Moja Księga Dżungli cz. V i ostatnia

Dzikimi zwierzętami interesuję się już od dawien dawna, ale nie trzeba być ich znawcą, aby wiedzieć, że potrafią pokazać pazury. Każdy pewnie słyszał historie ludzi, którzy zanadto obdarzyli swoich podopiecznych zaufaniem i zapłacili za to nieraz nawet najwyższą cenę. Niby każdy o tym wie, że dzikie zawsze będzie dzikie, a jednak na widok tak pięknych stworzeń bardzo szybko się o tym zapomina, traktując je jak domowych czworonogów. Niestety ja również miałam okazję po raz pierwszy przekonać się, jak niebezpieczna jest praca, o której marzę od dziecka. Choć teraz myślę, że lepiej dostać taką lekcję od ocelota, niż na przykład gdyby miał to być lew…

IMG_4545

Jeden z ostatnich dni na wolontariacie. Cieszyłam się przygodą, która mnie spotkała i chciałam, aby nasze rozstanie z Millie było wyjątkowe. Niestety, kotka od samego rana była bardzo nerwowa i niespokojna. Co chwilę odwracała się patrząc na mnie przenikliwie i wydając pomruk, który nie zwiastował niczego dobrego. Czułam się wówczas bardzo nieswojo i próbowałam uspokoić ją głosem. Dałam jej więcej swobody,w końcu całkiem nieźle szło mi już przedzieranie się przez dżunglę, mogłam dostosować się do jej tempa. Kiedy jednak ocelotka rozpędziła się w stronę terenu należącego do Gato (pumy) musiałam zaoponować. Zatrzymałam się, linka się naprężyła, a ja stanowczo powiedziałam – No mas Millie! (dalej nie!). Kotka próbowała pociągnąć mnie w swoją stronę, ale kiedy zdała sobie sprawę, że nie zmienię zdania, odwróciła się i spojrzała na mnie w taki sposób, że wiedziałam już, co za chwilę się wydarzy.

IMG_4548

Wiedziałam, a jednak nie potrafiłam się temu sprzeciwić, zrobić cokolwiek, choćby krok w jej stronę. Stałam jak wryta i jak z oddali słuchałam własnego krzyku, który echem poniósł się po lesie. Przerażona przywiązałam smycz do drzewa i odeszłam, aby obejrzeć ranę. Krwawiła, ale niezbyt mocno. Trzy kły zostawiły ślad na moim udzie. Nie bolało, a jednak nie mogłam uspokoić oszalałego serca. Musiałam odczekać i opanować emocje – czekał mnie jeszcze powrót z Millie do klatki, a byłyśmy jeszcze bardzo daleko. Dwie, trzy godziny jak nic.

IMG_4571

Tamto wydarzenie wiele mi uświadomiło, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że mogłabym zrezygnować. Porzucić mój pomysł na życie, największą pasję, której tak wiele poświęciłam. Wzięłam się w garść i nauczyłam się, jak radzić sobie z kotką, kiedy ta ma swoje humory. Prawda jest taka, że miała do nich pełne prawo. W końcu to za sprawą ludzi została zniewolona, nie można jej więc obwiniać za tak naturalne zachowanie. Jest dzika, a jej miejsce jest na wolności – dopiero wówczas tak naprawdę zrozumiałam, jak wielką krzywdę jej wyrządzono. I choć początkowo się bałam, to przed odjazdem umiałam już zapanować nad podobnymi sytuacjami w taki sposób, aby nie stała się żadna krzywda ani jej, ani też mnie.

IMG_4608

Totalnie za to nie potrafiłam sobie poradzić ze sprytem chytrych małp. Kiedy gromada czepiaków, albo saimiri skakały roześmiane nad naszymi głowami, nie mogłam z zachwytu oderwać od nich wzroku. Gdy jednak pojawiały się kapucynki, w pośpiechu zbierałam wszystkie moje rzeczy i szykowałam się na odparcie ataku rzezimieszków. Wystarczyła bowiem chwila nieuwagi, gdy odchodziłam zrobić zdjęcie motylom lub dziwacznym robalom, a już za chwilę musiałam łapać moje rzeczy rozrzucane z plecaka po całej okolicy. I choć miałam na wyposażeniu procę do odstraszania, to jednak w moich rękach okazała się ona być całkowicie bezużytecznym narzędziem.

IMG_4596

Jedna z kapucynek – eks samiec alfa zdetronizowany przez innego osobnika, uwielbiał śledzić mnie z Millie i potrafił podążać za nami przez cały dzień, co pewien czas zaczepiając. Jego celem były moje kanapki i banany, które niosłam na plecach i dobrze wiedział, gdzie szukać przysmaków. Zdarzyło się raz, że tenże małpiszon o imieniu Boogeyman, postanowił się zabawić i… zrobił mnie w konia. Jak co rano wyprowadziłam Millie przed klatkę, aby zając się sprzątnięciem odchodów po nocy i wyczyszczeniem misek. Kotka chlipała świeżą wodę, a ja byłam tak zajęta, że nie zauważyłam, kiedy małpa zeszła z drzew na ziemię. Kiedy wreszcie się obejrzałam, byłam zamknięta w środku, a Boogeyman szczerzył do mnie zęby. Kłódki zamykały się na zatrzask, a sprytny samiec wyrzucił gdzieś kluczyki. Jak teraz sobie to przypominam, to myślę, że musiało wyglądać to dość zabawnie – dziewczyna w klatce, która krzyczy coś niezrozumiale i szarpie za siatkę, a po drugiej stronie rozbawiona kapucynka, która rozrzuca zawartość torby, rozbija telefon oraz dobija aparat fotograficzny, zerkając co i raz dla uciechy na głupie, nieporadne, dwunożne stworzenie 😉 Tym razem, nie obyłam się bez pomocy z zewnątrz, ale jest to jedna z tych historii, która najbardziej zapadła mi w pamięci z wolontariatu w Boliwii… Będę chyba musiała tam wrócić, aby wyrównać rachunki i nabić tę małpę w butelkę! 😉

IMG_4619

Moja Księga Dżungli cz. II

Z zadziwiającą łatwością gubię się w dżungli, dlatego polegam głównie na Millie. Muszę mieć jednak oko na wszystko, bowiem kotka lubi schodzić z ustalonych tras, co jest dozwolone, o ile potrafi się na nie wrócić 😉 Nie wiem, czy to mój kobiecy brak orientacji w terenie, ale przez pierwszy tydzień gubiłam się niemal codziennie, a na kolację wracałam, kiedy już zmierzchało. Przy tym przez cały czas muszę patrzeć pod nogi, gdyż ścieżki są niekiedy bardzo wąskie lub strome. Moja najgorsza trasa prowadzi po starych rurach nad przepaścią, a ja zawsze boję się, że stracę równowagę na środku przejścia. Dopiero od niedawna przebiegam tędy na dwóch nogach, gdyż z początku przechodziłam na czworaka, a Millie nie kryła swojego niezadowolenia moją opieszałością…

Zdarzyło mi się raz spaść i zawisnąć na rękach, na szczęście udało mi się wdrapać z powrotem.

Ścieżka szerokości stopy i wystarczająco wysoko, aby się połamać. uff

Ostatnio podczas spaceru miałyśmy zderzenie czołowe z rodzinką ostronosów (coati). Millie, choć niewiele od nich większa, zdecydowanie ruszyła tropem zwierząt. Pozwoliłam jej na zejście z trasy i próbowałam nadążyć za podekscytowaną kotką, ale niestety jej ścieżki są dla mnie zdecydowanie za wąskie i szybko zostałyśmy w tyle. A że miejsce, do którego dotarłyśmy, było dość wietrzne i przynosiło ulgę w tropikalnej saunie, więc Millie ustanowiła czas na drzemkę, która pochłonęła także i mnie. Ocknęłam się po godzinie, może dwóch i zaczęłam rytuał zachęcania kotki do powrotu do klatki. Kto ma w domu kota, ten pewnie domyśla się, iż nie jest proste nakłonienie go do zrobienia czegokolwiek, co akurat nie należy do jego zamiarów. Z reguły zajmuje mi to ok. 3 godzin, ale tego dnia, kiedy delikatnie łaskotałam Millie po brzuszku, spostrzegłam, że smycz jest odpięta i leży obok. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale wychodzi na to, że ta sytuacja trwała już od jakiegoś czasu. Na szczęście ocelotka nie zdawała sobie z tego sprawy, więc podjęłam próbę zapięcia smyczy. Millie nie spodobało się, że ktoś śmie przerwać jej święty spokój, więc potraktowała mnie pazurami. Mimo wszystko to wciąż dzikie zwierzę i jeśli tylko chce, potrafi zrobić krzywdę, o czym zawsze staram się pamiętać. Niekiedy kotka podchodzi do mnie i domaga się pieszczot (zwłaszcza uwielbia ssać kciuk), ale przez większość dnia staram się dać jej własną przestrzeń, a zwłaszcza podczas obwąchiwania roślin, zaznaczania terenu i ostrzenia pazurków – nie przeszkadzać! Tamtego dnia nie pozostało mi nic innego jak dzwonić do Francesci – Chilijki, która przyjechała tutaj na wolontariat już 1,5 roku temu i jak mówi – trochę się zasiedziała. Przez ten czas jednak nawiązała niesamowitą więź ze wszystkimi kotami w ośrodku i rozumie każde ich miauknięcie. Kiedy tylko Millie ją widzi, natychmiast biegnie w jej kierunku i na szczęście tak się stało również i tym razem. Czułam, jak schodzi ze mnie napięcie, kiedy kotka była z powrotem na smyczy. Gdyby zabłądziła w stronę tras jednej z pum, mogłoby się to źle dla niej skończyć…

Tak wygląda ostronos. Ten jest jeszcze w ośrodku, ale niebawem zostanie wypuszczony na wolność.

Millie uspokaja się, kiedy może possać kciuk. Jest przy tym delikatna, więc nie muszę się obawiać utarty palca.

Nie wszystkie polowania Millie kończą się fiaskiem. Do dziś przeklinam się za to, ze nie miałam wówczas aparatu. Spacerowałyśmy w luźnym tempie, kiedy kotka nagle rzuciła się na plecy i zaczęła szamotać z nie-wiadomo-czym. Wtedy dostrzegłam, jak coś zielonego wije się wokół jej ciała – rozpoczęło się polowanie na węża. Nie był wielki, ale i tak muszę przyznać, że był to emocjonujący widok. Millie nie bardzo wiedziała, co zrobić z przeciwnikiem i dopiero po pół godzinie zabawy dało się słyszeć nieprzyjemne chrupnięcie – kieł kotki przeszedł czaszkę węża na wylot. Parę minut później długie ciało gada wciąż się poruszało. Jednak Millie nie była już nim zainteresowana, a kiedy tylko odeszła od ofiary, natychmiast (dosłownie!) z krzaków, liści i innych możliwych zakamarków wyszło wszelkie robactwo i zaczęło swoją ucztę. Ogon węża wciąż się ruszał, a ja przeszłam obok z lekkim niesmakiem…

Miaaaauu!

Szukając kwiatu, odnaleźć całą łąkę

Zgubiłam się w Johannesburgu, wydałam za dużo pieniędzy i objadłam się soczystym mango. Teraz czas wrócić do rzeczywistości i nadrobić zaległości na blogu. Po wzruszającym rozstaniu chętnie powspominam cudowny czas spędzony w Durbanie. A skąd taki tytuł? Ponieważ przyjechałam tutaj, aby zdobywać praktykę weterynaryjną, a w rzeczywistości nauczyłam się więcej, niż mogłam przypuszczać – oto moja łąka pełna najcenniejszych kwiatów, które nigdy nie zwiędną.

Najlepsza klatka, to pusta klatka

Na miejscu oprócz mnie pracowało jeszcze dziesięciu wolontariuszy z różnych kontynentów i kilku lokalnych ludzi, którzy wolne popołudnia poświęcali pracy na rzecz ośrodka. Łączyło nas jedno – miłość do zwierząt. Stworzyliśmy razem zgraną ekipę, która sprawnie przeprowadzała wszystkie akcje ratunkowe. Każdy miał swoje zadanie i wykonywał je z pełnym poświęceniem, dlatego mogę spokojnie powiedzieć, że odnieśliśmy sukces i to jako drużyna.

Emerytowana nauczycielka z Londynu, trener piłki z Norwegii, czy studentka biologii dzikich zwierząt z Australii – każdy, w zależności od kwalifikacji, przyczynił się do poprawienia dobrostanu zwierząt i umożliwienia im powrotu na wolność po rehabilitacji. Do moich zadań należała opieka nad ssakami w szpitalu, pomoc medyczna pacjentom wraz z pielęgniarkami i lekarzem i oczywiście udział w akcjach ratunkowych oraz wypuszczaniu zwierząt na wolność. Zdecydowanie najcięższą lekcją są zawsze rozstania, bo chociaż wkładam całe serce w to, co robię i co nazywam moją pasją, to jednocześnie muszę nauczyć się panować nad uczuciami i nie przywiązywać emocjonalnie do zwierząt, którymi się zajmuję. A nie jest to proste.

Zdecydowanie najwięcej trudności przysporzył nam jeden maluch – kilkutygodniowy samiec antylopy Mountain Reedbuck. Jego matka została zabita przez kłusowników, a młody przez 5 dni błąkał się po buszu bez jedzenia i wody. Kiedy trafił do ośrodka, był bardzo słaby i odwodniony. Natychmiastowe leczenie tylko na chwilę poprawiło stan sieroty, właściwy problem leżał głębiej. Mała antylopa wcale nie wykazywała chęci do życia i przestała pobierać pokarm, w jej oczach można było zobaczyć głęboki smutek i niezrozumienie wszystkiego, co się wokół dzieje. Kiedy nic nie pomagało, zdecydowaliśmy się w końcu na eksperyment.

Dołączyliśmy maleństwo do pozostałych dwóch antylop. Jedna z nich straciła uszy w pożarze, na szczęście rany już dawno się zagoiły. Okazała się być świetną mamą zastępczą. Już po kilku dniach młody zaczął podążać niepewnie jej śladami, płoszyć się w tej samej chwili i podjadać trawkę w ślad za nową przewodniczką. Zaczął ssać mleko z butelki i wykazywał zainteresowanie wszystkim, co się wokół niego dzieje, a to znaczy, że wróciła wola przetrwania. To doświadczenie pokazało mi, jak trudna jest praca z dzikim zwierzęciem. Weterynaria to pojęcie o wiele szersze niż tylko leki i wykute na pamięć procedury. To intuicja i umiejętność wyczucia pacjenta, dla którego traumą jest już samo zamknięcie w klatce i obcowanie z człowiekiem.

Wallis jest dziką świnią i kolejną sierotą odnalezioną w buszu. Kiedy go poznałam, właśnie kończył etap picia z butelki i stopniowo przechodził na stały pokarm. Oprócz codziennego monitorowania jego stanu zdrowia, przeprowadzałam z nim ćwiczenia rehabilitacyjne. A przynajmniej próbowałam, bo koniec końców to Wallis ćwiczył mnie, uciekając na kąpiele błotne i wycierając się potem w moje spodnie z radosnym kwikiem 😉

W naszym przedszkolu swoje pierwsze kroki stawiały również koczkodany. Były podzielone na trzy grupy, w zależności od etapu rozwoju. Najmłodsze były karmione mlekiem, przy czym część z nich borykała się z grzybicą (kandydoza) i konieczne było podanie antybiotyku. Najmniejszy z nich miał dodatkowo problem z uszami, które puchły za każdym razem, kiedy ssały je pozostałe małpki. Nie było zatem wyjścia – trzeba było maleństwu zrobić czapeczkę 😉

Podczas pobytu w Durbanie miałam również okazję odwiedzić Centrum Badania Rekina i przeprowadzić sekcję zwłok rekina młota. Dowiedziałam się między innymi, że te drapieżniki mają dwie wątroby i rozmnażają się aż na cztery różne sposoby, przy czym mogą również rodzić żywe młode (czyli tak jak my-ssaki). Samica jest nierzadko zmuszana do kopulacji i dotkliwie przy tym raniona przez samca. Obecnie te fascynujące stworzenia, o których wciąż niewiele wiemy, są gatunkiem zagrożonym ze względu na okrutny proceder polegający na odcinaniu płetw i wrzucaniu żywych ryb z powrotem do wody, gdzie powoli się wykrwawiają. Możesz temu zapobiec podpisując petycję: http://sharkalliancepetition.org/  Dziękuję w imieniu rekinów!

%d blogerów lubi to: