Przygarnij nosorożca! Potrzebny pilnie bezpieczny dom

Pisałam rok temu podczas pierwszej wyprawy do RPA o tragedii, która dotknęła spotkane przeze mnie nosorożce. Zupełnym przypadkiem parę tygodni później miałam okazję opiekować się małym „noskiem”, którego matkę spotkał podobny los, z tym, że ona nie przeżyła ataku i maluch musiał trafić do sierocińca. Wróciłam do tych wspomnień i okazuje się, że pisałam wtedy, iż około 400 nosorożców ginie rocznie z rąk kłusowników, aby wylądować na azjatyckich rynkach. Byłam tam w lutym 2012, a więc raptem półtora roku temu. To straszne, jak zmieniły się statystyki przez ten krótki czas. Tylko w tym roku (a mamy dopiero początek listopada), tylko w Parku Krugera bestialsko zamordowano ponad 700 nosorożców! To znaczy, że codziennie giną średnio 2-3 z nich. Rodzi się znacznie mniej, bo młode pozostaje u boki matki nawet do 3-4 lat. W dzisiejszych czasach ma jednakże coraz mniejsze szanse na przetrwanie – może zginąć jeszcze zanim zdąży mu wyrosnąć porządny róg. Nie mieści mi się to w głowie.

Afryka bez nosorożców byłaby tak samo przykra, jak bez słoni, lwów czy lampartów. To dzikie zwierzęta czynią ją tak niezwykłą na tle reszty świata.

Afryka bez nosorożców byłaby tak samo przykra, jak bez słoni, lwów czy lampartów. To dzikie zwierzęta czynią ją tak niezwykłym kontynentem.

Tym bardziej mogę powiedzieć, że był to zaszczyt pracować z tak niezwykłymi stworzeniami. Tylko od nas zależy czy nosorożce przetrwają, czy też przejdą do legend, dlatego z wielkim zapałem podeszłam do akcji „przeprowadzki”. Park Narodowy Krugera to ponad 2 mln hektarów powierzchni, na której toczy się codzienne życie tysięcy zwierząt. O ile kłusownicy są doskonale uzbrojeni w sprzęt militarny, o tyle strażnicy parku już nieszczególnie, dlatego skuteczne monitorowanie tak dużego obszaru jest, jak udowadniają liczby, praktycznie niemożliwe. Przynajmniej nie z tak słabym wyposażeniem. Jednakże RPA to nie jeden, a dziesiątki parków, z których większość to prywatne tereny, które nie bez powodu przyciągają turystów z całego świata. Są znacznie mniejsze, ale przez to bezpieczniejsze dla żyjących tam zwierząt. Dlatego właśnie częściowo przenosi się je z nadzieją na zapewnienie im spokojnej oazy, gdzie szanse na tragiczny koniec maleją, choć oczywiście wciąż istnieją.

Róg nosorożca to już nie tylko element chińskich wierzeń w jego leczniczą moc. Ostatnio coraz częściej to też modny "narkotyk" na imprezach azjatyckich milionerów i ekskluzywne remedium na... kaca.

Róg nosorożca to już nie tylko element chińskich wierzeń w jego leczniczą moc. Ostatnio coraz częściej to też modny „narkotyk” na imprezach azjatyckich milionerów i ekskluzywne remedium na… kaca.

W pięć dni mieliśmy przetransportować 30 nosorożców do innych parków. Pamiętam, że na początku okropnie się stresowałam, ale pod koniec tygodnia nabrałam już wprawy i czułam się pewnie. W akcję zaangażowanych było około 30 osób. Zaczynaliśmy bardzo wcześnie, bo około 3 nad ranem. Dom, w którym mieszkałam, był ogrodzony i choć do weterynarzy miałam raptem około 100 metrów od bramy, to o tej porze nawet tak krótki odcinek musiałam pokonać samochodem. W okolicy kręciło się mnóstwo hien, które ujadały przez całą noc, a niedawno lampart zostawił zwłoki upolowanej antylopy w okolicy, więc nie były to przesadne środki ostrożności. Na miejscu pomagałam załadować cały ekwipunek weterynaryjny i wskakiwałam na pakę pick’upa. Było jeszcze zimno, więc otulona w jedyną bluzę i kurtkę, jaką zabrałam do Afryki (kto by się spodziewał, że będą potrzebne?), mknęłam razem z resztą ekipy przez ciemny busz. Niekiedy z drzemki wyrywało mnie ostre hamowanie, które znaczyło, że mamy gości. Raz stado bawołów akurat przechodziło na drugą stronę, to likaony zajęte swoimi sprawami przebiegły przed maską, innym razem zaś trzy dorosłe lwice niechętnie ustąpiły nam drogi. Jechaliśmy dalej. Dopiero, gdy znad rozwianej roślinności ukazywał się helikopter, hałas jego śmigieł sygnalizował, że jesteśmy na miejscu.

Ekipa gotowa do akcji!

Ekipa gotowa do akcji!

Wtedy wszystko nabierało tempa. Ludzie wyskakiwali z aut chwytając liny, pudła z lekami, kubły z wodą, ręczniki i inne „przybory” do łapania nosorożców. Każdy miał swoje zadanie do wykonania: jedni dbali, żeby zwierzę się nie przegrzało, inni wwiercali mikroczipy do rogu. Ja miałam za zadanie jak najszybciej zebrać wszystkie próbki, które po powrocie analizowałam w laboratorium, a więc włosy, tkankę z ucha, krew, kał i kleszcze. Monitorowałam funkcje życiowe znieczulonych zwierząt i podawałam środek odwracający działanie anestetyków. Matki były przenoszone razem ze swoim potomstwem, więc niekiedy musiałam obsługiwać dwóch pacjentów na raz, ale byłam członkiem doświadczonego zespołu, więc mogłam zawsze liczyć na czyjeś wsparcie. Ależ to były emocje!

Pobieram krew - musiałam napełnić aż 12 probówek. Na uchu prościej było trafić w naczynie, na nodze za to lepsze ciśnienie pozwalało szybciej napełnić probówki, ale żyły trzeba było szukać "po omacku".

Pobieram krew – musiałam napełnić aż 12 probówek.

Zbieram kleszcze

Zbieram kleszcze

Mama z małym

Mama z małym

Pobieram kał

Pobieram kał

Aby przebić igłą tak grubą skórę musiałam używać obu rąk.

Aby przebić igłą tak grubą skórę musiałam używać obu rąk.

Weterynarz, który znieczulał nosorożce, strzelał do nich z helikoptera bardzo silnym środkiem zwanym etorfiną (M99) – opioidem o mocy morfiny razy tysiąc. Nawet jedna kropla tego leku przypadkowo rozlana na skórę jest w stanie zabić człowieka (o ile w porę nie poda się antidotum), więc trzeba było się z nim obchodzić ze szczególną ostrożnością. Ja wolałam trzymać się z daleka, ponieważ nie ufam sobie jeszcze na tyle, żeby brać do rąk tak niebezpieczną substancję. Jednakże dla miejscowych weterynarzy to codzienność, które nie wywiera już żadnego wrażenia. Dr Buss nawet nabierał lek bez rękawiczek twierdząc, że z gołymi rękami zwiększa swoją czujność. Cóż… każdy ma swoje metody. Kiedy spytałam go, czy zdarzyło mu się kiedykolwiek rozlać M99 na siebie, ze stoickim spokojem odparł, że owszem tak, kiedy nabierał lek w trakcie lotu helikopterem, którym nagle zatrzęsło. W ogóle to wszyscy weterynarze dzikich zwierząt, których zna, przeżyli podobne zagrożenie. Ja jednak wolałam nie ryzykować.

Strzałka ze środkiem znieczulającym

Specjalna strzykawka ze środkiem znieczulającym

Okazało się, że moje chcenie w rzeczywistości niekoniecznie mogło mieć jakiekolwiek znaczenie. Kiedy grupa ludzi próbowała przewrócić jednego z nosorożców na drugą stronę, bez namysłu podbiegłam z pomocą. Pchałam ile sił, nie patrząc na to, że miałam zakrwawione ręce – przecież i tak byłam już cała brudna – pomyślałam. Kiedy wreszcie udało nam się obrócić ciężkie zwierzę, uderzyła we mnie paraliżująca myśl: dotykałam nosorożca w okolicy zadu, dokładnie tam, gdzie przed chwilą była strzałka z etorfiną, a krew na moich rękach pochodzi z rany postrzałowej. Teoretycznie więc może być tam śladowa ilość leku, który nie zdążył się wchłonąć. Nawet taka mała ilość może być dla mnie śmiertelnie niebezpieczna. Spojrzałam z trwogą na Dr Buss’a i chyba miałam bardzo przerażoną minę, bo nie musiałam nic mówić, żeby załapał, co chodzi mi po głowie. Zapytał jak się czuję, kazał mi obmyć ręce ciepłą wodą i stwierdził, że powinno być „okej”. Nie uspokoiło mnie to i przez najbliższe dziesięć minut analizowałam, czy czuję się słabo i jakoś tak dziwnie, bo jednak coś się dzieje, czy po prostu jest to efekt stresu (a nawet paniki). Minęło pół godziny i… nic. Żyłam, czułam się świetnie. Chwilowe wątpliwości zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Stwierdziłam w duchu, że mimo wszystko nadal chcę być weterynarzem dzikich zwierząt. Jak to mówią, jest ryzyko, jest zabawa.

DSCN2166

Życie intymne pand

Panda wielka – symbol pokoju, ulubieniec świata, wielokrotny zdobywca pierwszego miejsca w rankingu na największego słodziaka wśród zwierząt. Nie miałam jak dotąd okazji poznać jej osobiście. Ale choć sama uległam czarowi licznych zdjęć w internecie opisanych samymi „achami” i „ochami” , to jednak zastanawiałam się, w czym tkwi prawdziwy urok tych miśków. Czy małe tygryski lub słoniątka nie są co najmniej równie cudowne? Otóż pewnych detali zdjęcie oddać nie może. O tym, że pandy zasługują na bycie numerem jeden wśród gromady czworonogów przekonałam się już w parę minut po dotarciu do Bifengxia Panda Base. Proszę Państwa, proszę sobie wyobrazić tego całkiem sporego misia na zdjęciu poniżej, jak biegnie wywijając każdą łapą w inną stronę, a co dwa – trzy kroki robi fikołki! Albo wbiega na górkę, aby zaraz się z niej turlikać i tak w kółko. Później zaś macha i kłapie pyskiem walcząc z wyimaginowanym przeciwnikiem. A na koniec wspina się na drzewo, żeby za chwilę niezdarnie z niego spaść głową w dół, po czym pobiec dalej jak gdyby nigdy nic. Nieważne czy duże czy małe, pandy swoim zachowaniem natychmiast wzbudzają powszechne rozbawienie i dlatego cały świat postanowił za wszelką cenę ratować je przed wyginięciem. Tylko jak to zrobić, jeśli pandy zapomniały o podstawowym prawie przetrwania gatunku – rozmnażaniu?

P1020712

Hua Mei urodzony w San Diego Zoo świetnie wdrapuje się na drzewa

P1020716

Schodzenie jednak wychodzi mu znacznie gorzej – tutaj zsunął się po gałęziach głową w dół…

P1020717

… lądując w końcu na ziemi

P1020687

Aport!

P1030523

I jeszcze parę fikołków!

Rozród pand od lat budzi zainteresowanie naukowców, gdyż różni się znacznie od fizjologii zwierząt domowych. Chęć do rozmnażania wykazują one tylko na wiosnę, przy czym samice zachodzą w dwu – trzydniową ruję tylko raz do roku. Oznacza to, że w pozostałe 363 dni są bezpłodne. Długość ciąży nie jest jednoznacznie określona, bo mieści się w szerokich ramach 95-160 dni (choć znany jest i przypadek ciąży trwającej aż 324 dni!). To dlatego, że u pand występuje zjawisko zwane opóźnioną implantacją. Oznacza to, że zapłodniona komórka jajowa przez 1,5-4 miesięcy „pływa” w drogach rodnych samicy, a dopiero po tym czasie implantuje się w ścianie macicy zaczynając dalszy podział i rozwój. Dlatego tak ciężko jest przewidzieć datę samego porodu , a także w ogóle zdiagnozować ciążę.

P1030105

Słodziak

P1020929

Pandy mają duże wybiegi i zawsze otwarte domki, gdyż są aktywne zarówno w dzień jak i w nocy

P1020997

yummy!

Zwykle rodzi się jedno młode późnym latem. Zdarzają się jednak bliźnięta, a nawet trojaczki. W naturze jednak matka wybiera najsilniejszego potomka porzucając pozostałe, gdyż nie jest w stanie zaopiekować się większą ilością potomstwa. W bazie naukowej, w której obecnie pracuję, opracowano skuteczną metodę, dzięki której możliwe jest odchowanie całego miotu. Rozwiązanie jest w gruncie rzeczy proste. Matka zajmuje się jednym z bliźniąt, podczas gdy weterynarze opiekują się drugim. Co kilka dni robią zamianę podrzucając matce pierwszą pandzię, a zabierając drugą. Zapewnia to optymalne warunki zwierzakom i równe szanse na start w dorosłość. Oba noworodki częściowo dorastają na naturalnym mleku matki jak i na mleku zastępczym.

P1030253

Maluchy w swoich przepychankach są bardzo nieporadne i robią to w jakby zwolnionym tempie

P1030137

Przedszkole

P1020764

P1020857

Uboga dieta bambusowa nie pozwala na zbytnie wydatkowanie energii w ciąży i laktacji, dlatego młode pandy są najmniejszymi noworodkami spośród wszystkich ssaków za wyjątkiem torbaczy i rosną bardzo wolno. Dojrzewają płciowo w wieku 5-7 lat, po czym wydają na świat własne potomstwo. W warunkach naturalnych zwykle jest to raz na dwa lata, jednak tutaj młode są odstawiane od matek wcześniej i dlatego samice mogą zachodzić w ciążę nawet co roku. Jednakże tylko 1/3 samców żyjących w niewoli ma zachowane zachowania płciowe. Dodam, że pandy wybierają sobie partnerów w szczególny sposób, co znaczy po prostu, iż nie wszystkie samice są atrakcyjne dla samców. Stąd liczne problemy w rozmnażaniu tych zwierząt w niewoli. Obecnie najskuteczniejszą metodą zapewniającą zapłodnienie w sytuacji, gdy nie dochodzi do naturalnego krycia, jest sztuczna inseminacja. Nasienie pobrane metodą elektroejakulacji jest odpowiednio selekcjonowane i następnie przechowywane w ciekłym azocie. W ten sposób może przetrwać wiele lat, co pozwala wykorzystać nasienie nawet od nieżyjących już samców i zapewnia odpowiednią pulę genetyczną, którą wymieniają się wszystkie współpracujące ze sobą ośrodki trzymające pandy. Czy te wszystkie działania zapewnią jednak przetrwanie gatunku? Pytanie to pozostaje bez odpowiedzi, gdyż nie jesteśmy w stanie zwiększyć liczby młodych rodzonych na wolności, a pandy, jak widać, niespecjalnie się przejmują swoim losem i czającą się groźbą całkowitego wyginięcia. Obecnie w rezerwacie Wolong prowadzi się „trening” małych pand mający przystosować je do życia w naturze. Póki co jednak wszelkie próby wypuszczenia zwierząt zakończyły się niepowodzeniem i szybką ich śmiercią.

P1030023

Jest leżaczek, jest bambus, jest cool!

P1020737

P1020907

Nie ma to jak popołudniowa drzemka, każdy to wie

P1030132

Jestem tutaj, ponieważ szczególnie interesuje mnie rozród gatunków zagrożonych i możliwości współczesnej medycyny, która może być dla nich ratunkiem. Okres luty – marzec to dopiero początek sezonu wśród pand, gdyż jego szczyt przypada raczej na miesiące marzec – kwiecień. Przygotowania ośrodka polegają na stałym monitorowaniu samic, co umożliwi w miarę szybkie rozpoznanie zbliżającej się rui. W związku z tym codziennie zbieram mocz, a następnie w świetnie wyposażonym laboratorium (sponsorowanym przez USA) badam poziom hormonów płciowych. Niekiedy dodatkowo robimy waginoskopię, czyli badanie błony śluzowej pochwy. Można to bez przeszkód wykonać przez kratki, pandy są świetnie wyszkolone i za jabłuszko lub marchewkę kładą się jak na stole ginekologicznym. Wszelkie zabiegi pokrywają się z obserwacją behawioru zwierząt, gdyż wykazują one szereg interesujących zachowań płciowych, o których jeszcze napiszę. Będę miała dużo szczęścia, jeśli uda mi się wziąć udział w inseminacji przed wyjazdem – teraz wszystko w rękach pandzioszków. Czekamy! 🙂

P1020642

Bifengxia (czyt. bi-fung-sia) Panda Base

P1020897

P1030412

P1020825

Moja Księga Dżungli cz. V i ostatnia

Dzikimi zwierzętami interesuję się już od dawien dawna, ale nie trzeba być ich znawcą, aby wiedzieć, że potrafią pokazać pazury. Każdy pewnie słyszał historie ludzi, którzy zanadto obdarzyli swoich podopiecznych zaufaniem i zapłacili za to nieraz nawet najwyższą cenę. Niby każdy o tym wie, że dzikie zawsze będzie dzikie, a jednak na widok tak pięknych stworzeń bardzo szybko się o tym zapomina, traktując je jak domowych czworonogów. Niestety ja również miałam okazję po raz pierwszy przekonać się, jak niebezpieczna jest praca, o której marzę od dziecka. Choć teraz myślę, że lepiej dostać taką lekcję od ocelota, niż na przykład gdyby miał to być lew…

IMG_4545

Jeden z ostatnich dni na wolontariacie. Cieszyłam się przygodą, która mnie spotkała i chciałam, aby nasze rozstanie z Millie było wyjątkowe. Niestety, kotka od samego rana była bardzo nerwowa i niespokojna. Co chwilę odwracała się patrząc na mnie przenikliwie i wydając pomruk, który nie zwiastował niczego dobrego. Czułam się wówczas bardzo nieswojo i próbowałam uspokoić ją głosem. Dałam jej więcej swobody,w końcu całkiem nieźle szło mi już przedzieranie się przez dżunglę, mogłam dostosować się do jej tempa. Kiedy jednak ocelotka rozpędziła się w stronę terenu należącego do Gato (pumy) musiałam zaoponować. Zatrzymałam się, linka się naprężyła, a ja stanowczo powiedziałam – No mas Millie! (dalej nie!). Kotka próbowała pociągnąć mnie w swoją stronę, ale kiedy zdała sobie sprawę, że nie zmienię zdania, odwróciła się i spojrzała na mnie w taki sposób, że wiedziałam już, co za chwilę się wydarzy.

IMG_4548

Wiedziałam, a jednak nie potrafiłam się temu sprzeciwić, zrobić cokolwiek, choćby krok w jej stronę. Stałam jak wryta i jak z oddali słuchałam własnego krzyku, który echem poniósł się po lesie. Przerażona przywiązałam smycz do drzewa i odeszłam, aby obejrzeć ranę. Krwawiła, ale niezbyt mocno. Trzy kły zostawiły ślad na moim udzie. Nie bolało, a jednak nie mogłam uspokoić oszalałego serca. Musiałam odczekać i opanować emocje – czekał mnie jeszcze powrót z Millie do klatki, a byłyśmy jeszcze bardzo daleko. Dwie, trzy godziny jak nic.

IMG_4571

Tamto wydarzenie wiele mi uświadomiło, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że mogłabym zrezygnować. Porzucić mój pomysł na życie, największą pasję, której tak wiele poświęciłam. Wzięłam się w garść i nauczyłam się, jak radzić sobie z kotką, kiedy ta ma swoje humory. Prawda jest taka, że miała do nich pełne prawo. W końcu to za sprawą ludzi została zniewolona, nie można jej więc obwiniać za tak naturalne zachowanie. Jest dzika, a jej miejsce jest na wolności – dopiero wówczas tak naprawdę zrozumiałam, jak wielką krzywdę jej wyrządzono. I choć początkowo się bałam, to przed odjazdem umiałam już zapanować nad podobnymi sytuacjami w taki sposób, aby nie stała się żadna krzywda ani jej, ani też mnie.

IMG_4608

Totalnie za to nie potrafiłam sobie poradzić ze sprytem chytrych małp. Kiedy gromada czepiaków, albo saimiri skakały roześmiane nad naszymi głowami, nie mogłam z zachwytu oderwać od nich wzroku. Gdy jednak pojawiały się kapucynki, w pośpiechu zbierałam wszystkie moje rzeczy i szykowałam się na odparcie ataku rzezimieszków. Wystarczyła bowiem chwila nieuwagi, gdy odchodziłam zrobić zdjęcie motylom lub dziwacznym robalom, a już za chwilę musiałam łapać moje rzeczy rozrzucane z plecaka po całej okolicy. I choć miałam na wyposażeniu procę do odstraszania, to jednak w moich rękach okazała się ona być całkowicie bezużytecznym narzędziem.

IMG_4596

Jedna z kapucynek – eks samiec alfa zdetronizowany przez innego osobnika, uwielbiał śledzić mnie z Millie i potrafił podążać za nami przez cały dzień, co pewien czas zaczepiając. Jego celem były moje kanapki i banany, które niosłam na plecach i dobrze wiedział, gdzie szukać przysmaków. Zdarzyło się raz, że tenże małpiszon o imieniu Boogeyman, postanowił się zabawić i… zrobił mnie w konia. Jak co rano wyprowadziłam Millie przed klatkę, aby zając się sprzątnięciem odchodów po nocy i wyczyszczeniem misek. Kotka chlipała świeżą wodę, a ja byłam tak zajęta, że nie zauważyłam, kiedy małpa zeszła z drzew na ziemię. Kiedy wreszcie się obejrzałam, byłam zamknięta w środku, a Boogeyman szczerzył do mnie zęby. Kłódki zamykały się na zatrzask, a sprytny samiec wyrzucił gdzieś kluczyki. Jak teraz sobie to przypominam, to myślę, że musiało wyglądać to dość zabawnie – dziewczyna w klatce, która krzyczy coś niezrozumiale i szarpie za siatkę, a po drugiej stronie rozbawiona kapucynka, która rozrzuca zawartość torby, rozbija telefon oraz dobija aparat fotograficzny, zerkając co i raz dla uciechy na głupie, nieporadne, dwunożne stworzenie 😉 Tym razem, nie obyłam się bez pomocy z zewnątrz, ale jest to jedna z tych historii, która najbardziej zapadła mi w pamięci z wolontariatu w Boliwii… Będę chyba musiała tam wrócić, aby wyrównać rachunki i nabić tę małpę w butelkę! 😉

IMG_4619

Ku wolności

W Parku Machia spędziłam równe cztery tygodnie. Dotychczasowe doświadczenia pokazały mi, że dwutygodniowe wyjazdy nie mają sensu. Zanim się człowiek nauczy pracy w nowych warunkach, pozna miejscowych i wkręci w odmienny tryb funkcjonowania, to już musi właśnie wracać. Dlatego wszystkim wyjeżdżającym na jakiekolwiek wolontariaty polecam zostać przynajmniej miesiąc. Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłby pobyt jeszcze dłuższy, może pół roku, może nawet cały, ale niestety w moim przypadku obecnie jest to niemożliwe ze względu na studia. Mimo wszystko próbuję korzystać z dostępnego czasu tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dlatego oprócz opieki nad Millie, starałam się również pomagać lokalnym weterynarzom w klinice.

Moje miejsce pracy

Skromnie, acz czysto – po krajach azjatyckich ogólny porządek w Boliwii był dla mnie sporym zaskoczeniem

Zadanie nie było łatwe, ponieważ na czterech lekarzy tylko jeden mówił po angielsku. Był on jednocześnie dyrektorem całego ośrodka, więc do kliniki zaglądał tylko czasami, zaś większość czasu spędzał przy papierkowej robocie. Musiałam sobie jakoś radzić i pomagała mi w tym znajomość łaciny oraz pomysłowość w rozmawianiu „na migi”. Około 17.00 każdego dnia wracałam z dżungli, jadłam obiad i szłam prosto do kliniki. Wszelkie dzikie zwierzęta do najprostszych nawet czynności, jak osłuchanie czy omacanie, trzeba każdorazowo znieczulać. Dlatego pacjenci nie przychodzą zbyt licznie do lecznicy, tak jak to bywa z naszymi domowymi pupilami. Weterynarze decydują się na interwencję wyłącznie, kiedy jest to konieczne i starają się wówczas za jednym razem wykonać wszelkie możliwe badania potrzebne w dalszej diagnostyce. Wobec tego w dniach wolnych od pacjentów, zajmowałam się programem antyparazytologicznym zwierząt. Mówiąc kolokwialnie – oglądałam kupy pod mikroskopem w poszukiwaniu robali, które najczęściej znajdowałam. Mimo, że co do standardów higienicznych w ośrodku nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, to ciężko jednak było uniknąć gości z zewnątrz. Całymi chmarami przybywały zwłaszcza kapucynki, które bawiły się z tymi mieszkającymi w parku, a przy każdej możliwej sposobności podkradały owoce i warzywa. Myślę, że to główna przyczyna częstego zarobaczenia zwierząt, jednakże biorąc pod uwagę, że zwierzęta mają żyć kiedyś na wolności, lepiej, aby znały panującą w dżungli mikroflorę.

Najbardziej ciekawskie zwierzę świata

Niekiedy do naszej lecznicy przychodzili miejscowi z okolicznych wiosek wraz ze swoimi psami, które przynosili zawsze… w workach na ziemniaki. Dobrze jednak, że w ogóle szukali pomocy dla swoich podopiecznych, co było ciężkie do przetłumaczenia właścicielom zwierząt w Indiach. Tutaj ludzie byli bardzo mili i żyli w pewnej symbiozie z otaczającą przyrodą oraz zwierzętami. Raz późnym wieczorem, kiedy właśnie mieliśmy zamykać klinikę, przybiegł pan ze szczeniakiem pogryzionym przez węża w podgardle (!). Ogromna opuchlizna powodowała, że pies z trudem łapał oddech, chociaż poza tym był w dobrej kondycji. Dostał antytoksynę, a ja czuwałam przy nim niemal do rana. Na drugi dzień właściciel przyszedł podziękować za pomoc, powiedział, że pies ma się świetnie. A mnie, przyszłemu weterynarzowi stojącemu na samym początku swojej kariery, zrobiło się cieplutko w serduchu 🙂

Niedoszła ofiara węża w… worku na ziemniaki

Wspominałam już na blogu o ostronosach. To takie niewielkie drapieżne ssaki o bardzo długich ryjkach, które wszędzie wścibiają. Łatwo dają się oswoić, choć mają ostre pazury i zęby, dzięki którym jedna wolontariuszka nabawiła się szwów na ręce. Spośród całego stada sześć osobników zostało uznanych za gotowe do wypuszczenia do dżungli. Przedtem jednak konieczne było pobranie im krwi do laboratorium, aby nowy rozdział w życiu mogły rozpocząć zdrowe i w pełni sił. Dwa inne samce z kolei miały całkowicie wyłysiałe ogony, jak się później dowiedziałam, na skutek stresu. Często trafiają do ośrodka w takim właśnie stanie, ale przy odpowiednich warunkach z powrotem porastają rudym włosem.

Łysy ogon to jeden z problemów tego osobnika

U zdrowych ostronosów ogon jest pręgowany, puszysty i widoczny z daleka

Większość zwierząt do parku trafiła z marketów, gdzie nielegalnie handluje się żywym towarem. Chociaż park jest już pełny, a środki finansowe są niewystarczające, to jednak podopiecznych wciąż przybywa. Tylko podczas mojego pobytu przywieziono dwie papugi, w tym jedną, przepiękną arę, pekari – świniowatą krewną hipopotama, a także młode małpki . Jedna, z gatunku saimiri (ang. squirell monkey) została dokładnie przebadana, a kiedy po dwóch dniach ukończono budowę nowej klatki specjalnie dla niej, uciekła przeciskając się przez niedostatecznie wąskie kraty. Zajęło jej to około dwóch sekund. Druga, nieśmiała i przestraszona, z gatunku czepiaków, szybko ujęła serca wszystkich wolontariuszy. Małpy te nazywa się po angielsku spider monkey (małpa pająk), ze względu na ich nieproporcjonalnie długie, czarne kończyny. Część z nowo przybyłych zwierząt, po badaniu weterynaryjnym, zostaje odesłana do innego parku wgłąb dżungli. Jest to kolejny, trzeci już w trakcie budowy park należący do tej samej organizacji. Położony głębiej w tropikalnym lesie dysponuje znacznie większą powierzchnią, a kiedy zostanie całkowicie ukończony, będzie mógł pomieścić wiele zwierzęcych sierot z szansą na nowe, lepsze życie.

W ptaszarni nie dało się uniknąć zaczepiania przez papugi wykrzykujące Hola! (hiszp. cześć)

Młode samice mają największe szanse na przystosowanie i powrót na wolność. Mam nadzieję, że i jej się uda!

Moja Księga Dżungli cz. IV

Wczesny poranek. Millie zatrzymała się, żeby naostrzyć pazurki, a ja, korzystając z chwili wytchnienia, podeszłam do rzeczki przemyć ręce. Gęsta mgła opadała ciężko na otaczającą roślinność zmniejszając i tak słabą widoczność do nie więcej niż metr. Kiedy się odwróciłam, kotka leżała na pniu i bacznie przyglądała się moim ruchom. Wyjęłam aparat i zaczęłam jej robić zdjęcia, jednakże szybka natychmiast zaparowała i nic nie wychodziło. Wobec tego rozłożyłam starą, wygniecioną koszulę na kamieniu i rozpakowałam prowiant. Uważam, że dżungla najpiękniejsza jest właśnie, kiedy spowija ją mgła, która nadaje aury tajemniczości. Dlatego nawet proste śniadania smakowały inaczej, lepiej, choć z drugiej strony pod koniec dnia banany i bułki były już całe nasiąknięte wilgocią tracąc na atrakcyjności.

Kiedy tak kontemplowałam przyrodę i napawałam się chwilą, zdałam sobie sprawę, że cykady tego dnia były takie jakby cichsze, a zamiast nich przekrzykiwały się żaby, których jednak nie byłam w stanie dostrzec. Też nie małpy, a silny wiatr szargał koronami drzew, z których na nasze głowy spadały wielkie, wyschnięte liście. Wreszcie Millie zadecydowała, że idziemy dalej. Ledwo zrobiłyśmy parę kroków, a w miejscu, gdzie uprzednio odpoczywałyśmy, spadł ze szczytów drzew wielki konar. Wystraszyłam się, bo gdybyśmy zostały tam dłużej, to skończyłoby się w najlepszym wypadku tylko połamaniem. Może kotka wyczuła w jakiś sposób, co się święci?

Myślę, że tak, ponieważ chwilę później odezwały się złowrogo pierwsze grzmoty. Ocelotka uciekła do jaskini, w której schronienie znalazł również zaspany nietoperz – niestety jego drzemka została brutalnie przerwana i nie doczekał już kolejnej nocy. Millie uznała, że to bezpieczne miejsce i że przeczeka w nim nadchodzącą burzę. O mnie raczej nie myślała, gdyż jej skrytka była na tyle mała, że nie miałam szansy się zmieścić, ale na tyle długa, że trzymałam tylko za koniec smyczy, zaś kotka zniknęła gdzieś w ciemnościach jaskini.

Nie było mżawki ani drobnych kropel deszczu zwiastujących nadchodzący pogrom. Lunęło praktycznie bez zapowiedzi i to od razu z pełną pompą. Jedynie chwilę trwało zanim woda spłynęła po liściach z górnych partii drzew na sam dół i zmoczyła mnie nie zostawiając suchej nitki. Nie jestem z cukru, są wakacje, dam sobie radę – pomyślałam. I wtedy burza rozgorzała na dobre. Takich grzmotów jak tam, nie słyszałam jeszcze nigdy w życiu. Myślałam, że pękną mi bębenki w uszach, że coś złowrogiego czai się na mnie. Skuliłam sie pod największymi liśćmi, trzęsąc się z zimna i… strachu niestety. Odezwała się ta część przyrody, która do tej pory zawsze milczała. Korony drzew kiwały się na wszystkie możliwe strony, a ciężkie gałęzie co chwilę spadały gdzieś w pobliżu.Nagle zrobiło się potwornie ciemno. Nie wiedziałam już, czy schować się pod rozłożystymi drzewami, czy szukać otwartej przestrzeni, o którą jednak szczerze mówiąc w dżungli jest dość ciężko. Poza tym wciąż miałam pod opieką ocelotkę, której za żadne skarby nie mogłam wywabić z jej kryjówki.

Przypomniało mi się wtedy, że mam telefon alarmowy. Mój plecak był już całkiem przemoczony, ale na szczęście aparat wciąż działał, więc zadzwoniłam do biura prosić o pomoc. Zdążyłam powiedzieć dwa słowa i rozmowa została przerwana. Próbowałam później jeszcze wiele razy, ale sieć krótko mówiąc padła. A więc stałam, marzłam, modliłam się i odliczałam czas. Strugi deszczu spływały po mojej twarzy. Błagałam kotkę, żeby raczyła wyjść i wrócić do klatki, używając do tego przeróżnych argumentów. W końcu, może bardziej żeby dodać sobie otuchy, zaczęłam śpiewać. Coraz głośniej i głośniej – właściwie to darłam się wniebogłosy mając nadzieję, że może jednak ktoś mnie usłyszy. Muszę tutaj dodać, że mam fatalny głos, po prostu nie potrafię śpiewać. Tak myślę, że wtedy jednak mnie to uratowało – kotka najpierw wychyliła się ze swojej norki, a potem spojrzała na mnie z poirytowaniem. Na szczęście nie zdążyłyśmy się jeszcze za bardzo oddalić od klatki, więc biegusiem wróciłyśmy szybko do punktu wyjścia. Tym razem i ja mogłam się schować w klatce Millie.

jungle

Moja Księga Dżungli cz. III

Dżungla to taki las,  który nie zna ciszy. Cykady niekiedy doprowadzają mnie do szaleństwa, ale z czasem przyłapuję się na tym, że już ich w ogóle nie słyszę i stają się tłem innych dźwięków. Zabawne, ale z początku automatycznie utożsamiałam różne odgłosy z tymi znanymi mi z „normalnego życia”. I tak wydawało mi się, że słyszę wibrację komórki, krajalnicę do chleba lub czyjeś kroki bądź szepty. Zupełnie to ignorowałam w pierwszej sekundzie; dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, że to jednak musi być coś innego – przecież jestem w dżungli i nikogo poza mną z pewnością tu nie ma.

Moja wioska i lokalna dyskoteka po lewej

Cóż, w zdecydowanej większości źródła tychże dźwięków nie jestem w stanie zobaczyć, ale jeden z nich napawał mnie lękiem. Tak jakby pomruk kota, ale zdecydowanie większego niż Millie. Miałam więc wrażenie, że to puma skrada się gdzieś w bujnej roślinności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wreszcie odkryłam, skąd dobiega ów hałas – był to trzepot skrzydeł kolibra. Niesamowicie głośny! Pojawiają się i znikają tak prędko, że zrobienie im zdjęcia niemal graniczy z cudem. Jednak nawet te pięć sekund, kiedy mały, kolorowy ptak zawiśnie gdzieś nad moją głową i kiedy mogę patrzeć mu prosto w długi dzióbek, stały się dla mnie chwilami wręcz magicznymi, których wypatruję każdego dnia.

Siedzi taka małpa na drzewie i rzuca swoimi odchodami we wszystkich, którzy się pojawią w pobliżu…

Druga sprawa – motyle. Je również bardzo ciężko ująć w obiektywie aparatu. Zwłaszcza te granatowe, których jedno skrzydło jest wielkości mojej dłoni. Mam takie swoje ulubione miejsce, które nazwałam Gniazdem Motyli, a gdzie zawsze pełno jest tych owadów. Kiedy przechodzimy tamtędy z Millie, wszystkie nagle się unoszą i zaczynają krążyć, tworząc jakby wir dookoła nas. Te akurat są identycznie żółte z lekko pomarańczowym odcieniem. Przepiękne! To jednak nie koniec motylich wariacji i możliwości kolorystycznych. Spotkałam bowiem także i takie, których skrzydła były… przezroczyste. Miały tylko lekko brązowy odcień, co z bliska wyglądało jak rozciągnięta rajstopa. Inne zaś przypominały uschnięte liście, niekiedy nawet z plamami imitującymi wygryzione dziury 🙂

Gdzie jest motyl?

Skoro są motyle, to muszą być też ich mroczniejsze kuzynki – ćmy. Po moim pokoju zawsze jakieś latają i można je podzielić na pewne kategorie: te mniejsze, większe, ogromne i dziwne, na przykład ze szczypcami wystającymi złowieszczo z aparatu gębowego. Pewien wyjątkowy gatunek ćmy, dodam że bardzo popularny w tym regionie, jest wektorem robaka o wdzięcznej nazwie boro-boro. Pierwszy raz natknęłam się na informację o nim w plikach w naszej klinice weterynaryjnej. Okazuje się, że owa ćma przenosi larwę, która to zadomowia się w naskórku nowego żywiciela i zaczyna się tam rozwijać. Gato, czyli puma żyjąca w ośrodku jakiś czas temu miała coś takiego na swoim nosie. Spore uwypuklenie z małą dziurką na szczycie i sączącą się zeń ropą z krwią. Leczenie jest proste – wystarczy zatkać tę dziurkę maścią z iwermektyną i taki robaczek, jak już nie ma czym oddychać, to szybko umiera, a później można go wycisnąć (wcześniej nie, bo ma haczyk na końcu, którym zaczepia się w tkankach i nie ma szansy go ruszyć, jedynie chirurgicznie).

Ktoś wie, co to za żabka?

Boro-boro nie przenosi żadnych groźnych chorób i generalnie nie jest niebezpieczny, a jedynie niesamowicie obrzydliwy. W Boliwii zarażenie tym pasożytem to bardzo typowa przypadłość, więc lekarze nie mają z nim problemu. Gorzej, jeśli trafi się z czymś takim do Polski… No właśnie, bo larwa ta upodobała sobie ludzi równie mocno, co zwierzęta, a ja miałam to nieszczęście się o tym przekonać na własnej skórze (dosłownie). Z początku nie zauważyłam rany na moim podudziu z powodu licznych pogryzień przez komary, pszczoły i inne takie niemalże na całym moim ciele. Jednak kiedy wróciłam, a wszystko pozostałe się już zagoiło, zaniepokoiła mnie twarda masa z dziurką niedużej wielkości. Mając w pamięci przypadek pumy, udałam się natychmiast do lekarza specjalisty chorób tropikalnych. Najpierw pomylił Boliwię z Bali (przecież to niedaleko), a później ni stąd ni z owąd zaczął pokrzykiwać na mnie, że równie dobrze mogłam się udać do dermatologa, zamiast zawracać mu głowę (what?!?!). W ostateczności pełen łaski przepisał mi antybiotyk, a ja opuściłam gabinet z przekonaniem, że Pan doktor nie bardzo miał jakiekolwiek pojęcie, z czym ma do czynienia i jak się za to zabrać. Ba, nawet nie raczył obejrzeć mojej nogi. Skonsternowana wróciłam do siebie i postanowiłam wyleczyć się sama. Odcięłam dostęp powietrza i zgodnie z moimi obawami po 24 godzinach z mojej nogi wylazła wstrętna, 1,5-centymetrowa larwa, która męczyła mnie w koszmarach sennych jeszcze przez kilka następnych dni…

Południowo-amerkańska BIEDRONA 😛

Mój słodziak!

Moja Księga Dżungli cz. II

Z zadziwiającą łatwością gubię się w dżungli, dlatego polegam głównie na Millie. Muszę mieć jednak oko na wszystko, bowiem kotka lubi schodzić z ustalonych tras, co jest dozwolone, o ile potrafi się na nie wrócić 😉 Nie wiem, czy to mój kobiecy brak orientacji w terenie, ale przez pierwszy tydzień gubiłam się niemal codziennie, a na kolację wracałam, kiedy już zmierzchało. Przy tym przez cały czas muszę patrzeć pod nogi, gdyż ścieżki są niekiedy bardzo wąskie lub strome. Moja najgorsza trasa prowadzi po starych rurach nad przepaścią, a ja zawsze boję się, że stracę równowagę na środku przejścia. Dopiero od niedawna przebiegam tędy na dwóch nogach, gdyż z początku przechodziłam na czworaka, a Millie nie kryła swojego niezadowolenia moją opieszałością…

Zdarzyło mi się raz spaść i zawisnąć na rękach, na szczęście udało mi się wdrapać z powrotem.

Ścieżka szerokości stopy i wystarczająco wysoko, aby się połamać. uff

Ostatnio podczas spaceru miałyśmy zderzenie czołowe z rodzinką ostronosów (coati). Millie, choć niewiele od nich większa, zdecydowanie ruszyła tropem zwierząt. Pozwoliłam jej na zejście z trasy i próbowałam nadążyć za podekscytowaną kotką, ale niestety jej ścieżki są dla mnie zdecydowanie za wąskie i szybko zostałyśmy w tyle. A że miejsce, do którego dotarłyśmy, było dość wietrzne i przynosiło ulgę w tropikalnej saunie, więc Millie ustanowiła czas na drzemkę, która pochłonęła także i mnie. Ocknęłam się po godzinie, może dwóch i zaczęłam rytuał zachęcania kotki do powrotu do klatki. Kto ma w domu kota, ten pewnie domyśla się, iż nie jest proste nakłonienie go do zrobienia czegokolwiek, co akurat nie należy do jego zamiarów. Z reguły zajmuje mi to ok. 3 godzin, ale tego dnia, kiedy delikatnie łaskotałam Millie po brzuszku, spostrzegłam, że smycz jest odpięta i leży obok. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale wychodzi na to, że ta sytuacja trwała już od jakiegoś czasu. Na szczęście ocelotka nie zdawała sobie z tego sprawy, więc podjęłam próbę zapięcia smyczy. Millie nie spodobało się, że ktoś śmie przerwać jej święty spokój, więc potraktowała mnie pazurami. Mimo wszystko to wciąż dzikie zwierzę i jeśli tylko chce, potrafi zrobić krzywdę, o czym zawsze staram się pamiętać. Niekiedy kotka podchodzi do mnie i domaga się pieszczot (zwłaszcza uwielbia ssać kciuk), ale przez większość dnia staram się dać jej własną przestrzeń, a zwłaszcza podczas obwąchiwania roślin, zaznaczania terenu i ostrzenia pazurków – nie przeszkadzać! Tamtego dnia nie pozostało mi nic innego jak dzwonić do Francesci – Chilijki, która przyjechała tutaj na wolontariat już 1,5 roku temu i jak mówi – trochę się zasiedziała. Przez ten czas jednak nawiązała niesamowitą więź ze wszystkimi kotami w ośrodku i rozumie każde ich miauknięcie. Kiedy tylko Millie ją widzi, natychmiast biegnie w jej kierunku i na szczęście tak się stało również i tym razem. Czułam, jak schodzi ze mnie napięcie, kiedy kotka była z powrotem na smyczy. Gdyby zabłądziła w stronę tras jednej z pum, mogłoby się to źle dla niej skończyć…

Tak wygląda ostronos. Ten jest jeszcze w ośrodku, ale niebawem zostanie wypuszczony na wolność.

Millie uspokaja się, kiedy może possać kciuk. Jest przy tym delikatna, więc nie muszę się obawiać utarty palca.

Nie wszystkie polowania Millie kończą się fiaskiem. Do dziś przeklinam się za to, ze nie miałam wówczas aparatu. Spacerowałyśmy w luźnym tempie, kiedy kotka nagle rzuciła się na plecy i zaczęła szamotać z nie-wiadomo-czym. Wtedy dostrzegłam, jak coś zielonego wije się wokół jej ciała – rozpoczęło się polowanie na węża. Nie był wielki, ale i tak muszę przyznać, że był to emocjonujący widok. Millie nie bardzo wiedziała, co zrobić z przeciwnikiem i dopiero po pół godzinie zabawy dało się słyszeć nieprzyjemne chrupnięcie – kieł kotki przeszedł czaszkę węża na wylot. Parę minut później długie ciało gada wciąż się poruszało. Jednak Millie nie była już nim zainteresowana, a kiedy tylko odeszła od ofiary, natychmiast (dosłownie!) z krzaków, liści i innych możliwych zakamarków wyszło wszelkie robactwo i zaczęło swoją ucztę. Ogon węża wciąż się ruszał, a ja przeszłam obok z lekkim niesmakiem…

Miaaaauu!

Moja Księga Dżungli cz. I

Przedzieram się przez gęste zarośla – 15 km w górę i w dół. Ścieżki są momentami tak wąskie, że przez pierwsze dni nawet ich nie zauważałam, a jeśli choć trochę odbiłam w bok, to nie potrafiłam ich już znaleźć. Dobrze, że dostałam chociaż prowizoryczną mapę, bo bez niej znając moje możliwości mogłabym się odnaleźć dopiero w Brazylii 🙂 Tak wygląda moja praca – wyprowadzam ocelota na spacer. Chociaż będę bliżej prawdy, jeśli stwierdzę, że to ona wyprowadza mnie, a ja tylko niezdarnie staram się nadążyć za kotką, która pomrukuje na mnie z wyraźnym poirytowaniem za każdym razem, kiedy zanadto zostaję w tyle.

Zwalone pnie to ulubione miejsca Millie

Każdy dzień jest inny i chyba to mi się tutaj najbardziej podoba. Jestem tak blisko natury, jak jeszcze nigdy dotąd i mogę bez końca podziwiać toczące się wokół dzikie życie, czyli to, co tak bardzo mnie fascynuje i co jeszcze do niedawna podglądałam tylko w telewizji. A tu proszę, znalazłam się w amazońskiej dżungli i mogę nasłuchiwać i podpatrywać ze wszystkich stron – trochę jak w kinie 5D, tylko że „tutaj i teraz” dzieje się naprawdę, a ja aż nie mogę uwierzyć we własne szczęście.

Z tych i innych rozmyślań oraz zachwytu brutalnie wyrywa mnie ukąszenie pszczoły oraz bzyczenie komarów. To ciemna strona mocy – insekty, które uparcie podążają za mną i nie dają spokoju, choćbym nie wiem jak bardzo spsikała się repelentem i opędzała machając rękami na wszystkie strony. Dochodzą naprawdę kosmicznych rozmiarów, np. czerwone mrówki z gigantycznymi, wyłupiastymi oczami i szczypcami na przedzie. Niektóre z nich o dziwo potrafią także latać. Nawet pasikoniki (czy coś w tym rodzaju) mają motyle skrzydła, na których szybują podczas skoku. Najgorsze są jednak włochate stawonogi, które parzą i pozostawiają nieładny ślad. Zwłaszcza kiedy chcę sobie pomóc podczas wspinaczki i chwycę najbliższą gałąź, a taki robal się czai po jej drugiej stronie – auć! Drzewa też są zdradliwe, niektóre mają kolce, które wbijają się głęboko w skórę i nie chcą wyjść. Czasem czuję się  jak małe dziecko, które nie wie, że ogień parzy. Ale jestem sama i wszystkiego uczę się na doświadczeniach każdego dnia – najczęściej dość bolesnych. Po dwóch tygodniach już wiem, które owady są najbardziej kąśliwe i pozostawiają największe bąble oraz żeby nie siadać na liściach, gdyż może pod nimi czaić się coś oślizgłego, na spotkanie z czym zdecydowanie nie mam ochoty.

„drzewo pancerne” – kolejna pułapka w dżungli

Dzień zaczynam od śniadania i spakowania ekwipunku, czyli prowiantu, zapasu wody, apteczki, latarki, aparatu i zapasowej smyczy oraz telefonu, który dostałam na pilne wypadki. Później 20 minut wspinam się wgłąb parku, aby dotrzeć do klatki Millie. Niekiedy na drodze staje mi wataha kapucynek, które koniecznie chcą mi COŚ ukraść, dlatego muszę mieć przy sobie kij, którym opędzam się od natrętów (jak widać na zdjęciu nie zawsze skutecznie). Są to małpy odchowane przez ośrodek i wypuszczone na teren parku, dlatego nie czują lęku przed ludźmi i niekiedy pozwalają sobie na zdecydowanie więcej, niż powinny. Kiedy dotrę już do kotki, podaję jej lekarstwa i sprzątam kuwetę. A później czekam, aż Millie wybierze trasę na dziś i podążam jej śladem.

Skutki uboczne pracy ze zwierzętami – ugryzienie małpy i kilka drobnych zadrapań ocelota

Niekiedy biegniemy przez pięć godzin niemal nieprzerwanie, ale czasem, a zwłaszcza w wyjątkowo upalne dni, ocelotka preferuje kocią drzemkę i odpoczywamy gdzieś pod drzewem przez większość czasu. Bywa, że akurat zatrzymamy się nad rzeczką, która momentami tworzy jakby naturalne baseny. Millie co prawda nie lubi wody i przysypia na spróchniałym pniu, ja jednak mogę skorzystać z chwili orzeźwienia i kąpać się w chłodnej wodzie. Ach, jak ja uwielbiam te chwile tylko we dwie, cała dżungla należy do nas i mogę się nią cieszyć bez skrępowania. W końcu uczę się kocich ścieżek, a towarzystwo Millie daje mi poczucie, że staję się częścią natury – świata, któremu oddałam moje serce.

Przyszedł kotek do doktora

Inti Wara Yassi, ośrodek dla którego obecnie pracuję, stara się zapewnić swoim podopiecznym warunki jak najbardziej zbliżone do życia w naturze. Jednak ponieważ zwierzęta otoczone są szczególną troską, dożywają znacznie bardziej podeszłego wieku, niż przeciętna średnia dla danego gatunku. A to oczywiście wiąże się z występowaniem różnych chorób.

Oceloty żyją około dwunastu lat – Millie ma 14. Od dłuższego już czasu zmaga się z problemami układu moczowego. Zaczęło się od bolesności przy oddawaniu moczu, potem pojawiła się krew. USG wykazało kamienie nerkowe i wtórnie stan zapalny. Podjęto różne próby leczenia, ale jak twierdzą miejscowi lekarze, dopiero po zastosowaniu leków homeopatycznych (???) kocica zaczęła czuć się lepiej. Prócz tego, ważne jest również przestrzeganie odpowiedniej diety. Niestety muszę stwierdzić, że pod tym względem ośrodek kuleje, choć zdaję sobie sprawę, iż przyczyną są względy finansowe.

Czyż nie jest piękna?

Nad wszystkim pieczę sprawują wolontariusze, którzy dość często się zmieniają, brakuje zatem stałej kontroli osoby wykształconej w tym kierunku. Z tego powodu Millie przez pewien czas nie dostawała swoich leków, a jej stan nieco się pogorszył. Taka sytuacja stwarza zagrożenie nie tylko dla samego zwierzęcia, ale też dla jego opiekuna. Chociaż oceloty są niewiele większe od naszych domowych kotów, to jednak mają bardzo silny ogon i potężniejsze łapy, dzięki czemu wysoko skaczą, a gdy są podenerwowane, potrafią pokazać ostre pazury. Ponieważ jestem teraz jedyną studentką weterynarii na miejscu, wobec tego zadecydowano, że będę odpowiedzialna za opiekę nad Millie. Ale o tym już w kolejnym rozdziale…

O małpie, co z drzewa spadła

Mój pierwszy pacjent – Blad, to ledwie czteroletni samiec o niezwykłym uroku osobistym. Na biedne, słodkie oczka potrafi uwieść każdą. Jednak w ich głębi można dostrzec prawdziwe cierpienie.

Czepiaki to małpy znane z bardzo chwytnych ogonów i nieproporcjonalnie długich kończyn. Nie posiadają kciuka, a jedynie cztery palce u rąk (fachowo powinnam napisać u kończyn przednich). Prawdopodobnie dlatego iskanie nie ma zbytniego znaczenia wśród tych zwierząt. Prowadzą one dzienny tryb życia, a grupie przewodzi zawsze samica. Z gracją poruszają się wysoko wśród drzew, uwielbiam je wówczas podziwiać 🙂

Blad upadł z dużej wysokości, kiedy złamała się pod nim gałąź – wypadek miał miejsce rok temu. Cztery miesiące po pierwszej operacji znów złamał nogę w podobnej sytuacji. Rekonwalescencja trwała długo, zwłaszcza, że uraz dotyczył tych samych kości (piszczelowa i strzałkowa), lecz za każdym razem innego ich miejsca. Takie sytuacje są dla dzikiego zwierzęcia niezwykle stresujące i mogą nawet zagrażać jego życiu. Niestety, mimo szczególnej uwagi opiekunów, samiec po raz trzeci złamał tą samą nogę. Tym razem, ze względu na zbyt duże ryzyko przy operacji, zdecydowano się założyć gips.

Właśnie w takim stanie zastałam tą biedną małpę, kiedy dotarłam do ośrodka. Aby ocenić jego stan potrzebne było zdjęcie rentgenowskie, lecz niestety tutejsza klinika weterynaryjna nie jest zaopatrzona w tak kosztowny sprzęt. Wszak Boliwia to po Haiti najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej, a ośrodek nie otrzymuje żadnego dofinansowania. W takiej sytuacji pozostało tylko 1 wyjście – ludzki szpital.

Powiem szczerze, że nie wyglądał najgorzej, choć do czystości można się było przyczepić. Lekarz tradycyjnie się spóźnił, więc małpie trzeba było podać dodatkową dawkę znieczulenia. Niestety zdjęcia pokazały, że złamanie nie goi się dobrze, a zwierzę źle rokuje na przyszłość. Wszystko to dlatego, że samiec nie miał okazji dostać swojej lekcji życia w dziczy i najzwyczajniej nie potrafi skakać po drzewach. Jak bardzo w takich chwilach wstyd mi za ludzi…

Previous Older Entries

%d blogerów lubi to: