam się tymi urokami przy szafranowym lassi aż do samego wieczora, ostatniego już przed rozpoczęciem pracy w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Ze względu na duży ruch na trasie do Ahmedabadu, musiałam skorzystać po raz pierwszy z usług autokarowych. Ponad dziesięciogodzinna podróż… Przyznaję, że była dość zabawna. Niby zwykły autobus, ale w środku zupełnie nietypowy. Na swoje miejsce w klasie sleeper musiałam się wdrapać (dość niezdarnie) do czegoś w rodzaju zamykanej kapsuły z materacem. Krótko cieszyłam się chwilą prywatności, bo jako jedyna biała turystka wzbudziłam natychmiast duże zainteresowanie, co przejawiało się pukaniem w moją szybę i zachęcaniem do rozmowy, chociaż nie wszyscy posługiwali się angielskim 🙂 Zawrotne tempo 40km/h utwierdziło mnie w przekonaniu, że polskie drogi nie są wcale złe! Wysiadając następnego ranka z autobusu skręcałam się z bólu pleców po nastu godzinach telepania mną i obijania na skutek mnóstwa dziur i wyboistych dróg. Ale przygoda jest przygodą… nigdy nie wiesz, co przyniesie kolejny dzień w Indiach 🙂 Po powrocie natomiast, aż ciężko uwierzyć, że jest się w stanie tyle znieść i nawet specjalnie to nie przeszkadza, a każda niewygoda jest grubo przykryta ciekawością świata i przez to chyba nieodczuwalna. A w Polsce? Narzekam na pociągi i korek w mieście…

I jest pięknie...

Konkrety:

Transport: pociąg na trasie Jaipur- Jodhpur w klasie sleeper za 150 Rp; podróż trwała 5,5h; pociągi odjeżdżają o 11:00, 17:00, 23:45, 1:00.

Nocleg: Singhvi’s Havali – single room 350Rp, double 600Rp; gorąco polecam, uroczy hotelik przy samym forcie z niedrogim, acz przepysznym jedzeniem i wyśmienitym lassi! Na miejscu wi-fi, ciepła woda, czysto, możliwość kupienia biletów autokarowych, lotniczych i na pociąg. Tuk-tuk z dworca do hotelu 50Rp.

Zwiedzanie: fort 250 Rp (student) i 300 Rp (adult) – w cenie audio guide; spacer po uroczym mieście. Polecam zatrzymać się tu na jeden dzień.

Jaipur – różowe miasto zakupoholików.

Chociaż z Agry do Jaipuru jest zaledwie 240 km, to jednak podróż pociągiem wydłużyła się aż do siedmiu godzin! W drodze poznałam Kalifornijczyka, z którym wymieniłam się dotychczasowymi wrażeniami z Indii. Siedzący obok Hindusi w ogóle nie zwracali na nas uwagi pochłonięci grą w karty. Inni pozawijali się w szmaty i skuleni na siedzeniu próbowali zasnąć. Ja po paru godzinach postanowiłam wziąć przykład z tych drugich z nadzieją, że im bardziej na południe, tym cieplej będzie na miejscu. Chłód nocy owiewał mnie przez nieszczelne okno, a ja nieprzygotowana na ziąb musiałam się zadowolić letnimi  ciuszkami, które wyjmowałam z mojego wielkiego plecaka robiąc przy tym niezły misz-masz i wkładałam desperacko na siebie wszystkie na raz 🙂

Pałac Wiatrów- Hawa Mahal- i jego 953 okienka, z których damy dworu obserwowały codzienne życie miasta.

Jako że, nie wiedzieć czemu, uparłam się, żeby spać w samym centrum uroczego, starego miasta, miałam drobne problemy ze znalezieniem taniego, acz przyzwoitego noclegu. Do tej pory nauczyłam się już nie wymagać zbyt wiele, ale na szczęście nie przejęłam też hinduskich zwyczajów, więc podstawowe (czyt. minimalne z możliwych) warunki, takie jak względna czystość i spłuczka, wolałam mieć zapewnione. Jeśli nie było takiej możliwości, jak właśnie miało to miejsce w Jaipurze, wówczas trzeba było sobie jakoś poradzić. Mój sposób to: wrócić późno do hotelu zmęczonym po całym dniu zwiedzania, szybko się przemyć przy pomocy nawilżonych chusteczek i uważając przy tym, żeby nie dotknąć przypadkiem niczego w łazience porośniętej grzybem i kto wie czym jeszcze. Później tylko piwko na sen ze współtowarzyszami „niedoli” i można się otulić szczelnie własnym prześcieradłem i usnąć- koniecznie z korkami w uszach. Rano szybko się zbieramy i opuszczamy tymczasowy nocleg z nadzieją, że w następnym będzie nawet ciepła woda i będzie można się wreszcie wykąpać. 🙂

Jaipur - Pink City

Zaklinacz węży!

Kiedy uwolniwszy się wreszcie od ciężkiego balastu wyszłam ponownie na miasto, miałam już na sobie „różowe okulary” i uśmiech co najmniej tak szeroki, jak jego mieszkańcy. Kolorowe domki i wciśnięte między nie sklepiki, z których sprzedawcy wołają do przechodniów, by wszelkimi sposobami zachęcić ich do obejrzenia towaru- to właśnie jest Jaipur. Zakupoholicy tacy jak ja nie mogą go ominąć.

Targu można dobić nawet na środku głównej ulicy 😉

Codzienne życie w Indiach nie jest proste, a i tak uśmiech nie znika z przepracowanych twarzy mieszkańców.

Zanim jednak popadłam w szał zakupowy, uznałam za konieczne odwiedzić kilka miejsc. A czymże byłaby stolica Radżastanu, gdyby nie jej pałac i oszałamiający fort? Co prawda Pałac Miejski mnie nie zachwycił, ale Amber Fort wart już jest odwiedzenia. Zaciekawiona kluczyłam po jego zakamarkach, ukrytych korytarzach i najciemniejszych przejściach, żeby później przez ponad godzinę błąkać się w kółko usiłując znaleźć drogę powrotną. Nie było to łatwe, zwłaszcza gdy żadna z napotkanych osób nie mówiła po angielsku (poza jednym irytującym zdaniem, które znają wszyscy- can I have a picture with you?), a ja po pięćdziesiąt razy wracałam w to samo miejsce jak w jakimś zaklętym zamczysku.

Ogromny fort - czyli niezliczona ilość korytarzy, sal i tajemnych przejść.

Fort Amber w całej swej okazałości

Jedna noc i dwa dni- tyle czasu mogłam poświęcić na poznanie uroków Jaipuru. A tak na prawdę zostałam zaczarowana już w drodze do przepięknego miejsca- wprost z bajki o księciu i księżniczce. To Świątynia Małp położona wśród wzgórz, z dala od codzienności i miejskiego życia. Podczas długiej wędrówki przede mną powoli roztaczało się piękno hinduskiej krainy. Wokół skakały małpy, które trzy razy próbowały mnie okraść z coca-coli (za trzecim im się udało 😉 ), a barwnie przybrany, starszy mnich pobłogosławił nas życząc szczęścia w podróży. Coś mu się nawet pomieszało i udzielił znajomym małżeństwa- a tak przez przypadek 😉 Kiedy dotarłam już do malowniczej świątyni i nakarmiłam chytre małpki, usiadłam na schodach i zadumałam się spoglądając zdziwiona na wielką krowę schodzącą po stromych schodach prowadzących ze środka głównego budynku. Wciągnęłam głęboki oddech i tutaj po raz drugi poczułam ten smak- smak Indii. Chociaż z zamkniętymi oczami, to widziałam daleko, bo czułam wszystkimi zmysłami i zaczynałam powoli rozumieć na czym polega odmienność hindusów- ludzi, którzy zamieszkują kraj, gdzie po angielsku mówi więcej osób niż w całych Stanach Zjednoczonych. Czy na pewno oni, czy może to właśnie my jesteśmy inni? I czym jest zatem ta inność w ich rozumieniu?

Za siedmioma wzgórzami... Monkey Temple

Z zadumy wyrwali mnie znajomi „nowożeńcy” i razem wróciliśmy do rzeczywistości. Wieczór zapowiadał się ciekawie, bowiem postanowiliśmy wybrać się do słynnego w całych Indiach kina. Jedna sala, ale ogromna! Od środka jakby w pałacu, a do tego rozsuwane  fotele plus orientalne przysmaki zamiast tradycyjnego popcornu i jesteśmy znowu w innym świecie. To świat Bollywoodu. Trzy i pół godziny filmu po hindusku, którego zrozumienie nie wymagało wcale znajomości języka. A śmiechu po pachy, ale nie ze scen, a z widzów, którzy wzdychali i klaskali przy każdym zbliżeniu aktorów, niekiedy prowadzącym nawet do pocałunku. Wrażenia- bezcenne!

Wesoła rodzinka 😉

?!? 🙂

Konkrety:

Transport: pociąg na trasie Agra Fort- Jaipur za 87 Rp w trzeciej klasie (godz. 17.00); czas przejazdu ok. 5h; booking office- osobny budynek na prawo po wyjściu z głównej hali dworca

Nocleg: Simla Hotel w centrum starego miasta, 400Rp/ pokój 4-os., wspólna łazienka na korytarzu, bardzo surowe warunki, zimna woda, ale chyba jedyny hotel w starym mieście w takiej cenie.

Ceny: tuk-tuk z dworca 60 Rp (pre-paid autoriksza z dworca- najtaniej i najpewniej, że dojedziesz tam, gdzie chcesz), jedwabna apaszka 100-150Rp.

Zwiedzanie: Agra Fort: wstęp 150 Rp, dojazd najtaniej autobusem nr 5, który często kursuje z rogu ulicy przy Hawa Mahal i kosztuje 7 Rp; Pałac Miejski 200Rp (student); kino Raj-Mandir Cinema: seanse o 18:30 i 21:30, ceny 80-150 Rp, Świątynia Małp: z centrum miasta pieszo ok. 30 min, wstęp darmowy, aczkolwiek mnisi często oczekują datków za pobłogosławienie- nie mniej niż 100 Rp, ale my daliśmy 50 😉

Polecam: na zakupy! Najlepsze ceny i największy wybór chyba w całych Indiach 😉 Koniecznie trzeba się targować!

Ikona Indii, czyli cud nad cudy, a dalej smród i brudy.

Do Agry dojechałam pociągiem już po zmierzchu. Ten sam schemat powtarzał się później wielokrotnie. Najpierw targuję się z taksówkarzem i udowadniam mu, że te 50 km, za które chce wyciągnąć ode mnie zdecydowanie wygórowaną sumkę, to według mapy zaledwie 1 km. Co z tego wynika? Mapa na pewno kłamie, Hindus nigdy. Po półgodzinnych negocjacjach zostajemy „przyjaciółmi” i „my friend” zawozi mnie jednak do hotelu po wyjątkowej cenie- i to rzekomo tylko dla mnie 😉 Pogubiłam się trochę wśród tych nowych znajomości, które w większości miały na celu wyłudzenie ode mnie jak największej ilości pieniędzy. Nauczyłam się jednak przyjmować z uśmiechem i lekkim przymrużeniem oka te wszystkie opowieści o spalonym hotelu, zawalonym dworcu czy festiwalu, który blokuje jedyną drogę. Hindusi mają kłamstwo we krwi, o taaak- można to albo zaakceptować i dać się wciągnąć w tę grę słów lub lepiej w ogóle nie zapuszczać się na półwysep indyjski 🙂 Ich ziemia- ich zasady.

Jeden z siedmiu cudów świata- imponujący grobowiec Taj Mahal.

Jako że ruch drogowy jest zamknięty wokół samego Taj, co ma niby chronić zabytek, musiałam wysiąść wcześniej i dalej błąkałam się chwilę w ciemnościach szukając noclegu. Czułam bliskość czegoś monumentalnego, ale bardzo wysoki mur nie pozwalał na zobaczenie czegokolwiek. Kiedy już dotarłam do hotelu, byłam jakże mile zaskoczona- tym razem opłaciło się skorzystać z porady w Loney Planet. Za 600Rp spałam w czystym, przyjemnym pokoiku z ciepłą wodą i widokiem z dachu na cud świata. Nie mogłam się doczekać kolejnego dnia!

Rikszarz to chyba najcięższy zawód w Indiach zaraz po tych, co dźwigają lektyki...

Piękny i ogromny fort z widokiem na Taj Mahal.

Wstałam o świcie. Nie mogłam przecież przegapić jedynej okazji ujrzenia sławnego Taj o wschodzie słońca. I chociaż było jeszcze chłodnawo, to stałam tam oniemiała z zachwytu i wpatrywałam się w grobowiec, który zmieniał barwy wraz ze zmieniającym się natężeniem i kątem promieni słonecznych. Niby cały czas ten sam, ale raz lekko różowy, czasem żółty, innym razem lśnił czystą bielą. Cóż za niesamowity widok!

Centralny budynek otaczają po bokach dwie mniejsze podobizny. Ochraniacze na obuwie obowiązkowe.

Epoka Wielkich Mogołów. Cesarz Szahdżahan pogrążony w smutku po stracie ukochanej, która zmarła wydając na świat jego czternaste dziecko, postanawia stworzyć upamiętniający grobowiec. Przy budowli, nie mającej porównywalnego odpowiednika nigdzie na świecie, pracowało ponad 20 tys. robotników. Legenda głosi, że po skończeniu obcięto im kciuki, żeby nie mogli ponownie stworzyć podobnego dzieła. Dzisiaj tłumy przybywają do Agry, by podziwiać cud. I chociaż nie można oczekiwać tutaj ciszy ani samotności czy nawet spokoju, bo wokół kręci się mnóstwo „przewodników” i innych naganiaczy, to jednak nie można odmówić magii, która porywa czterysta lat wstecz i porusza serca odwiedzających. W końcu to  Świątynia Miłości.

Wschód słońca nad Świątynią Miłości.

Jak w wielu miastach, tak i w Agrze znajduje się ogromny fort. Wszystkie są zbudowane z rozmachem i nieraz zgubiłam się w ich tunelach, przejściach czy salach. Ten jest szczególny, ponieważ pozwala obserwować z tarasów nie tylko całe miasto, ale przede wszystkim można spoglądać na widniejący w oddali jego skarb. Zapatrzyłam się w te cuda i dziwy, w przelatujące wokoło kolorowe papugi, w spokojną rzekę i poczułam wówczas po raz pierwszy, choć nie ostatni, ducha Indii. Kraju, gdzie chaos stanowi porządek, bieda codzienność, a kolorowy fałsz przykrywa naiwnie szarą rzeczywistość. W całej tej niezrozumiałej dla białego człowieka prostocie jest jednak coś prawdziwego, coś ludzkiego, co może zbliżyć nas do poznania samych siebie. Czyż nie wszyscy zostaliśmy ulepieni z tej samej gliny? Czy w końcu nie bylibyśmy tacy sami, gdybyśmy się urodzili i wychowywali w takich warunkach? Moja podróż stała się odtąd poszukiwaniem sensu w nonsensie i ludzkości w Indiach…

Fort w Agrze.

Małpy są już jedynymi, choć nieproszonymi mieszkańcami fortu 😉

Ikona Indii, czyli cud nad cudy, a dalej smród i brudy. Dlaczego taki tytuł? W jednym zdaniu właśnie tak mogę podsumować zarówno Agrę jak i całe Indie. Hindusi nie dbają o skarby kulturowe, które przetrwały do naszych czasów. Przywykli do nieprzestrzegania jakichkolwiek reguł, więc szczęście tych zabytków, które objęte są ochroną z UNESCO. W innym wypadku już dawno popadłyby w ruinę, co też miało miejsce z samym Taj, zanim uległ renowacji dzięki lordowi George’owi Curzon. Nawet teraz wystarczy wyjść poza mury mauzoleum, gdzie kończy się porządek. Śmieci i szczury są na porządku dziennym, którego obrazu dopełniają żebracy i biegający boso chłopcy zapraszający do małych sklepików z tandetnymi pamiątkami.

Skrajności- सिरा czyli sira w języku hindi- takim słowem oznaczyłabym Indie.

W skrócie:

Transport: pociągiem z Delhi do Agra Cantt- 140 Rp w klasie sleeper. Pociągi jeżdżą dość często, a podróż trwa 3-4h. Wszystkich informacji udziela biuro turystyczne na pierwszym piętrze dworca w Delhi (który mieści się na końcu słynnej Main Bazaar Road).

Nocleg: hotel Sheela Inn- polecam! Czyściutko, ciepły prysznic, restauracja z dachu z widokiem na Taj. Cena 600Rp/ pokój 2-osobowy. Blisko do wschodniej bramy i punktu sprzedaży biletów.

Ceny: wstęp do Taj Mahal 750Rp (ochraniacze na obuwie, woda i transport z punktu sprzedaży biletów w cenie), do fortu 300Rp, poruszanie się po mieście rikszą przez pół dnia 200 Rp (130Rp należności + 70Rp napiwku dla sympatycznego starszego pana, który wytrwale pracował w upalne popołudnie), pre-paid taxi z dworca 120Rp.

Jedzenie: Aryan’s Taj Resort (hotel obok)- bardzo smacznie i miło, a ceny podobne jak wszędzie tzn. 60-200Rp/obiad.

Uważać na: naciągaczy, złodziei i oszustów, którzy zarabiają na niewiedzy turystów, czyli generalnie to, co wszędzie, tylko trochę bardziej 😉 Osobiście nie mam żadnych przykrych wspomnień z tego miasta, a wręcz przeciwnie- zachęcam do zatrzymania się w Agrze na jeden dzień!

Egzotyka inaczej, czyli wrażenia ze stolicy Indii.

Szybki prysznic z zamkniętymi oczami, żeby nie widzieć grzyba straszącego w łazience, krótka drzemka po wielu prośbach o czystą pościel i byłam gotowa na pierwsze „rozpoznanie terenu”. Zwiedzanie postanowiłam zacząć od posiłku, który smakiem wprowadziłby mnie do kultury indyjskiej. Chwilę szukałam czegoś kusząco pachnącego, ale przyuliczne stragany, gdzie żywili się miejscowi, nie wyglądały zbyt zachęcająco. W końcu zdecydowałam się na jedną z restauracji, gdzie akurat przebywało kilku turystów- uznałam to więc za dobry znak 🙂 Napełniłam dopominający się już posiłku brzuch, kiedy słońce na dobre się rozbudziło i grzało moje plecy. Studiowałam mapę i przewodnik planując dzień. Niepotrzebnie- w Indiach lepiej nie myśleć za dużo do przodu. Najlepiej zwolnić tempo, przystanąć chwilę, przyjrzeć się ulicy i temu, co się tam dzieje. Trzeba spróbować zrozumieć jak funkcjonują Indie. Inne potrzeby, inne problemy i pragnienia, inny kodeks moralny- właściwie to wszystko jest tak różne od polskich realiów, że potrzeba czasu, żeby zaakceptować nowe zasady.

Spice Market

Piekarnia.

Pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Zawinęłam resztki śniadania w serwetkę uznając, że w takim kraju jedzenie absolutnie nie powinno się marnować. Poczęstowałam nim napotkanego na ulicy psa- obwąchał, pokręcił nosem i zrezygnował. Dopiero wtedy spostrzegłam pomarszczoną staruszkę o lasce, która wygłodniałym wzrokiem wpatrywała się w moje resztki. Nigdy nie zapomnę tego błagalnego spojrzenia pełnego nadziei… Szybko zabrała jedzenie i odeszła. Pozostawiła mnie skonsternowaną i zatrwożoną. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że ktoś mógłby chcieć zjeść pozostałości z mojego talerza! A jednak- niejedna osoba tego dnia marzyła o ciepłym posiłku. To wydarzenie długo nie dawało mi spokoju i niewątpliwie dało dużo do myślenia. Poczułam, że wstyd mi własnych problemów, które okazały się być takie małe i nieważne. Tutaj nie miały znaczenia- liczyły się najbardziej podstawowe potrzeby i to, by przetrwać do następnego dnia. Ból i cierpienie był nieodzowne.

Tak zwany gimbus.

Chociaż niewielu turystów można było spotkać w tak ogromnym mieście, to jednak miałam szczęście poznać Amerykanina, który podzielił się radami z podróży i oprowadził mnie po największych atrakcjach Delhi. Czerwony fort i liczne świątynie były tylko wstępem do zapowiadającej się przygody. Bawiłam się w próbowanie przeróżnych dań, ponieważ menu było napisane w języku hindi. Targowałam się na bazarku i odziałam hinduskie „spodnie Alibaby”. Dałam się nawet namówić na hennę i spróbowałam tak popularnej herbaty z mlekiem (na niby, bo w dbałości o swój żołądek wylewałam po trochu za siebie… 🙂 ). W końcu udało mi się odnaleźć spice market- ogromne targowisko z przeróżnymi, zniewalająco pachnącymi przyprawami. Wiedziona zapachem zgubiłam się w labiryncie tłocznych uliczek trafiając przypadkiem na polecaną restaurację. Mieli nawet umywalkę z bieżącą wodą i mydłem (!), a naczynia były prawie (!) czyste. Jedzenie chyba smaczne, ale już po paru kęsach nie czułam nic poza pieczeniem, które wypalało mi gębę! Również pierwszy i ostatni raz jadłam wówczas mięso, a dokładniej kurczaka. Był pyszny, nie śmiem zaprzeczyć, ale… kiedy następnego dnia przechodziłam koło rzeźnika, zdecydowanie straciłam wszelką ochotę na kolejne próbowanie mięsa przez najbliższy miesiąc. Rzędy klatek ze ściśniętymi maksymalnie kurczakami, a obok Hindus kroi mięso nożem trzymanym w stopie. Warunki mało higieniczne- delikatnie ujmując. I to jest właśnie Azja- lepiej po prostu nie myśleć, co się działo z naszym jedzeniem, zanim trafiło na talerz 🙂

Kurczaki...

...trafiają do rzeźnika...

...a w końcu do mięsnego i na talerz! Bon appetit 😉

Jeszcze słów parę o procedurze kupowania biletu na pociąg. Biurokracja w Indiach bije wszelkie rekordy, ale jakże za to uczy człowieka cierpliwości. Najpierw oczywiście trzeba znaleźć dworzec. Jak już się tam dotrze, należy odszukać właściwe okienko, to znaczy takie, gdzie obsługuje się obcokrajowców. Z reguły stoi przy nim długa kolejka Hindusów. W międzyczasie można wypełnić formularz, który otrzymamy w innym okienku. Wpisujemy swoje dane- imię, nazwisko, wiek, płeć, adres, itp. oraz informacje dotyczące przejazdu, tzn. skąd, dokąd, kiedy, numer pociągu i klasa. Ponieważ rozkłady jazdy są w języku hindi, a więc zupełnie dla nas nieczytelne, o szczegóły trzeba się pytać już przy kasie. Dalej już prosto- płacimy i odbieramy bilet. Na każdym wagonie będzie wisiała lista z nazwiskami podróżnych i numerami miejsc. Ja osobiście polecam klasę sleeper- najtańsza z możliwych i „w miarę” wygodna przy dłuższych trasach. A ilu ludzi można poznać!

Popularna henna- zamiast miesiąca trzymała się ledwo tydzień!

Nietrudno się zgubić na zatłoczonych ulicach. I trzeba uważać, żeby nie wdepnąć w krowi placek 😉

Rozkręcałam się, a może to Indie mnie rozkręcały? W rezultacie niewątpliwie dałam się ponieść radości z każdej chwili w odległym zakątku świata i popłynęłam z prądem kultury indyjskiej w nieznaną sobie otchłań skrajności. Próbowałam zrozumieć to, co proste, a zarazem tak odległe od znanej mi rzeczywistości. Prawo dżungli to chyba jedyne faktycznie funkcjonujące w kraju Hindusów. Zakochać się w Indiach można dopiero, jeśli zaakceptuje się je takimi, jakie są. A są różne, po prostu inne od wszystkiego.

India Gate.

Jama Masjid- największy meczet w Indiach.

Co, gdzie i jak:

Nocleg: hotel Hindustan 350Rp/pokój 2-osobowy. Zimna woda, brudna pościel i grzyb na ścianie, ale za to blisko dworca. Raczej nie polecam, chociaż i tak pewnie byście tam nie trafili, bo jest dość dobrze schowany w jednej z odnóg słynnej ulicy Main Bazaar 😉

Transport: z lotniska międzynarodowego autobus do dzielnicy Paharangi (20Rp), dalej tuk- tuk za 40Rp, którym nigdzie nie dojechałam, bo kierowca woził mnie w kółko i kręcił, że Main Bazaar jest tego dnia wyłączone z ruchu z powodu lokalnego święta. Reszta drogi pieszo- to najpewniejszy sposób poruszania się po Delhi.

Ceny: tuk-tuk do Old Delhi 60Rp, dwie godziny obwożenia tuk-tukiem po głównych atrakcjach miasta 200Rp, henna 200-300Rp, bilety wstępu do meczetu i czerwonego fortu po 200Rp.

Na miejscu: najlepiej poruszać się metrem;dworzec znajduje się na końcu Main Bazaar Rd.- można kupić bilety i uzyskać informację w punkcie dla turystów (schodami w górę). Mile widziany napiwek za usługi wszystkich ludzi, którym uczciwość jest jeszcze znana.

Uważać na: krowie placki na ulicy. Poza tym nie należy ufać przydrożnym biurom turystycznym- jest tylko jedno prawdziwe w Delhi! Trzeba mieć się na baczności, uważać na złodziei i nie wierzyć w kłamstwa Hindusów oraz być czujnym na ich przekręty. Cenę konieczne mocno targować nawet do 20-30% pierwotnej wartości i zawsze trzeba ją ustalić z góry tzn. zanim skorzysta się z taksówki itp. Najlepiej upewnić się również co do waluty- po przejeździe mogą zażyczyć sobie zapłaty w dolarach zamiast w rupiach.

Indie- pierwsze wrażenia w Delhi.

Podobno w Indiach można się zakochać. Można. Z tym, że nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Moje pierwsze godziny po przylocie nie tylko przysporzyły sporych trudności w odnalezieniu się w tym ogromnym mieście, ale przy tym całe moje wyobrażenie o Indiach okazało się być zupełnie niewłaściwe i dalekie od tego, co zobaczyłam na miejscu. Wiedziałam, że jest bieda, że głód i żebracy na ulicy, słyszałam przecież o świętych krowach, o Gangesie, o śmieciach, brudzie i wszechobecnym smrodzie. A jednak natężenie tego wszystkiego, które uderzyło we mnie zaraz po wyjściu z lotniska, spowodowało, że zwątpiłam całkowicie w moje pojęcie indyjskiego świata. Postanowiłam zatem zapomnieć o wszystkim, co słyszałam i czytałam dotychczas na temat tego niesamowitego kraju. Chciałam sama poznać to miejsce- tak, jakbym była pierwszą osobą, która tu dotarła. Odrzuciłam więc wszelkie sugestie i zaczęłam od początku, nieświadoma zupełnie przygody, która już na mnie czekała.

Na lotnisku... jeszcze nieświadoma, co czeka mnie na zewnątrz 😉

W dwie godziny do Moskwy i siedem do Delhi- doleciałyśmy w sumie na drugi dzień. Trzeba doliczyć jeszcze pięć godzin czekania i snucia się na lotnisku przy przesiadce oraz kolejne pięć zmiany czasu. W sumie nie ukrywam, że kiedy już udało nam się dotrzeć, byłam równie podekscytowana nieznanym, co niezmiernie przy tym zmęczona. Piąta rano w Delhi- było jeszcze ciemno. I było też czuć już na wstępie odrażający odór- smród miasta. Nawet zgrabnie udało nam się ominąć naganiaczy, którzy na siłę chcieli prowadzić nas do swojej taksówki. Przeskakując dziesiątki śpiących na ziemi ludzi udało nam się przedostać na drugą stronę ulicy. Nie bardzo jeszcze wtedy wiedziałam, jak mam się tutaj zachowywać, z kim i jak rozmawiać. Trzymałam kurczowo przewodnik i mapę- jedyne wiarygodne w tym momencie źródło informacji. Niestety niewystarczające. Metoda „koniec języka za przewodnika” również nie zawsze okazywała się być skuteczna, gdyż Hindusi najzwyczajniej „robili nas w konia” i nierzadko podawali błędne informacje. W końcu jednak udało nam się dostać do autobusu, który PODOBNO jedzie tam, gdzie chciałyśmy się dostać, czyli na Main Bazaar Road. Władowałyśmy się zatem z naszymi plecakami i przez następną godzinę krążyłyśmy po mieście w autobusie, którym jechali sami Hindusi- sami faceci, którzy gapili się na nas z zaciekawieniem, ale bez najmniejszego nawet skrępowania. I tak zaczęła się moja przygoda.

Ulica jak z horroru.

Troszkę już przysypiałam, kiedy usłyszałam krzyki, że mamy wysiadać, bo jesteśmy na miejscu. Zdezorientowane wyskoczyłyśmy z autobusu na pustą, ciemną uliczkę. Żadnych nazw, żadnych ludzi- pusto i głucho. Niebawem jednak pojawił się jakże sympatyczny Pan w swoim kolorowym tuk tuku oferujący podwózkę. Wiedziałyśmy, że jesteśmy gdzieś niedaleko, ale nie miałyśmy pojęcia, dokąd iść, więc utargowałyśmy odpowiednią cenę i postanowiłyśmy skorzystać z propozycji. Do dziś w sumie  nie wiem, czy była to dobra decyzja. Chyba już tak jest, że każdy przybywający pierwszy raz do Indii ma swoją historię z Delhi. Ulica z hotelami wydaje się być ukryta wśród mnóstwa innych, gdzie ubodzy miejscowi tylko czyhają na nieświadomych turystów i zwodzą ich bez końca za każdym razem wyłudzając pieniądze. Raczej nie mogłyśmy uniknąć problemów.

Ludzie pozawijani w szmaty, leżący dosłownie wszędzie, nawet na środku ronda, to niestety codzienny widok w Indiach.

Kierowca zabrał nas w sumie wszędzie i nigdzie. Wszędzie, bo krążyliśmy bardzo długo i jakoś tak w kółko, że szybko straciłam orientację. Nigdzie, bo nie dojechałyśmy tam, gdzie chciałyśmy się dostać. Najpierw Hindus zawiózł nas na jeszcze węższą i bardziej mroczną uliczkę. Wówczas podbiegł ktoś do niego i zaczęli szybko za sobą rozmawiać. Wkrótce oznajmili nam, iż na Main Bazaar Rd odbywa się dzisiaj festiwal z okazji lokalnego święta. Spojrzałyśmy na pustą ulicę i zamglone, szare domostwa. Wiedziałyśmy, ze nas okłamują, ale niestety nie mogłyśmy nic na to poradzić- wciąż powtarzali swoją zmyśloną historyjkę. Co w takim wypadku robić? Zaproponowali nam „pomoc”- zawiozą nas do biura turystycznego, gdzie wybierzemy inny hotel. W dodatku Pan kierowca zaoferował, że zawiezie nas w wybrane miejsce po tej samej cenie, którą uprzednio ustaliliśmy. Zatem pojechaliśmy.

Main Bazaar Road!

Na miejscu szumnie zwane biuro turystyczne okazało się być starą budą z wypłowiałymi zdjęciami. Na ziemi spał właściciel, który natychmiast po przebudzeniu gorączkowo zapraszał nas do środka. Wiedziałyśmy już, że nie uzyskamy tu informacji, których szukamy i że to tylko błędne koło, dzięki któremu Hindusi nawzajem naganiają sobie klientów. Wcześniej po drodze mijaliśmy stację pociągów, a że była ona zaznaczona na naszej mapie, uznałyśmy to miejsce za dobry punkt uchwytu i poprosiłyśmy grzecznie kierowcę, żeby nas tam zabrał. Nięchętnie na to przystał, w dodatku oczywiście nie miał wydać nam reszty, więc w sumie zapłaciłyśmy dwa razy tyle, niż się należało. Co gorsza- niebawem się zorientowałyśmy, że wcale nie jesteśmy tam, gdzie chciałyśmy jechać- byłyśmy na stacji metra. Tak więc poszukiwania trzeba było zacząć od początku.

Można pokusić się o stwierdzenie, że w tym kraju psy, krowy, szczury i niestety również ludzie koegzystują obok siebie na ulicy w tragicznych wręcz warunkach.

Mapka przy metrze niewiele tłumaczyła, ludzie absolutnie nie byli pomocni, więc musiałyśmy liczyć tylko na siebie i intuicję, choć może był to raczej tylko ślepy los? W każdym bądź razie dość długo kluczyłyśmy wąskimi uliczkami. Zaczęło świtać, a miasto powoli budziło się do życia. Wszelkie schematy i mapy, które dostałyśmy w przydrożnym hotelu były zupełnie nieprzydatne- wszystko zostało obmyślone tak, żeby zbłąkany turysta nie trafił przypadkiem tam, gdzie chce. Cały plan polega na tym, że taki podróżnik musi skorzystać z „pomocy” miejscowych, za którą to „pomoc” oczywiście musi zapłacić. I to najlepiej kilka razy i o wiele za dużo. Tak to właśnie wygląda.

Święte mućki.

Po około godzinie błądzenia zupełnie przypadkiem trafiłyśmy na Main Bazaar Rd. Przez kolejne dwie szukałyśmy naszego hotelu. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ większość jest o podobnym standardzie, a cenę i tak trzeba wytargować, więc wystarczy się chwilę porozglądać i wybrać pierwszy lepszy. Nie było ciepłej wody, a w pokoju dało się czuć stęchlizną. Malutkie okienko wychodziło wprost na meczet, skąd dobiegały odgłosy modłów już z samego rana. To jednak nic w porównaniu z tym, co można było usłyszeć w łazience. Za ścianą mieszkali właśnie Hindusi, którzy nie wiem i nie chcę wiedzieć co wyprawiali w swojej toalecie- wystarczy, że musiałam słuchać odgłosów plucia, charchania, srania i rzygania (przepraszam za wulgarność, ale na prawdę nie można tego inaczej opisać). Niestety, trzeba było do tego przywyknąć, ponieważ beknięcie, tudzież inne zachowania uznawane w Europie za obrzydliwe, w Indiach absolutnie nie stoją w złym tonie. Na szczęście moja koleżanka miała ze sobą korki do uszu i na jeszcze większe szczęście miałyśmy też swoje prześcieradła. Chyba już nie będę opisywać, w jakim stanie była pościel w naszym hotelu… Wystarczy, że podsumuję, iż był to najgorszy hotel w jakim miałam okazję spać- ale przynajmniej za jedyne ok. 7 zł.

Widok z dachu- Delhi o zmierzchu.

Trudne początki wcale nie wróżyły ani niebezpieczeństw, ani tym bardziej nudy. Musiałyśmy po prostu nauczyć się funkcjonować w świecie, który rządzi się zupełnie innymi prawami, niż dotychczas nam znane. Przed nami cały miesiąc przygód przemieszanych skrajnymi doznaniami- od zachwytu, przez zdziwienie, aż po smutek i żal. Silne emocje towarzyszyły mi przez całą podróż- nie byłam w stanie zobojętnieć na to, co spotykałam niemal za każdym rogiem ulicy.

Podobno Indie zmieniają ludzi. Zmieniają.

Previous Older Entries

%d blogerów lubi to: