Majestatyczny Chobe, czyli w królestwie słoni

Słońce, muzyka, śpiew, a ja w doskonałym humorze gnałam taksówką do granicy z Botswaną. Gdzieś po drodze myśliwi ćwiartowali żyrafę na niedzielny obiad, ktoś inny szedł szosą ze świeżo złowionymi rybami na rynek. Za oknami monotonny obraz spalonego słońcem buszu, z którego im dalej, tym częściej wyłaniały się one – dostojne, nieustraszone, dumne i spokojne olbrzymy. Stada słoni przywitały mnie od pierwszych chwil w magicznej Botswanie i towarzyszyły mi codziennie, dopóki nie opuściłam tego wspaniałego kraju. Podziwiałam je z rana przy śniadaniu na tarasie, gdy szukałam ochłody w basenie, a nawet gdy szłam do sklepu ulicą w centrum miasta. Widziałam ich setki, a wciąż nie mogłam się napatrzeć. Uwierzyłam natomiast, że Botswana to prawdziwe królestwo słoni – w Parku Narodowym Chobe żyje największa ich populacja w Afryce.

P1120246

P1120180

Kasane to mała mieścina na obrzeżach parku narodowego, który, w przeciwieństwie do parków w RPA, nie jest ogrodzony, więc jego granice są tylko umowne. To znaczy, że zwierzęta mogą się swobodnie przemieszczać, a guźce, pawiany, niekiedy nawet hieny czy inne drapieżniki błąkające się po miasteczku w poszukiwaniu łatwej zdobyczy nie są niczym dziwnym. Przynajmniej nie dla miejscowych, bo dla mnie z początku były. Pole namiotowe, które wybrałam, prezentowało względną czystość, a na drzewach porozwieszane były tabliczki z napisami „Uwaga krokodyle!” i „Uwaga hipopotamy!”. Mogłam tam bezpłatnie korzystać z basenu należącego do 4-gwiazdkowego hotelu obok oraz z tarasów widokowych, które zwykle emanowały pustkami. Kontemplowałam widoki do woli każdego dnia delektując się jednocześnie tanim, południowoafrykańskim winem (trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo smaczne wino). To mi wystarczało, nie musiałam robić nic więcej. Z resztą było za gorąco, żeby choćby kiwnąć palcem. Odnalazłam swój raj i było mi tam tak dobrze, że zasiedziałam się troszkę dłużej, niż pierwotnie planowałam.

P1120646

P1120615

Z safari jeepami w Parku Narodowym Chobe pamiętam szczególnie jeden obrazek. Wczesny świt, czochrający moje włosy chłodny wiatr podnosił poziom ekscytacji. Po prawej stronie ciągnęły się rozlewiska, na których żerowały już hipki, bawoły i antylopy. Za horyzontem wschodziło ogniste słońce, a po zielonej trawie dokładnie w moim kierunku kroczyły dumnie królowe sawanny. Trzy lwice, jedna obok drugiej, z uniesioną głową, równym krokiem podążały do najbliższych drzew, aby ukryć się w cieniu i zniknąć mi z oczu. Pewnie gdy znów nastał zmierzch, wyłoniły się, by zapolować na antylopy impala pasące się nieopodal…

P1120504

P1120304

Wieczorem tego samego dnia podpłynął po nas przewodnik małą motorówką. Razem z Andrzejem wskoczyliśmy na sam dziób i odpłynęliśmy w najbardziej niesamowity rejs, jaki mogłam sobie wymarzyć. Nawet nie spodziewałam się zobaczyć takiego bogactwa przyrody w jednym miejscu! Doskonałe oko przewodnika nawet z daleka dostrzegało najdrobniejszy ruch na powierzchni wody lub na naturalnych wysepkach. Słonie kąpały się w rzece i rozkoszowały soczystą zielenią, hipki zaś weszły w bardziej romantyczny nastrój – po raz pierwszy widziałam je kopulujące w naturze ( w zasadzie to mało co widziałam, bo robią to w wodzie, z resztą zbyt długo to nie trwało 😉 ). Za zakochaną parą krokodyl prezentował swoją paszczę, zaś bawoły zażywały błotnego spa z udziałem ptaków bąkojadów, które oczyszczały ich sierść z pasożytów. Na skraju rzeki rybołów wypatrywał zapewne swej przyszłej ofiary, a w oddali z gracją kroczyły żyrafy. Na domiar wszystko to działo się jednej chwili dookoła mnie, a nawet nade mną. Takiej różnorodności przyrody w całej jej okazałości jeszcze nigdy dotąd nie miałam szczęścia oglądać. Jest to niewątpliwa zaleta zwiedzania Botswany porą suchą, gdyż wówczas całe dzikie życie koncentruje się wokół nielicznych zbiorników wody, dzięki czemu tak łatwo się je obserwuje.

P1120288

P1120520

P1120536

Pozycja na hipka 😉 a w tle krokodyl i słonie

Kasane nie chciało mnie łatwo wypuścić. Kiedy już się napatrzyłam na te wszystkie cuda, kiedy nabrałam sił do kontynuowania włóczęgi i postanowiłam ruszyć w dalszą wędrówkę… okazało się, że w lokalnych autobusach nie ma miejsca dla dwóch białych z dużymi plecakami, bo jest święto niepodległości i ludzie jadą do rodzin. Żadna linia lotnicza nie miała miejsca na pokładzie swojego samolotu. Autostopem też nikt nie chciał nas zabrać – zrezygnowaliśmy po godzinie stania upieczeni na skwar. W tym czasie przejechały cztery samochody osobowe i dwie ciężarówki. Zdezorientowani pytaliśmy ludzi o radę, w restauracji, w hotelu, w biurach. Wreszcie okazało się, że ktoś zna kogoś, kto zna człowieka, który nazajutrz jedzie do Maun. Po kilku telefonach udało się namierzyć Pana, który za „drobną” opłatą zgodził się zabrać nas ze sobą. Umówiliśmy się na  4 rano i niepewni, czy facet dotrzyma słowa, cieszyliśmy się jeszcze jednym dniem po wschodniej stronie wspaniałego Parku Chobe.

P1120578

Panda Love Story

Ona – w średnim wieku, ale zadbana i poukładana. On – inwalida optymista. W dzieciństwie złamał nogę i za późno trafił do szpitala, jedyną możliwością była amputacja. Mimo to, nie stracił pozytywnego nastawienia do świata. Poznali się przypadkiem, gdy zamieszkali po sąsiedzku. Najpierw były ukradkowe spojrzenia przez wspólne okno, w końcu on zdecydował się zrobić pierwszy krok. Hana, zawsze nieskazitelnie piękna, tylko kusiła, nie dając nic w zamian. Dan długo znosił humory starszej pani, zanim ta w końcu zaakceptowała jego zaloty, ale nawet wtedy kazała mu czekać. Tylko ona wiedziała, kiedy nadejdzie ten wyjątkowy dzień.

P1030892

Hana bardzo pragnęła dziecka. Miała wielkie nadzieje w zeszłym roku, ale niestety nic z tego nie wyszło. Tym razem była zdecydowana zrobić wszystko, aby tylko doczekać się potomka. Kiedy jednak w końcu pozwoliła Danowi się zbliżyć, przyszło rozczarowanie. Jego kalectwo okazało się być definitywną przeszkodą na drodze do ojcostwa. Emocje wzięły górę, wywiązała się kłótnia i Hana ostentacyjnie wyprosiła go ze swojej sypialni. Wkrótce potem  zaczęła żałować i długo nawoływała Dana, ten jednak się nie pokazał. Prawdę mówiąc, po tym wszystkim co między nimi zaszło, bał się nawet spojrzeć w jej stronę.

P1050025

Czas mijał nieubłaganie, miała tylko 36 godzin na zajście w ciążę. Jeśli się nie uda, następna szansa będzie dopiero za rok. Chociaż w jej wieku, może już nigdy. Poszła na całość – randka w ciemno. Długo się kręciła, zanim podeszła do Bena, ale w końcu zdecydowała się nawiązać kontakt. On jednak nie był zbytnio zainteresowany tą znajomością, pochłonęło go raczej objadanie się liśćmi bambusa. Zniecierpliwiona, Hana rzuciła wprost jednoznaczną propozycję. Skorzystał. Ale coś było nie tak, nie zaiskrzyło. Hana obawiała się, że to nie wystarczy. A czas upływał…

P1040732

Urocza starsza dama wróciła do siebie, wzięła kąpiel, odświeżyła się i przemyślała sytuację. Ucieszyła się, kiedy zobaczyła Dana. Chociaż miała już niewiele czasu, postanowiła zaryzykować i dać mu jeszcze jedną szansę. Spędzili razem kilka pięknych godzin, emanując odwzajemnionym uczuciem. Jednak wszystko co piękne, szybko się kończy, a Hana wiedziała, że Dan nie da jej tego, czego tak bardzo pragnie. W końcu zdecydowała się na ostateczne rozstanie i nawet fikołki czy inne akrobacje Dana nie mogły jej już przekonać.

P1040691

Franka poznała przez koleżankę jeszcze tego samego dnia. Zbliżał się już wieczór i za chwilę miała znów stać się zwykłym Kopciuszkiem. Tym razem nie traciła już czasu, tylko od razu rozpoczęła swój uwodzicielski taniec. Frank był jeszcze młody i niezbyt doświadczony, ale to była jej ostatnia nadzieja. Na początku wszystko szło dobrze, lecz nie wiadomo kiedy, nagle doszło do ostrej wymiany zdań i rękoczynów. Upokorzona i zlekceważona uciekła.

P1050309

P1050321

Po tym incydencie potrzebowała ochłonąć, nabrać oddechu, odespać. Hana przemyślała wszystko jeszcze raz i postanowiła dać Frankowi drugą, ostatnią szansę. To była dobra decyzja, tym razem wszystko poszło jak należy. Po tak emocjonującym dniu najlepsze, co można zrobić, to leżak, bambus i relaks przy basenie. Odtąd żyje wciąż nadzieją, że za 4 miesiące wreszcie zostanie mamą.

P1040902

P1040501

W spektaklu wystąpili:

Hai Zi  w roli Hany

Dai Li w roli Dana

Bai Yang w roli Bena

Fu Long w roli Franka

 

ZA KULISAMI:

Za pomocą tej krótkiej historyjki chciałam Wam przedstawić moje zmagania w usiłowaniu zrozumienia spraw sercowych u pand wielkich. Opowieść ta jest w całości oparta na faktach, tylko ubrana w nieco bardziej przystępne słowa. Pozwoliłam sobie zamienić imiona na te, których sama używam w myślach, gdyż niestety wciąż mam problem z zapamiętaniem prawdziwych. W zasadzie, to ciągle zapominam również imion ludzi, z którymi tutaj pracuję, ale nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu, gdyż oni także nie potrafią spamiętać mojego (a mam na imię Natalia – jakież to skomplikowane :P).

P1040489

Jak już pisałam w poprzednim poście, samice tych wyjątkowych zwierząt są zdolne do zapłodnienia tylko raz w roku przez średnio 36 godzin. To bardzo niewiele, dlatego w tym ośrodku nad narodzinami nowych pokoleń ściśle współpracują specjaliści z różnych dziedzin – biotechnolodzy, biolodzy i weterynarze. Prowadzą ścisłe obserwacje behawioru zwierząt, gdyż wykazują one szereg zachowań świadczących o ich statusie hormonalnym. Na przykład samce w  sezonie rozrodczym znaczą teren… obsikują drzewa, stojąc na rękach, czyli „do góry nogami”. Samice zwykle ocierają się miejscami intymnymi o różne krawędzie, a także pluskają w wodzie. Przypomina to trochę małe dzieci bawiące się w wannie – cóż, mówiłam już, że pandy to prześmieszne stworzenia, więc nawet ich rytuał godowy jest dość zabawny.

P1030539

Wraz z pojawieniem się pierwszych zmian w zachowaniu samic, rozpoczynają się codzienne badania ich moczu na obecność hormonów. Czasem dodatkowo wykonuje się waginoskopię. Wszystkie te zabiegi mają na celu wykrycie owulacji i tym samym optymalnego momentu krycia. Na tym problemy się jednak nie kończą. Pandy są wybredne i nie wdają się w intymne gierki z byle kim. Czasem samicy nie odpowiada samiec, innym razem na odwrót. Nie wiadomo do końca, na jakiej podstawie wybierają sobie partnerów. Dlatego nasza Hai Zi (Hana)  została przedstawiona wielu osobnikom. I choć kolejne próby kończyły się niepowodzeniem, to dopiero na końcu udało się osiągnąć sukces. Gdyby tak się nie stało, konieczna by była inseminacja, czyli sztuczne zapłodnienie. Tym razem jednak zakończenie było bardziej pomyślne dla pandy, nieco mniej dla głodnej wiedzy studentki weterynarii 😉 Niemniej miałam szczęście pracować przy tej samicy na wszystkich etapach przez cały tydzień, a nawet poprowadzić własne badania. To był dla mnie bardzo pracowity, ale też owocny okres, w którym tak wiele nauczyłam się o zwierzętach, o których jeszcze niedawno nie wiedziałam prawie nic. A doprawdy – fascynujące są te stworzenia!

P1070280

Szukając kwiatu, odnaleźć całą łąkę

Zgubiłam się w Johannesburgu, wydałam za dużo pieniędzy i objadłam się soczystym mango. Teraz czas wrócić do rzeczywistości i nadrobić zaległości na blogu. Po wzruszającym rozstaniu chętnie powspominam cudowny czas spędzony w Durbanie. A skąd taki tytuł? Ponieważ przyjechałam tutaj, aby zdobywać praktykę weterynaryjną, a w rzeczywistości nauczyłam się więcej, niż mogłam przypuszczać – oto moja łąka pełna najcenniejszych kwiatów, które nigdy nie zwiędną.

Najlepsza klatka, to pusta klatka

Na miejscu oprócz mnie pracowało jeszcze dziesięciu wolontariuszy z różnych kontynentów i kilku lokalnych ludzi, którzy wolne popołudnia poświęcali pracy na rzecz ośrodka. Łączyło nas jedno – miłość do zwierząt. Stworzyliśmy razem zgraną ekipę, która sprawnie przeprowadzała wszystkie akcje ratunkowe. Każdy miał swoje zadanie i wykonywał je z pełnym poświęceniem, dlatego mogę spokojnie powiedzieć, że odnieśliśmy sukces i to jako drużyna.

Emerytowana nauczycielka z Londynu, trener piłki z Norwegii, czy studentka biologii dzikich zwierząt z Australii – każdy, w zależności od kwalifikacji, przyczynił się do poprawienia dobrostanu zwierząt i umożliwienia im powrotu na wolność po rehabilitacji. Do moich zadań należała opieka nad ssakami w szpitalu, pomoc medyczna pacjentom wraz z pielęgniarkami i lekarzem i oczywiście udział w akcjach ratunkowych oraz wypuszczaniu zwierząt na wolność. Zdecydowanie najcięższą lekcją są zawsze rozstania, bo chociaż wkładam całe serce w to, co robię i co nazywam moją pasją, to jednocześnie muszę nauczyć się panować nad uczuciami i nie przywiązywać emocjonalnie do zwierząt, którymi się zajmuję. A nie jest to proste.

Zdecydowanie najwięcej trudności przysporzył nam jeden maluch – kilkutygodniowy samiec antylopy Mountain Reedbuck. Jego matka została zabita przez kłusowników, a młody przez 5 dni błąkał się po buszu bez jedzenia i wody. Kiedy trafił do ośrodka, był bardzo słaby i odwodniony. Natychmiastowe leczenie tylko na chwilę poprawiło stan sieroty, właściwy problem leżał głębiej. Mała antylopa wcale nie wykazywała chęci do życia i przestała pobierać pokarm, w jej oczach można było zobaczyć głęboki smutek i niezrozumienie wszystkiego, co się wokół dzieje. Kiedy nic nie pomagało, zdecydowaliśmy się w końcu na eksperyment.

Dołączyliśmy maleństwo do pozostałych dwóch antylop. Jedna z nich straciła uszy w pożarze, na szczęście rany już dawno się zagoiły. Okazała się być świetną mamą zastępczą. Już po kilku dniach młody zaczął podążać niepewnie jej śladami, płoszyć się w tej samej chwili i podjadać trawkę w ślad za nową przewodniczką. Zaczął ssać mleko z butelki i wykazywał zainteresowanie wszystkim, co się wokół niego dzieje, a to znaczy, że wróciła wola przetrwania. To doświadczenie pokazało mi, jak trudna jest praca z dzikim zwierzęciem. Weterynaria to pojęcie o wiele szersze niż tylko leki i wykute na pamięć procedury. To intuicja i umiejętność wyczucia pacjenta, dla którego traumą jest już samo zamknięcie w klatce i obcowanie z człowiekiem.

Wallis jest dziką świnią i kolejną sierotą odnalezioną w buszu. Kiedy go poznałam, właśnie kończył etap picia z butelki i stopniowo przechodził na stały pokarm. Oprócz codziennego monitorowania jego stanu zdrowia, przeprowadzałam z nim ćwiczenia rehabilitacyjne. A przynajmniej próbowałam, bo koniec końców to Wallis ćwiczył mnie, uciekając na kąpiele błotne i wycierając się potem w moje spodnie z radosnym kwikiem 😉

W naszym przedszkolu swoje pierwsze kroki stawiały również koczkodany. Były podzielone na trzy grupy, w zależności od etapu rozwoju. Najmłodsze były karmione mlekiem, przy czym część z nich borykała się z grzybicą (kandydoza) i konieczne było podanie antybiotyku. Najmniejszy z nich miał dodatkowo problem z uszami, które puchły za każdym razem, kiedy ssały je pozostałe małpki. Nie było zatem wyjścia – trzeba było maleństwu zrobić czapeczkę 😉

Podczas pobytu w Durbanie miałam również okazję odwiedzić Centrum Badania Rekina i przeprowadzić sekcję zwłok rekina młota. Dowiedziałam się między innymi, że te drapieżniki mają dwie wątroby i rozmnażają się aż na cztery różne sposoby, przy czym mogą również rodzić żywe młode (czyli tak jak my-ssaki). Samica jest nierzadko zmuszana do kopulacji i dotkliwie przy tym raniona przez samca. Obecnie te fascynujące stworzenia, o których wciąż niewiele wiemy, są gatunkiem zagrożonym ze względu na okrutny proceder polegający na odcinaniu płetw i wrzucaniu żywych ryb z powrotem do wody, gdzie powoli się wykrwawiają. Możesz temu zapobiec podpisując petycję: http://sharkalliancepetition.org/  Dziękuję w imieniu rekinów!

%d blogerów lubi to: