Słońce, muzyka, śpiew, a ja w doskonałym humorze gnałam taksówką do granicy z Botswaną. Gdzieś po drodze myśliwi ćwiartowali żyrafę na niedzielny obiad, ktoś inny szedł szosą ze świeżo złowionymi rybami na rynek. Za oknami monotonny obraz spalonego słońcem buszu, z którego im dalej, tym częściej wyłaniały się one – dostojne, nieustraszone, dumne i spokojne olbrzymy. Stada słoni przywitały mnie od pierwszych chwil w magicznej Botswanie i towarzyszyły mi codziennie, dopóki nie opuściłam tego wspaniałego kraju. Podziwiałam je z rana przy śniadaniu na tarasie, gdy szukałam ochłody w basenie, a nawet gdy szłam do sklepu ulicą w centrum miasta. Widziałam ich setki, a wciąż nie mogłam się napatrzeć. Uwierzyłam natomiast, że Botswana to prawdziwe królestwo słoni – w Parku Narodowym Chobe żyje największa ich populacja w Afryce.
Kasane to mała mieścina na obrzeżach parku narodowego, który, w przeciwieństwie do parków w RPA, nie jest ogrodzony, więc jego granice są tylko umowne. To znaczy, że zwierzęta mogą się swobodnie przemieszczać, a guźce, pawiany, niekiedy nawet hieny czy inne drapieżniki błąkające się po miasteczku w poszukiwaniu łatwej zdobyczy nie są niczym dziwnym. Przynajmniej nie dla miejscowych, bo dla mnie z początku były. Pole namiotowe, które wybrałam, prezentowało względną czystość, a na drzewach porozwieszane były tabliczki z napisami „Uwaga krokodyle!” i „Uwaga hipopotamy!”. Mogłam tam bezpłatnie korzystać z basenu należącego do 4-gwiazdkowego hotelu obok oraz z tarasów widokowych, które zwykle emanowały pustkami. Kontemplowałam widoki do woli każdego dnia delektując się jednocześnie tanim, południowoafrykańskim winem (trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo smaczne wino). To mi wystarczało, nie musiałam robić nic więcej. Z resztą było za gorąco, żeby choćby kiwnąć palcem. Odnalazłam swój raj i było mi tam tak dobrze, że zasiedziałam się troszkę dłużej, niż pierwotnie planowałam.
Z safari jeepami w Parku Narodowym Chobe pamiętam szczególnie jeden obrazek. Wczesny świt, czochrający moje włosy chłodny wiatr podnosił poziom ekscytacji. Po prawej stronie ciągnęły się rozlewiska, na których żerowały już hipki, bawoły i antylopy. Za horyzontem wschodziło ogniste słońce, a po zielonej trawie dokładnie w moim kierunku kroczyły dumnie królowe sawanny. Trzy lwice, jedna obok drugiej, z uniesioną głową, równym krokiem podążały do najbliższych drzew, aby ukryć się w cieniu i zniknąć mi z oczu. Pewnie gdy znów nastał zmierzch, wyłoniły się, by zapolować na antylopy impala pasące się nieopodal…
Wieczorem tego samego dnia podpłynął po nas przewodnik małą motorówką. Razem z Andrzejem wskoczyliśmy na sam dziób i odpłynęliśmy w najbardziej niesamowity rejs, jaki mogłam sobie wymarzyć. Nawet nie spodziewałam się zobaczyć takiego bogactwa przyrody w jednym miejscu! Doskonałe oko przewodnika nawet z daleka dostrzegało najdrobniejszy ruch na powierzchni wody lub na naturalnych wysepkach. Słonie kąpały się w rzece i rozkoszowały soczystą zielenią, hipki zaś weszły w bardziej romantyczny nastrój – po raz pierwszy widziałam je kopulujące w naturze ( w zasadzie to mało co widziałam, bo robią to w wodzie, z resztą zbyt długo to nie trwało 😉 ). Za zakochaną parą krokodyl prezentował swoją paszczę, zaś bawoły zażywały błotnego spa z udziałem ptaków bąkojadów, które oczyszczały ich sierść z pasożytów. Na skraju rzeki rybołów wypatrywał zapewne swej przyszłej ofiary, a w oddali z gracją kroczyły żyrafy. Na domiar wszystko to działo się jednej chwili dookoła mnie, a nawet nade mną. Takiej różnorodności przyrody w całej jej okazałości jeszcze nigdy dotąd nie miałam szczęścia oglądać. Jest to niewątpliwa zaleta zwiedzania Botswany porą suchą, gdyż wówczas całe dzikie życie koncentruje się wokół nielicznych zbiorników wody, dzięki czemu tak łatwo się je obserwuje.
Kasane nie chciało mnie łatwo wypuścić. Kiedy już się napatrzyłam na te wszystkie cuda, kiedy nabrałam sił do kontynuowania włóczęgi i postanowiłam ruszyć w dalszą wędrówkę… okazało się, że w lokalnych autobusach nie ma miejsca dla dwóch białych z dużymi plecakami, bo jest święto niepodległości i ludzie jadą do rodzin. Żadna linia lotnicza nie miała miejsca na pokładzie swojego samolotu. Autostopem też nikt nie chciał nas zabrać – zrezygnowaliśmy po godzinie stania upieczeni na skwar. W tym czasie przejechały cztery samochody osobowe i dwie ciężarówki. Zdezorientowani pytaliśmy ludzi o radę, w restauracji, w hotelu, w biurach. Wreszcie okazało się, że ktoś zna kogoś, kto zna człowieka, który nazajutrz jedzie do Maun. Po kilku telefonach udało się namierzyć Pana, który za „drobną” opłatą zgodził się zabrać nas ze sobą. Umówiliśmy się na 4 rano i niepewni, czy facet dotrzyma słowa, cieszyliśmy się jeszcze jednym dniem po wschodniej stronie wspaniałego Parku Chobe.